Najważniejsze to nie zostawić po sobie bałaganu. I najważniejsze też, by chronić bliskich. Jeszcze bardzo ważne, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Dużo tych najważniejszych.
Na początku układała je w punkty, a punkty w listy.
Folder jak się zabić był najstarszy. Początek przepisała z licealnego pamiętnika. Nie było tam zbyt wielu dobrych pomysłów, ale niczego nie kasowała. Oczywiście, że skok z drugiego piętra nie mógł przynieść oczekiwanego skutku – wzruszała ją młodzieńcza naiwność. Pomysłu, by pojechać do San Francisco i rzucić się z mostu z tradycjami, już od lat nie traktowała poważnie. Skakanie z wieżowców było na liście, ale prawie od zawsze na samym końcu. Wieszanie się, podcinanie żył w wannie oraz plastikową torbę na głowie wykluczyła z powodów humanitarnych. Nie chciała, żeby ten, kto by ją znalazł, musiał być narażony na taki widok.
Była mężatką. Dwadzieścia trzy lata temu zaproponował jej założenie rodziny. Zgodziła się, bo miała nadzieję, że takie momenty dobrze się wspomina – chciała choć przez chwilę być szczęśliwa. Długi czas miała wrażenie, że jej mąż ma coś istotnego do powiedzenia. Czuła, że jest wartościowym człowiekiem, który pewnego dnia odsłoni swoją wyjątkowość. Czekała, czekała, aż w końcu przestała czekać. Oczekiwania rozpuściły się w codziennym życiu.
Stała się dobrą żoną zawiedzioną mężem. Miała wdzięczny zawód – uczyła gry na fortepianie w szkole muzycznej. Swoje dzieci też nauczyła. Mimo że jeden syn wybrał klarnet, a drugi wiolonczelę, nie miała im tego za złe. Czasami akompaniowała – bez wielkiej przyjemności, ale i bez dyskomfortu. Życie małżeńskie miała nieangażujące, jednak nie myślała o nim w kategoriach porażki. Znajomych mieli normalnych, ani lepszych, ani gorszych od nich samych. Czasami wyjeżdżali razem z nimi na wakacje, głównie po to, by z kimś porozmawiać, nie być skazanymi tylko na siebie.
Folder kiedy się zabić utworzyła, gdy na rocznicę ślubu dostała od męża iPada. Zabić można się codziennie, ale postanowiła wyznaczyć kilka dat, które należy jednak ominąć. Oczywiście nie mogła tego zrobić w urodziny dzieci, męża, rodzeństwa ani rodziców. Święta również nie wchodziły w grę. Chciała wykluczyć późniejsze nietrafione spekulacje. Wiedziała, że nie obejdzie się bez analiz post factum, dlatego podlista kiedy się nie zabić zaczynała gwałtownie się rozrastać.
Jesień omijała. Jakkolwiek jesienne samobójstwo brzmiało banalnie, to deszcz, wiatr i łyse drzewa były jej bliższe niż ulice nagrzane słońcem. Pierwszy i ostatni dzień szkoły wykluczyła, by dzieci wiedziały, że jej odejście nie miało z nimi nic wspólnego. Gdy chłopcy mieli po kilka lat, postanowiła, że jednak poczeka, aż będą trochę starsi. Wiedziała, że to ważne, aby pamiętali ją w dorosłym życiu. Wśród wielu dni, podczas których nie chciała się zabić, był też jeden grudniowy. Tego właśnie świątecznego dnia wypadał statystyczny pik samobójstw.
Po śmierci teściów odziedziczyli domek w górach. Na początku jeździli tam we czwórkę, potem już tylko ona z dziećmi, aż wreszcie stała się jego jedyną użytkowniczką. Kupiła używane pianino i spędzała tam dużo czasu. Nigdy na nim nie zagrała, nawet nie otworzyła klapy, żeby zerknąć na klawiaturę. Trochę spacerowała, rzadko czytała, mało jadła, dużo spała. Do domu wracała niewypoczęta, ale wszyscy wokół byli zmęczeni, więc nie czuła się wśród nich gorzej.
Folder listy powstawał i pęczniał w górskim domku. Do męża napisała szybko i niemal bez poprawek. Do synów pisała latami. Wreszcie czuła, że żyje pełnią życia. Na początku dużo płakała nad swoimi dziećmi, później wszystko zeszło na dalszy plan, po raz pierwszy w życiu poczuła, że jest smutna. Lubiła ten stan. Z czasem nauczyła się go wywoływać. Stworzyła przestrzeń, w której umiała płakać. Na dłuższą metę nie przynosiło to ani dobrych, ani złych skutków. A w trakcie dawało szybko przemijające poczucie ulgi.
Do rodziców nie napisała – i tak nic by nie zrozumieli. Z rodzeństwem miała sporadyczny kontakt, musiałaby zbyt wiele tłumaczyć, by nadgonić czas. Uznała, że nie warto. Miała kilka koleżanek, ale pożegnalne listy pisze się do przyjaciół, nie do koleżanek.
Obaj chłopcy byli już na studiach, obaj mieszkali w akademikach, każdy w innym mieście. Mąż sporo pracował, ona mniej. Czas dzieliła między miasto a górski domek. Ostatnio w obu miejscach czuła się tak samo.
Folder gdzie mnie znajdą był niewielki. Wytypowała góry, raczej plener, żeby znalazł ją ktoś obcy. Obawiała się, że jeśli długo nie będzie wracała, mąż pojedzie sam albo, co gorsza, wyśle któregoś z chłopców.
Gdy życie stało się żmudne i uporczywie zbędne, poszła do psychiatry, dostała leki na depresję. Po kilku tygodniach przestała czuć lęk. Wszystko, co przez lata ją powstrzymywało, zniknęło. Została wolność i odwaga do działania. Wyciągnęła dwa pudełka leków. Najpierw połknęła te, które hamują odruch wymiotny. Poczekała godzinę, połknęła drugą porcję, tę docelową.