Za kapitanem jachtu
siedzi śmierć w Wenecji.
Grzebie widelcem
w owocach morza.
Poza tym w lokalu
sami dobroduszni ludzie.
I czterolistna koniczyna
miejscowej mafii.
Na kontuarze spoczywa
pięć naładowanych grubych palców
barmana.
Nocą mrok zalega
na ścieżkach w zboczu.
Dzień go wypija. I domy
wychodzą znowu
ze swoich piwnic.
Świeczniki pogaszone
zegar nosi stary czas
a ślepe światło snuje się
po szerokich lustrach.
W fotelu śni niewidzialny
wieczny cień króla.
Wypchany ptak
zatrzymał się w locie
z rozpostartymi skrzydłami.
Jego szklane oko leci do nas:
śmierć ma kształt
i oczy.
Na brzegu
pod świecącymi główkami od szpilki
śpi miasto.
Wyobrażasz sobie
jednego śpiącego
pod każdą lampą
doliczasz odbicia świateł
i śpiącego w jeziorze
u stóp latarni wodnej
jego włosy w kolorze morskim.
Ale rano
światła gasną
widzisz kamieniołom w zboczu
na drugim brzegu.
W jeziorze leży ołów
i wstęga wodorostów.
Codziennie nowe
fałdowania Alp na horyzoncie.
Nie sposób zapamiętać
nazwy szczytów.
Trudno też oddzielić
skały od chmur.
A kiedy noc zapada
w oknie od strony doliny
pojawia się bez pytania
własna twarz.
© Haymon Verlag