W świetle latarni widzę, że wciąż pada. Stłumiony blask wpada przez okno, rzucając na podłogę niemrawą plamę. Gdyby całkiem podnieść żaluzje, być może sięgnęłaby też nóg łóżka. Otworzyć? Chociaż to brzydkie światło, nieco szpitalne, żeby nie powiedzieć: trupie. I jeszcze ten deszcz. Drugą dobę bez przerwy pada. Gdyby się przetarło, moglibyśmy pójść może na jakiś krótki spacer, ale to i tak jeszcze nie teraz. Za dwa, trzy dni najprędzej. Może i lepiej, że pada. Gdyby chciał gdzieś wyjść, to powiem, że nie, bo pada. Ale raczej jeszcze nie będzie chciał. To może podniosę te żaluzje. Chociaż mogłoby go razić wtedy. To może przekręcę chociaż w drugą stronę.

– Zostaw – mówi. – Weź zostaw.

Obudził się. Chociaż to trudno powiedzieć. Bo on teraz nigdy naprawdę nie śpi i nigdy nie jest całkiem obudzony. No takie już są te dni, czy nawet tygodnie. Najgorsze są pierwsze dwa tygodnie. Może i trzy nawet. Potem się zrobi lepiej. Znacznie lżej. Tak było przecież poprzednim razem. I tym jeszcze poprzednim w sumie też. Ale teraz, tak czy inaczej, jest najgorszy czas. I trzeba go przeczekać. Jak na przystanku autobusowym. Albo na dworcu. Na lotnisku, powiedzmy. No, tym razem mi nie odlecisz nigdzie.

– Która godzina? – pyta.

– Dochodzi szósta – mówię.

– Rano czy wieczorem? – pyta.

– Wieczorem – mówię.

– Aha.

Przebudził się chyba na dobre. Oczy ma zamknięte. Trzęsie się o wiele mniej. Poci się nadal. Strasznie się poci. Czoło mu zaraz przetrę. A umyć się pójdziemy może jeszcze potem. Pościeli i tak mu teraz nie zmienię, bo tamta na pewno jeszcze nie wyschła. Ale może by piżamę chociaż… Ale to zaraz. Jeszcze trochę. A jak się myć pójdziemy, to się tu wywietrzy trochę. No i tak.

Swoją drogą, to nie jest normalny kraj, jeśli ranek i wieczór wyglądają tak samo. Ciemno, zimno i pada. Drugą dobę. Słońce by mu się przydało. Na tę bladą skórę. I kąpiel w ciepłym morzu. Na zmycie tego potu. Na zmycie tego wszystkiego. Od tylu lat nie byliśmy nigdzie na dłużej. Takie prawdziwe wakacje. Od wszystkiego. Ostatni raz to chyba wtedy we Włoszech… Jak jeszcze… Bo potem to już nie.

– Pamiętasz, jak byliśmy we Włoszech? – pytam.

– Co? – pyta z wysiłkiem. Nawet tę jedną, jedyną sylabę wymawia bełkotliwie, na granicy zrozumiałości. 

– Nic – mówię. – Nic.

Ciekawe zresztą, co on pamięta. Już wtedy cały czas ta myśl: czy on to zapamięta? Gdy był bardzo mały… A tamten na przykład… No ale wtedy zawsze taka pociecha, że ma trzy lata, że ma pięć lat, że ja z tego czasu w moim życiu to zupełnie nic nie pamiętam. Że pewnie on też nie będzie pamiętał. Że dałoby to się jeszcze wszystko odkręcić, dałoby się zatrzymać. Że bez szkód trwałych by to mogło być jeszcze. No oczywiście, gdyby od teraz już nie. Gdyby już nigdy więcej. To by może tamtego nie pamiętał. Chociaż może nawet jeśli się nie pamięta samych wydarzeń… Nie jakichś znowu bardzo pamiętnych zresztą… To się pamięta, no nie wiem, strach, powiedzmy… Pamięta się, chociaż się nie wie, że się pamięta. I ten strach wyłazi potem. Może ja też strach pamiętam. W sumie to moje dzieciństwo mniej więcej takie samo jak jego. Chociaż myśmy to nawet w Bułgarii nie byli, a co dopiero we Włoszech…

– Pamiętam – mówi. – Pamiętam, jak on wyszedł, zabrał klucz, telefonu nie wziął i myśmy czekali na niego na ulicy do nocy.

Ale się rozgadał! No to musi się lepiej czuć. Może by się dało nawet coś zjeść. Chociaż ryzykowne, póki tamta zarzygana pościel nie wyschła. Albo mu może soku z pomarańczy ukręcę. Cukier, woda, witamina C. Wszystko, czego potrzeba do życia w sumie. I jeszcze namiastka słońca. Chyba z nim lepiej. Wyjdzie z tego, tym razem wyjdzie. Wyturla się. Ja go z tego wyciągnę. Za uszy go wyciągnę, postawię na nogi i wypchnę stąd. I jeszcze tyle przeżyje, jeszcze tyle zobaczy…

– A morze pamiętasz? – pytam. – Słońce? Piasek? Muszelki jak zbierałeś? Łodzie w porcie pamiętasz? Jak chodziliście oglądać…

– Nie – mówi. – Nie pamiętam.

Wierci się, jakby się chciał odwrócić. Ale potem jakby się rozmyślił. Że w lewo. Że może jednak nie. Ale może siły po prostu nie ma… Co się może okazać zbawienne, jakby znowu miało dojść do czegoś. Kiedy on jadł ostatnio? Poprzednio tylko wodę pił… Soku by jakiegoś trzeba. Może warzywnego jakiegoś. Oczyszczającego. Odkwaszającego. Detoks z ogórka.

– Lepiej się czujesz? – pytam.

Ale zaraz mi przychodzi do głowy, że to jest jedno z tych pytań nieuczciwych, jak on to kiedyś określił. Bo ono nie dopuszcza pełnego zakresu odpowiedzi. To nie jest prawdziwe pytanie. Tak kiedyś powiedział… Dziesięć lat miał może. Spytałam go, co dobrego w szkole. A może to on go spytał. Tak, pewnie on. W fazie optymistycznej. To nie jest uczciwe pytanie. Co dobrego? Co nowego? Lepiej się czujesz?

– Tak – mówi. – Lepiej.

Otwiera oczy, patrzy w moją stronę. Rozgląda się po pokoju. Patrzy na swoje nogi, na kołdrę. Myśli. Jakby rozważał, czy się podnieść.

– Zgasić? – pytam.

– Zostaw.

– A może górne zapalić?

– Nie. Zostaw, jak jest.

– Chcesz coś zjeść? – pytam.

– Nie.

– Napić się może?

– Nie.

– Wody? Soku?

– Nie, nie chcę. Później może.

– A do łazienki nie chcesz?

Kręci głową. Nic nie mówi. Widocznie wykalkulował, że łatwiej będzie ruszać głową niż mówić. Ale chyba źle skalkulował. Krzywi się. Nie, do łazienki nie chce. Pod prysznic to potem. Nawet nie proponuję. Przebrać się też potem. Na razie nic. Czekamy.

– A co by ci pomogło? – pytam.

Otwiera oczy. Patrzy na mnie. Parska. Prycha. Śmiech to chyba ma być. No faktycznie, bardzo śmieszne. Co by ci pomogło – w sensie zrób mi zielonej herbaty może. W sensie: zjadłbym mandarynkę, ale taką wielką, taką jak mała pomarańcza, że skóra sama odchodzi. W sensie: że poukładajmy puzzle, biały domek alpejski w śniegu na tle zachmurzonego nieba. W sensie: Kubusia Puchatka mi poczytaj. W sensie: wziąłbym kąpiel z kulką nawilżającą, cynamon i orzechy makadamia. Poduszkę mi popraw. Skarpetki daj ciepłe. Muzykę puść. Kisiel ugotuj. Jajecznicę na maśle. W takim sensie, co by ci pomogło.

– Wiesz przecież – mówi, nadal patrząc w moją stronę.

– Nie wiem.

– Wiesz.

– Nie wiem. Ani trochę nie wiem.

– Aha – mówi.

– I nawet o tym nie myśl.

– Aha – powtarza.

– Nie ma mowy! – krzyczę.

– Weź nie krzycz – mówi. – Sama pytałaś.

Od tamtego się nauczył tej sztuczki. Weź nie krzycz. Nie krzycz mi tu teraz. Może jednak nie będziemy krzyczeć. Stara sztuczka. Że obojętne, co powiedział i co wcześniej zrobił. I obojętne, że to zrobił setny raz. Problem w tym, że ja krzyczałam. A się nie krzyczy. No a ja krzyczałam. Ona krzyczała. Ona krzyczy. No krzyczy tu coś nam mama, nie wiadomo czemu. 

– Nie ma mowy – mówię spokojnie.

– Sama pytałaś – powtarza.

– To może pośpisz trochę teraz sobie – proponuję.

– Może – zgadza się.

– Zgasić ci tutaj?

– Zostaw – mówi.

To w sumie nie wiem teraz, czy dalej z nim siedzieć, czy może raczej iść do siebie. W sumie tu było kiedyś u mnie, a tam był jego pokój. Ten większy był mój. To znaczy nasz. Jak się tu wprowadzaliśmy, to wzięliśmy ten większy, a tamten mniejszy miał być dla niego. No ale ile on miał wtedy lat? Pięć, sześć? Jeszcze przed szkołą… I nawet myślałam wtedy, że jak chłopak podrośnie, to mu się ciasno trochę zrobi. A o zamianie nie mogło być mowy, dopóki my we dwójkę. No ale od kiedy ja już w pojedynkę… A że on akurat w tym czasie podrósł… To w sam raz na zamianę, dobrze się to zbiegło w sumie. A mnie tam niewiele trzeba ostatecznie. W sensie przestrzeni.

– To ja pójdę teraz do siebie – mówię.

Nie odpowiada.

– U siebie będę teraz.

Nie odpowiada.

– Jakbyś potrzebował czegoś….

Nie odpowiada.

– Jakbyś czegoś chciał.

Nie odpowiada. Nie prycha i nie parska.

***

Chyba się nawet chwilę zdrzemnęłam. Ile można nie spać… To jest już trzecia doba, jeśli dobrze liczę. Z takim spaniem, niespaniem. Jego i moim. Wszędzie piszą, że trzecia doba najgorsza… Trzecia, czwarta, powiedzmy. Poprzednim razem faktycznie gdzieś tak wypadło… Chociaż dokładnie nie pamiętam. Jak się tak śpi w kratkę, to się potem nie pamięta. Budzi mnie jakiś hałas. Plusk. Bulgot. Łazienka. Zrywam się, odkopuję koc, biegnę. Światło się pali, stukam – po co w sumie? – łapię za klamkę, nie zamykał, wpadam do środka. Stoi na środku tej naszej maleńkiej łazieneczki. Stoi w samych bokserkach i przepoconej koszulce. Spodnie od piżamy i bluza leżą zmięte na podłodze. Za gorąco mu było. Teraz już trzeba będzie się przebrać. Jakie chude te nogi. Strupy na łydkach.

– Dobrze się czujesz? – zadaję nieuczciwe pytanie.

Z tyłu to wygląda, jakby próbował coś napompować. Coś większego niż balon. Ponton, powiedzmy. Zapowietrza się, dusi nawet, zatyka. Targa nim tak dobre pół minuty, aż wreszcie, chlust, leci, prosto do umywalki. Do kibla byś mógł rzygać, myślę. Trzeci raz dzisiaj będę to szorowała. Zaglądam mu przez ramię. Żółć jakaś leci. Koszmarnie to wygląda. Żółte, niemal pomarańczowe. Że też ma czym rzygać jeszcze… Aha, soku się napił chyba. No ale się nie utrzymało.

I tak to trwa pięć minut najwyżej. Pod prysznic nie chce. Namawiam, ale nie chce. Dobra. Niech się idzie położyć na razie. Ja tu ogarnę. Opłukuję byle jak, gąbką przecieram, zalewam domestosem. Nie ma sensu jakoś bardzo się przykładać, bo za godzinę znowu zarzyga. Mógłby do kibla jednak. Kibel łatwiej umyć. To znaczy byle jak łatwiej umyć kibel niż umywalkę. Bo gdyby się chciało myć porządnie, no to porządnie łatwiej jednak chyba umywalkę. Ale ja tu myję byle jak.

– Zaraz przyjdę! – krzyczę.

Nie odpowiada. Może się położył. Co by mu tu dać, aby nie wyrzygał zaraz… To może ten kisiel właśnie… Dobra, starczy tutaj. Jeszcze tylko ręce. Namydlić, opłukać, już nie wycieram.

– Idę, idę! – krzyczę.

Stoi w przedpokoju. Na bokserki i przepoconą koszulkę założył kurtkę puchówkę. Nie zapiął. Wystają mu te nogi patykowate. Jedną już nawet wcisnął w but. Patrzy na drugą, kombinuje, jakby ją też do buta. Macam kieszeń spodni, czy mam w niej klucz. Mam. Palcem przeciągam po łańcuszku przypiętym bezpiecznie do szlufki. No to tak. Daleko nie pójdziesz. Poprzednim razem się szarpał, potrafił nawet uderzyć. Ale teraz to już za słaby na to. Nie krzyczeć, myślę. No nie krzyczeć.

Śmiesznie nawet wygląda, jak tak próbuje trafić nogą w but. Pokraka. Ciekawe, jak mu się z tym pierwszym udało. Siły miał tylko na jeden najwyraźniej. Chwieje się teraz. No, tylko mi się tu nie przewróć. Podtrzymuje się drzwi. Uwiesza na klamce. I przy okazji – aha – orientuje się, że zamknięte. Chociaż nie na zasuwkę. Czyli że na klucz. A klucz u mnie w kieszeni. No a co – przepraszam cię – myślałeś?

No nic nie myślał. I dlatego teraz myśli. Nerwowo myśli. Na gorąco. Improwizuje. Prowizorycznie myśli. Co by tu zrobić. No nic nie zrobi przecież. Ale myśli… Czy drzeć mordę, jak wtedy. Ale pewnie odrzuca ten projekt, bo wie, że mnie to już ani trochę nie rusza. Za pierwszym razem to wiadomo. Usłyszeć akurat od niego. Ty stara kurwo – no to jednak. Ale potem, za drugim, za trzecim, za siódmym, za osiemnastym… To już żadnego nie robi wrażenia. To bez treści jest. Nie on to mówi zresztą. To tamto w nim wtedy mówi.

Myśli dalej. Planuje. Wie, że nie wyjdzie. Poddał się chyba. No to musi być naprawdę słaby. Bić nie będzie jak poprzednio. Ukraść nie da rady. Wie, jak śpię. I wszystko to się w nim mieli teraz. Trzeba przeczekać. Na spokojnie. Taki kryzys to nie kryzys. Na spokojnie. I on też chyba postanawia na spokojnie.

– Nie wytrzymam – mówi.

– Wytrzymasz – odpowiadam, podchodząc do niego.

– Nie wytrzymam – powtarza.

– Wytrzymasz – mówię, zdejmując mu kurtkę.

– Nie dam rady – mówi płaczliwie. 

– But sobie jeszcze zdejmij – mówię, podtrzymując go pod ramię.

Poddaje się. Opiera na mnie. Strząsa ten but jakoś powoli. Śmierdzi strasznie. Trzeba by go przebrać jednak. I usta czymś przepłukać. No ale to jednak nie teraz. Na razie do łóżka. Wracamy do łóżka. Powoli. Koniec kryzysu.

– Chodź się położyć – mówię.

Opiera się o mnie i powoli suniemy w stronę sypialni. W środku zaduch potworny. Wywietrzyć nie było kiedy. Może jakoś potem. Wszystko potem. Na razie dotrzeć do tego łóżka. Posadzić go. Nakryć. Leż tutaj. Po prostu leż.

– To się tak nie da – mówi.

Leży spokojnie, jeśli nie liczyć lekkich drgawek. No ale tego trzęsienia się to ja już nie zauważam w sumie. Tak jak się nie słyszy tykania zegara po pewnym czasie. Człowiek się przyzwyczaja. No trzęsie się trochę. I co? Już się na to nie reaguje. Nie reguluje się odbiornika.

– Nie da się tak, że zejść do zera od razu – mówi.

– Da się.

– Nie da się. Pamiętasz, jak sobie te plastry naklejałaś? To jest tak samo.

– To nie jest to samo.

– To samo – mówi.

– Mieliśmy już tę rozmowę – mówię.

– Nie wytrzymam.

– Mieliśmy już tę rozmowę.

– To nie musi być nawet tamto. Może być co innego.

– Mieliśmy już tę rozmowę.

– Nie wytrzymam! – krzyczy.

Nie odpowiadam. On nic już nie mówi. Zapada cisza. Leży nieruchomo. Trzęsie się mniej. Oczy ma zamknięte. Oddycha miarowo. Może śpi? Albo odpoczywa. Siły zbiera. To dobrze. A nie – jednak niedobrze.

Bo jak zebrał te siły, no to teraz po całości. Zrywa się, odkopuje kołdrę, rzuca się, rękami macha, próbuje kopnąć. Szarpie mnie za rękę, okłada, trafił nawet, raz, drugi, a teraz próbuje ugryźć, ale mu się nie udaje, no więc dyszy, ciska się, krzyczy – wyje raczej – a potem pluje, no opluć mnie próbuje regularnie. No co jak co, ale pluł to mi ty tutaj nie będziesz. Więc, no niestety, no niestety inaczej się nie da. Więc trzask go raz i drugi, raz z lewej, raz z prawej, z otwartej dłoni, z liścia, jak to mówią, aż palce zabolały, pięścią pewnie trzeba, pewnie wtedy tak palce nie bolą. Bum, bum. Dwa razy po pysku. Trzeci raz już nie trzeba będzie, bo po drugim już sobie usiadł. Pluł mi tu będzie.

– Do łóżka! – krzyczę. – Kładź się do łóżka, skurwysynu!

Siedzi na brzegu łóżka. Odkaszlnął. Oddech powoli uspokaja. Ocieram rękawem te jego plwociny. Rzadkie, suche. Odwodniony kompletnie. Siedzi na brzegu łóżka i znowu parskać zaczyna. Prycha. Śmieje się. Podśmiechuje tak bardziej.

– I czego się cieszysz jeszcze? – pytam, spokojnie pytam, nie krzyczę już.

– No bo jak ja…

– No bo co?

– No bo jak ja… – próbuje znowu, ale nie może przez te niby śmiechy.

– No wyduś wreszcie – mówię, też się śmiejąc, bo śmiech jednak lepszy niż plucie i mordobicie, na śmiech to ja się mogę zgodzić.

– Bo jak ja jestem skurwysyn… – chichocze.

– To co?

– No to ty…

– Co ja?

– No to ty…

– To ja jestem kurwa, no tak – odpowiadam ze śmiechem.

Beczka śmiechu po prostu no.

***

Chyba się nawet na chwilę zdrzemnęłam, ile to można nie spać – wiadomo. Budzi mnie uczucie chłodu, wręcz zimna. No zimno tu jest po prostu. Ledwie widzącym okiem omiatam pokój. Nie ma go w łóżku. Chyba do łazienki poszedł. I może postanowił tu wywietrzyć. Bardzo mądrze. Okno otwarte. Na oścież otwarte. Wtedy go dostrzegam.

Może to od tego chłodu, ale mam wrażenie, jakby wszystko wokół zamarzło. Nie potrafię podnieść się z tego fotela. On też siedzi całkowicie nieruchomo. Siedzi na parapecie, a właściwie na ramie okna. Nogi ma na zewnątrz, wszystko ma na zewnątrz w sumie. Ręce mocno zaciska na tej ramie okiennej. Trzyma się. Gdybym ja się teraz zerwała i jednym susem skoczyła, to bym pewnie zdążyła. Chwyciłabym go za tę przepoconą koszulkę i wciągnęła z powrotem do środka. Niemal na pewno bym zdążyła. No ale może jednak nie. Może nie susem. Może się lepiej zakraść…

– Nie śpisz? – pyta. – Czekałem, aż się obudzisz. Żeby ci pokazać.

– Posłuchaj… – zaczynam.

– Siedź tam! Siedź kurwa! – krzyczy, wykręcając niebezpiecznie szyję w moją stronę. – Ani drgnij kurwa, bo skoczę! Siedź tam, kurwo! Siedź matko skurwysyna!

– Siedzę – odpowiadam spokojnie.

Scena powoli się rozmraża. Kalkuluję dzielącą nas odległość. Dwa, może trzy metry. Bardziej trzy. Czyli trzy kroki. Ale takie susy no to tylko dwa. Raczej zdążę. Tylko co potem…

– Okna na klucz nie zamkniesz – śmieje się, jakby zgadł moje myśli. – Drzwi zamkniesz. Klucz se w dupę schowasz. No ale okna nie zamkniesz.

Chyba żeby drutem jakiś obwiązać, myślę. Zdjęcie tego by mu trochę jednak zajęło. No i spać potem tutaj. Trochę spać, trochę nie spać. Bardziej jednak nie spać. Do zrobienia w sumie. A potem dzień, dwa i będzie lepiej.

– Muszę wyjść teraz – mówi. – Wyjdę i zaraz wrócę. To niedaleko jest.

– Jak wyjdziesz, to prędko nie wrócisz – mówię.

– Wrócę, obiecuję. Poczuję się trochę lepiej. Pójdę spać. A potem dwa, trzy dni i będzie dobrze – mówi, jakby znowu czytał w moich myślach.

– Nie… – mówię. – No nie… Tyle czasu już daliśmy radę. Nie…

– A, no to chuj – mówi i unosi się na rękach. – No to cześć.

– Siadaj! – krzyczę. 

– Nie podchodź! – wrzeszczy, huśtając się lekko na tych drżących rękach. – Siadaj!

– Siadam – mówię. – Ale ty też!

– Siadaj, pizdo! – krzyczy.

– Siadaj, chuju! – odpowiadam.

– No przecież siedzę – mówi, opuszczając się na rękach z wyraźnym zmęczeniem.

– Ja też siedzę.

– Tośmy się dogadali – mówi ze śmiechem.

– Wracaj do łóżka… – ryzykuję.

– Ni chuja – mówi, akcentując ostatnią sylabę. – Muszę wyjść. Drzwi idź otwórz, jak nie chcesz, żebym oknem wychodził.

– Wiesz, że już nie wrócisz, jak wyjdziesz – mówię spokojnie.

– Wrócę – mówi. – Obiecuję. Ten jeden raz tylko. I zaraz wracam do łóżka. Ja też tego nie chcę teraz. Jeden raz. I łatwiej wtedy będzie.

– Nie wrócisz – mówię. – Będzie jak zawsze…

– No może… – przyznaje po chwili.

– No sam widzisz.

– To ty idź – mówi.

– Ja?!

– A, no to chuj, no to cześć! – mówi, podnosząc się na rękach.

– Dobra, czekaj! – krzyczę.

– Pójdziesz? – pyta, siadając.

– Ale jak to ja mam pójść… – protestuję bez wielkiego w sumie przekonania.

– Staremu cały czas do Żabki chodziłaś – mówi.

– To nie to samo.

– Aha.

– No jednak.

– Aha. Wielka kurwa różnica.

– A dokąd miałabym pójść?

– Na dworzec – mówi.

– Mówiłeś, że masz gdzieś niedaleko!

– No dworzec nie jest daleko!

– Powiedzmy…

– Pójdziesz? – pyta z taką naprawdę już psią nadzieją w głosie.

– Pójdę – mówię zrezygnowana.

Powiem, że pójdę, a potem coś wymyślę. Wchodzi do środka. Zamyka okno. Podchodzi do łóżka. Poprawia pościel. Inny człowiek. Zmobilizowany.

– Zimno, nie? – pyta. – Tylko się ubierz dobrze, bo tam zimno. I pada chyba, nie?

– Ubiorę się – mówię. – A gdzie ja mam tam iść?

– Do kasy kurwa – mówi. – I płatność kartą. 

– No a serio?

– Tam jest taka poczta przed dworcem, nie?

– No jest.

– To tam musisz iść i tam stanąć.

– I co?

– I nic. Stoisz. Jak postoisz parę minut, to ktoś do ciebie podejdzie.

– I co mam… – zaczynam. – Co ja mam tam powiedzieć?

– Że jesteś ode mnie.

– Aha – mówię. – Ksywkę jakąś masz czy coś?

– Nie, normalnie. Imię i nazwisko. Jak z dowodu.

– I co dalej?

– On już będzie wiedział.

– Aha.

– No aha. I jeszcze jedno. Jak mnie oszukasz, no to następnym razem, jak przyśniesz, to ja kurwa lecę oknem. Na miasto kurwa lecę. I też zaczekam, aż się obudzisz.

***

W świetle latarni widzę, że wciąż pada. Zaraz będę musiała tam iść. Ale na razie stoję w otwartych drzwiach i patrzę przed siebie. Mogłabym wyjść na zewnątrz, ale daszek jest maleńki, lepiej więc postać jeszcze w drzwiach. W sumie mogłabym tu postać godzinę i wrócić. Ale nie… Muszę zmoknąć jednak chociaż trochę… Nie mogę wrócić w suchej kurtce.

Do klatki szybkim krokiem podchodzi jakiś chłopak. Wysoki, szczupły, pewny siebie, czarna kurtka, kaptur. Niewiele starszy od… Normalny. Ze sklepu wraca. Zakupy zrobił. Albo do kolegi idzie. W planszówki pograć. Wieczór normalnie jakoś spędza. Przepuszczam go w drzwiach.

– Dobry wieczór – mówi uprzejmie.

– Dobry wieczór – odpowiadam. – Ale leje…

– Przeciera się… – zauważa.

Optymista. No może i faktycznie. Po ciemku zresztą nie widać. Dobra, muszę ruszać. Może patrzy z okna. Duży pokój ma okna na drugą stronę, ale mógł przecież pójść do mojego. No to ruszam. Szybkim krokiem. Optymistycznym. W stronę dworca mniej więcej. Aha, parasol otworzyć. Gówno, a nie się przeciera.

Bo na żaden dworzec oczywiście nie pójdę. Zrobię kółko po osiedlu. Na górkę pójdę. Do sklepu jakiegoś zajrzę. Wrócę mniej więcej za godzinę. A w międzyczasie coś wymyślę. Bo muszę teraz wymyślić dwie rzeczy. Muszę rozwiązać dwa problemy. Po pierwsze, co mu powiedzieć, że dlaczego nie mam. Po drugie, co na przyszłość z tym oknem. 

No to w drogę i myślimy. Na świeżym powietrzu się lepiej myśli. Idąc, się też lepiej myśli. A tutaj Żabka na rogu. On ma rację, tyle razy mu do Żabki biegałam. Człowiek jest taki głupi jednak. Robi wszystko, żeby spowolnić coś, co powinien z całych sił przyspieszyć. No i może to faktycznie to samo jest. Wracając, coś mu w tej Żabce kupię. Na pociechę. Żelki, powiedzmy. Mieszankę krakowską. Może nie wyrzyga.

Czyli pierwsza sprawa. Co ja mu powiem? Że byłam na dworcu, ale że nikt nie podszedł. Że może to przez ten deszcz. Że jutro pójdę znowu, jak przestanie padać. Albo wcześniej, albo później. Albo coś tam. Ale czy on w to uwierzy? Czy to jest w ogóle możliwe, że ktoś tam przychodzi, że staje pod tą pocztą i że się nikt nie zjawia? Może powiem, że dużo ludzi było. Albo że mało… Albo że policja stała. Albo podjechała. Swoją drogą to mogłaby czasem kurwa faktycznie stać albo podjechać.

No nie uwierzy w to. No to wiem już. Powiem, że byłam, że zaraz podszedł do mnie jakiś taki. On mi każe go opisać. Powiem, że szczupły i wysoki, w czarnej kurtce, w kapturze. I że on mi nie chciał nic dać. Że ja powiedziałam od kogo, a on mi nie dał. Spierdalać kazał. Pewnie się bał, że jakaś prowokacja. Spierdalaj mi stąd, powiedział. Ty stara kurwo, powiedział. O, to go jak nic przekona. Bo tak to przecież wygląda, w filmach to pokazują często. Jak ojciec idzie szukać swojej córki, uprowadzonej do burdelu przez Albańczyków. On tam idzie, mówi, że się tylko chce rozejrzeć. Wszyscy tam ze dwadzieścia lat od niego młodsi. I jeden go popycha, mówiąc: ej, dziadku, idź kurwa do domu, to nie dla ciebie miejsce. Ale dziadek jest emerytowanym agentem służb specjalnych, więc bum, bum, rozpierdala ich wszystkich, a tego największego ciągnie za kolczyk w nosie. Otwieraj mi tu zaraz, okurwieńcu. No ale ja nie jestem emerytowaną agentką niestety. Ja mogę najwyżej dwa razy z liścia tego własnego niestety.

Ale to jest generalnie dobre, on to kupi, a jutro, obiecam mu, jutro znowu spróbuję, może jakiś inny będzie, mniej wystraszony. I dwa, trzy dni jeszcze trzeba będzie przeczekać na tych bajeczkach – i wtedy odpuści. Z każdym dniem przecież lepiej będzie. Tylko co z tym oknem na te dwa, trzy dni? Może faktycznie drutem jakimś… Ale nie mam żadnego drutu. No to sznurkiem do prania, tym czarnym od Wietnamczyka z bazarku. Oplątać jakoś na chama, jakąś taką pajęczynę nakręcić na klamki. No i co… No i jeszcze na ten sznurek te moje dzwoneczki ponawlekam. Te, co kiedyś zbierałam. Ponawlekam i jak będzie coś tam majstrował, to zaraz dzwonić zacznie i mnie natychmiast obudzi. A tamten mnie wciąż pytał: na chuj ci te dzwoneczki? A na taki chuj, żeby się młody oknem nie wypierdolił. Na taki chuj, popatrz no ty.

No więc plan jest mniej więcej idealny, myślę sobie, wracając jakieś pół godziny później. Zresztą nie musi być jakiś rewelacyjny, na dwa, trzy dni musi załapać. Patrzę, czy na chodniku przed blokiem nie leży. No nie leży, a od podwórka też nie leżał, jak szłam dookoła. Czyli klatka, guzik windy, w windzie jeszcze raz bajeczkę przepowiedzieć, potem kluczem, zamknięte, nie wylazł, no niby jak miał wyleźć, w ręce żelki Haribo i pół kilo mieszanki krakowskiej. No i dobrze będzie. Przeciera się. 

– Już jestem! – mówię.

Nie odpowiada.

– Wróciłam! – mówię, nerwowo ściągając buty, chociaż właściwie trzeba lecieć od razu w butach, że się zabłoci, to jest naprawdę najmniejszy problem teraz. Okno zamknięte, szybki rzut oka, on jest, nie zniknął, w łóżku leży. Śpi chyba.

– Jestem… – mówię cicho.

Nie odpowiada. Oczy ma otwarte, ale jakby miał zamknięte. Z niczym się tej miny nie da pomylić…

– Miałeś coś? – pytam. – Schowane?

Nie odpowiada.

– Czy ci ktoś przyniósł?

Ale jak, myślę sobie, no jak właściwie? Przez drzwi zamknięte mu podał? Pod drzwiami wsunął? Ale to jest większe chyba jednak… To może przez okno na sznurku wciągnął. Albo tamten do okna na klatce i jakoś huśtali… No by chyba nie mógł mieć niczego schowanego, bo wtedy by już wcześniej przecież…

– Ktoś ci przyniósł? – pytam.

Nie odpowiada. Leży nieruchomo. Uśmiecha się. Mój synek się uśmiecha.



Maciej Miłkowski (ur. 1980) – prozaik, tłumacz, krytyk literacki, felietonista krakowskiej „Gazety Wyborczej”. Opublikował dwa zbiory opowiadań: Wist (2014) i Drugie spotkanie (2017). Jego opowiadania tłumaczono m.in. na angielski, niemiecki, niderlandzki i rosyjski. Niedawno ukazała się powieść System Sulta (2019) nakładem wydawnictwa Nisza.