winyl obracał rondo, ale zaschło w czasie.
są tu figury woskowe gotowe wskazywać,
hełmy płetwonurków, w których skomlą magnolie.
po deszczu można dostrzec ludzi szukających
znaków. tylko tutaj cały jarmark możesz wziąć
do ust, usypać mandalę z orlikowego żwiru.
za każdym razem gdy nakręcisz sprężynę
siostra zakonna zatrąbi nosem; i tak w kółko
milczymy, czytając z ruchu
warg. tkanki owoców drżą jak słońce
w lornetce. coraz więcej
kręgów, więc zanurzam
twarz – bosy mężczyzna
dłubie w żebrach lasu. podgląda
zorzę wyciśniętą z gardeł
norweskich podróżników.
chcemy wykrzesać z ust tlący się kolor,
wybiec przed terakotowy szereg i zaśpiewać:
borem, lasem, tandaradei. wyczesując płomień
z warkoczy, kroczyć przez pustynię,
gasić wapno językiem, gdy szalę przechylają
szron oraz rdza. biegniemy gromadą, niosąc
świt na skroni, gdy z kaplic startują jesienne
fajerwerki, żeby poświęcić nam wodę.
wykręci się kule, napnie bieguny, by znaleźć
puste: żyły wśród tkanek i nagłe drgania splotu.
krwiste salwy z mięśni, falujące szarfy.
ran jest wiele, ale w domu najwięcej.
imię przywiązać do psa, zająć się ogniem,
by nie roztrzaskał kolan, nie rozgryzł ogona.
w tartaku zapisali skrzydło, narząd
do rozłupywania grzbietów powietrza.
suszę oczy z krwi, by wyżyłować obraz:
tańczcie siwobrodzi, niech stopa
rozkopie posiniałą glebę.