Powoli zaczyna się uspokajać. Zabiera to ostatnio coraz mniej czasu. Znacznie mniej niż na początku. Najgorzej było gdzieś tak za trzecim, czwartym razem. Godzina jak nic. Bo za pierwszym to nie, ani trochę. Za drugim też nie. Wtedy to raczej zaskoczenie. Potem trochę takie, że to jej wina, ale głównie jednak zaskoczenie. Niedowierzanie. Miłość zawsze spada na człowieka niespodziewanie. No ale tamto zaskoczenie to jest pewnie jedyna szczera i naturalna reakcja. I w tym cała nadzieja. Potem to skręciło w jakąś niepotrzebną stronę. No tak to jest. Górki i dołki. Tak to już jest między ludźmi. W relacjach.

W zasadzie prawie wcale już nie płacze. Coś tam pod nosem tak. Biedactwo. Zbyt dużo to dla niej. Zbyt duża rzecz na takie maleńkie serduszko. Biedna. Już prawie nie płacze. Już nie. To zawsze mija. To samo mija. Nie trzeba nic robić. Lepiej jest nic nie robić. Nie podchodzić. Nie zagadywać. Nic nie mówić. Jak wcześniej próbowałem, to się jej tylko gorzej robiło. Cierpiała od tego. Po co ona ma cierpieć? Ja nie chcę, aby ona cierpiała.

O, już prawie. Jeszcze tylko chwilka. Pół minutki. Coraz krócej to zajmuje. Ale i tak nadal to trwa dłużej niż tamto. Absurd w sumie. Wiele hałasu o nic. Chociaż nie. Głupstwo palnąłem. To nie jest nic. To jest coś. To jest wielka rzecz. I piękna jakoś. Chciałbym, aby i ona to kiedyś w tym dostrzegła. To jest moje najważniejsze zadanie może. I najtrudniejsze też. Pokazać jej to. Pokazać jej piękno tego. Pokazać jej to w odpowiednim świetle.

 Właśnie, światło. Chyba można już wpuścić trochę światła. Chyba można już odsłonić zasłony. Delikatnie, powoli. Nie podchodząc do niej. Nie jątrząc niepotrzebnie. Okrążyć ją tak. Delikatnie. Zawsze trzeba być delikatnym. No ale mężczyzna zawsze ma taką pokusę niedelikatności, szorstkości takiej. Z tym trzeba walczyć. To bym chciał najbardziej zmienić. Od tej strony bym się jej chciał pokazać. Tej delikatnej. Tyle że to wymaga współdziałania. Ona by musiała tę delikatność dopuścić, otworzyć się na nią. Nie zmuszać mnie do tej szarpaniny na początku. Znaleźć też i w sobie to uczucie, stworzyć pole dla mojego uczucia. No nic, powoli. Trzeba powoli. Z czasem to przyjdzie. Trzeba cierpliwie. Trzeba czekać. Trzeba działać powoli, jak z tą zasłoną.

O, proszę. Jaki piękny dzień. Jaki słoneczny. Południowo-zachodnie okna. W sam raz na takie popołudnie. Złota polska jesień. Ile to jeszcze słońca człowiek dostaje, choć to przecież już listopad. Tyle słońca! Nigdy dość dziękować za to. Nigdy dość dziękować za te małe cuda w naszym życiu. O, proszę. Już cisza. Jak to jednak wszystko wygląda inaczej w świetle dnia. Łóżko pod oknem, jaki to jest dobry pomysł. A ile to było żartów, jak tamci faceci wnosili i skręcali te meble. A że łóżko gdzie ustawić. A że gdzie to najkorzystniej będzie. A jak się strofowali potem nawzajem. Że, panowie, pamiętajmy, gdzie jesteśmy. Pamiętajmy, jakie to miejsce. Że ugryź ty się w język jeden z drugim. No, zdziwilibyście się, chłopcy.

Ładny też stąd widok w sumie. Trochę jak w domu. Teraz tutaj jest mój dom. Na razie. Gdziekolwiek mnie rzucisz… Ale teraz tutaj… No, już cisza zupełna. Teraz chyba już zagadnąć można. Spytać o coś, powiedzmy. Ale o co? Zaproponować coś może raczej. Chusteczkę podać? Ładny widok. Drzewa, domy. Jak u mnie… Do matki muszę zadzwonić. Sama tam teraz. Co by tu…? Co powiedzieć? Może poczęstować czymś? Wody zaproponować? Soku?

Bardzo ładny widok. Choć skromny. Zwyczajny. Normalne ludzkie życie. Domy, dachy, dym z kominów. Po co to palić przy takiej pogodzie? Chociaż w sumie tutaj też trochę zimno. Mnie już cieplej. Jak się człowiek ubierze, to zawsze cieplej. Może jej też zimno trochę? Ubrać się trzeba. Może ja to powiem teraz? Ubierz się. Może się ubierz. Może się ubierzesz. Bez sensu.

No tak. To jest pewnie ciągle niezgodne z jakimś jej tam wyobrażeniem o tym. Człowiek ma całe mnóstwo wyobrażeń różnych. O tym zwłaszcza. I w tym jest źródło jego nieszczęścia. Że ma te wyobrażenia i nie chce ich przekroczyć. Że nie umie. A przecież napisano, że różnymi drogami przychodzi do nas… No tak, ale w tych wyobrażeniach, w tych nigdy niespełnionych wyobrażeniach, tkwi też jakieś pragnienie, jakaś tęsknota. To jest ta pustka do zapełnienia. To jest ten brak, na który to tutaj odpowiada. Tylko trzeba się na to otworzyć. Zrozumieć trzeba, że miłość jest jedna. Że zawsze ta sama. Niepodzielna. Jednaka. Zawsze ta sama.

Chcesz soku?, pytam. Nie odpowiada. Soku chcesz? Kręci głową. To dobrze. Kontakt jest. Znów jest kontakt. Bo to też jest różnica między mężczyzną a kobietą po prostu. Że mężczyzna płynnie przechodzi do kolejnych zadań, a kobieta potrzebuje w tym jeszcze pobyć chwilę. Nawet pocierpieć sobie trochę. Popłakać. A mężczyzna no… Jak w tym dowcipie. Że co robi mężczyzna po. Że dwa procent zapala papierosa, dwa procent zasypia, jeden procent bierze prysznic. A dziewięćdziesiąt pięć procent ubiera się i idzie do domu. No bo ileż to można. Ale to też trzeba w sobie przezwyciężyć. Zostać z nią w tym. Pobyć z nią przy tym jeszcze chwilkę. To też z czasem przyjdzie. No a do domu ja iść nie mogę, bo tu jest mój dom. Ona by do domu iść mogła. Co ona matce powie?

A u matki co?, pytam. Jak sobie tam radzi z wami? Nie odpowiada. Nie płacze już. W ścianę patrzy. Wyżej sobie spójrz, myślę, tam okno masz. I nakryj się jakoś chociaż. Nie przystoi tak. No nic. Cierpliwości trzeba. Spokojnie. Droga to jest cena. Ale trzeba ją zapłacić. To jest moja cena za tamto. I nie można okazać teraz niechęci, irytacji czy znużenia. Nie można okazać jej żadnych negatywnych emocji, chociaż ona mi różne negatywne emocje okazuje. Wtedy. Brzydkie różne, niepotrzebne. Ale ja tak nie mogę. Ja muszę być lepszy, szlachetniejszy. Ja w końcu jestem dla niej dalej wzorem. Ja muszę być dojrzalszy. Dla niej to wszystko jest takie nowe. Dla mnie niby też… Ale nie ma wyjścia. Ona się uczy tego dopiero. A ja muszę być skałą. Ja muszę być dla niej opoką.

Nie chcesz tego soku, tak?, upewniam się. Nie chcesz, aha. No to nic. Soku nie chce, to niech już idzie może w sumie. Co tu tak siedzieć teraz? Ale też nie chcę jej ponaglać, wyrzucać jej nie chcę. Żeby nie czuła, żeby się nie czuła… Żeby wiedziała, że jest tu mile widziana. Że to jest miejsce, gdzie zawsze może przyjść. Posiedzieć, pogadać. Popłakać sobie nawet. Bo tam u nich niewesoło raczej. Odkąd pan tatuś zniknął. Tacy są najgorsi. Mężczyzna musi być stały. Niezmienny. Pewny. A ta matka z ich tam dwójką sama… Ja to muszę zapełnić jej w sumie. To jest, jakby spojrzeć na to spokojnie, jedyna pozytywna rzecz w jej życiu. Jedyna chwila szczęścia. Branego i dawanego. Że jest się po coś, że jest dla kogoś, że się czemuś służy.

Zaczyna się ubierać. To dobrze. Zbliżamy się do końca. Nic tu już nie ma do dodania. Trzeba się odwrócić tak trochę, żeby się nie czuła zawstydzona. Kobiety się krępują tym. Nie wiadomo czemu. Bo przecież to jest królestwo kobiety. Ona tu jest u siebie. To mężczyzna jest tutaj gościem, niekiedy wręcz nieproszonym, choć i to jest złudne. Bo czego tu niby nie chcieć? Przed czym się tu wzbraniać? Przed czym uciekać? Tacy jesteśmy. Takimi nas stworzono. Do tego służymy. Po to jesteśmy. Chociaż te wzbranianki są oczywiście częścią gry, częścią tego układu. Uroczą pewnie dla niektórych. Ale ja nie jestem w tym mistrzem. Ja jestem w tym raczej nieporadny. Też się tu muszę uczyć wszystkiego. I szkoda wielka, że nas tego nie uczą, zamiast setek tych zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Jak z nimi rozmawiać? Jak o załatwiać? Jak to organizować w tym prawdziwym życiu? Bo rzuca się nas w życie prawdziwe, a uczy o nieprawdziwym. Może celowo. Może na tym polega ta próba. Może to jest ta drogą, którą każdy musi pójść samodzielnie. Samemu pójść trzeba. Wychylić do dna. Nauczyć się. Dźwigać trzeba.

Idę, mówi. Już jest ubrana. Mówi. Dobrze. Jasne, mówię, jasne. Idź, mówię, matka czeka. I teraz, i teraz… Widzę, że to nadchodzi. Nie każ mi teraz, myślę. Nie zmuszaj mnie do tego. Nie każ mi znowu. Przeskoczmy dziś ten jeden etap. Nie każ mi. Przecież tak łatwo mogę. Przecież to zawsze działa. Ty wiesz, ja wiem. Ale to i tak nadchodzi. Bez tego też się widocznie nie da. Jeszcze nie. Może kiedyś. Na to też będę czekał. Jak kiedyś się obejdzie bez tego, to będę wiedział, że to już, że się stało, że dopełniło. No ale to nie dziś jeszcze. Nie łudźmy się. Nie dziś. Dzisiaj trzeba będzie odegrać jeszcze raz ten sam rytuał. Że też jej się to nie znudzi.

Przyjdziesz znowu?, pytam. Przyjdziesz w następny czwartek?, pytam. Zamyka oczy. Zaciska pięści. Kręci głową. Oho, ho. Przyjdziesz w czwartek?, powtarzam. Milczy. No ale jeśli naprawdę nie można bez tego, to i trudno, odegram tę rolę do końca. Nie wiem, po co mnie do tego zmuszać, po co ze mnie wydobywać takie rzeczy nieprzyjemne. Czy to naprawdę musi tak wyglądać? Nie moglibyśmy jakoś, nie wiem, serdecznie, życzliwie? Z wdzięcznością wzajemną? Z pokorą wobec niezbadanych wyroków? Z radością z tej służby wobec drugiego człowieka? Z pragmatyzmem takim zwyczajnym choćby? Że przecież jak zawsze zadziała tutaj to samo. Że po co to się szarpać teraz. Zamiast z godnością jakąś. No ale może ja żądam za wiele. Może to nie na tym etapie. Może i na to czekać trzeba. Może to później przychodzi taka dojrzałość, taka refleksja.

W czwartek przyjdziesz?, pytam. Biorę głęboki wdech. Bo wdech mi zaraz będzie potrzebny. Przeponą oddycham, jak nas uczyli na emisji głosu. A ona nie umie oddychać. Dlatego się zapowietrza teraz. Dlatego nie potrafi nawet krzyknąć, tylko tak szczeka jak przytkany komin. Puf, puf. Nie przyjdę, stęka. Nie. Nigdy więcej, pyrczy. Nigdy. Już nigdy, stęka bezgłośnie. Nigdy.

Nie przyjdzie. Aha. Nigdy więcej. Ho, ho. Nigdy. Aha, nigdy. Aha. Nigdy nie przyjdziesz?, upewniam się. Coś tam na to jakoś tak głową potwierdza, czyli że zaprzecza konkretnie. Nie przyjdzie. Pięknie. Nigdy?, upewniam się. Nigdy, potwierdza. I nawet patrzy mniej więcej w moją stronę. No naprawdę. Nigdy, mówię, rozumiem. Tak. Bo to by chodziło konkretnie o przyszły czwartek, mówię. Nie przyjdę, mówi, nie przyjdę. Za dużo mówisz dziewczyno, myślę. Za dużo wypowiadasz tu słów teraz. No tak, mówię. Ja nie zmuszam, mówię. Ja cię przecież do niczego tu nie zmuszam, mówię. Po prostu musisz… Ktoś musi, poprawiam się. Ktoś mi tu musi pomóc dekorować, mówię.

Ale nawet i to nie pomaga. Nawet jak mówię, że „ktoś”. Nawet teraz nie odpuszcza. Dociska do podłogi. Jedzie do samego końca. Nie da mi nigdy przeskoczyć tego. Zawsze mnie do tego zmusi. I po co to tak człowieka upokarzać? Po co tak poniżać? Co to jest za dziecinada niepotrzebna. Jakbyśmy to pierwszy raz przerabiali. No widocznie tak być musi. Widocznie nie da się tu niczego pominąć. Żadnej się stacji nie da przeskoczyć.

No, słuchaj, mówię. Jeśli masz, mówię, dużo tam, nie wiem, nauki… No bo w siódmej klasie, mówię, to już sporo nauki macie chyba. Więc jeśli, mówię, masz dużo nauki i zwyczajnie nie dasz rady mi tu pomóc dekorować… No to, słuchaj, mówię, nauka jest oczywiście najważniejsza. Ja sobie, mówię, kogoś innego poszukam. A ta siostra twoja, pytam, to w której jest klasie? W piątej, tak?, pytam. A to, mówię, nie ma chyba jeszcze tyle nauki, co?

Nie odpowiada. Zagryza wargę. Zaraz do krwi dogryzie. I po co to tak? Po co buzię tak szpecić? Po co w sobie takie uczucia hodować? Ech… No to może, mówię, to ja może z matką twoją pogadam. Z matką twoją, mówię, pogadam sobie, co? Zaraz do niej zadzwonię, mówię, zadzwonię i jej powiem, że tak dłużej nie może być, że ty masz bardzo dużo nauki, i że nie możesz mi tu już dłużej pomagać dekorować. Tak jej zaraz powiem, mówię. I że może twoja siostra, mówię, że może ona nie ma jeszcze aż tak dużo nauki. Że może ona by tu, mówię, przyszła w następny czwartek. Może ona by zamiast ciebie, mówię, pomagała mi tu dekorować. Jak myślisz?, pytam. Jak ty myślisz?

Przyjdę, mówi. Wargi już nie gryzie. Spokojnie stoi. Oddycha. Nie mam sumienia już się tu pastwić nad nią. Bo mógłbym teraz powiedzieć, że nie rozumiem, że dokąd przyjdzie, że nie na siłę przecież, że ja jej nie zmuszam. Tysiąc bym takich szpileczek mógł teraz. No ale ktoś tu musi być dojrzały, ktoś tu musi być dorosły. Ktoś się musi jakąś empatią wobec drugiego człowieka wykazać. Jakąś serdecznością, jakąś wyrozumiałością. Nie kopać go. Rękę do niego wyciągnąć. Nie chować urazy. Więc tylko: przyjdziesz?, pytam. W czwartek przyjdziesz?, pytam z wyraźną radością. Z ulgą pytam, z serdecznością, przyjaźnie pytam. Cierpliwy jestem, dobrotliwy, nie zazdroszczę. Nie chełpię się, nie nadymam, nie postępuję nieprzystojnie, nie unoszę się, nie myślę nic złego. Wszystko zakrywam, wszystkiemu wierzę, wszystkiego się spodziewam, wszystko znoszę.

Przyjdziesz w czwartek?, pytam. Przyjdę, mówi. A, no to dobrze, mówię, to bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Do czwartku, mówię, do czwartku zatem. Z Bogiem, mówię. Nie odpowiada. Z Bogiem, powtarzam i otwieram jej drzwi.



Maciej Miłkowski (ur. 1980) – prozaik, tłumacz, krytyk literacki, felietonista krakowskiej „Gazety Wyborczej”. Opublikował dwa zbiory opowiadań: Wist (2014) i Drugie spotkanie (2017). Jego opowiadania tłumaczono m.in. na angielski, niemiecki, niderlandzki i rosyjski. Niedawno ukazała się powieść System Sulta (2019) nakładem wydawnictwa Nisza.