Nie książki, a
ulica otworzyła mi usta, jak łyżka lekarza.
Jedna po drugiej, ulice
przedstawiły się nazwiskami
zabójców.
W państwowych archiwach
okładki
przyrosły skrzepami
do zakrwawionych ksiąg rachunkowych.
W maleńkim mieszkaniu zbudowałam z siebie
osobny pokój.
W maleńkim mieszkaniu
zbudowałam z siebie
osobny pokój,
osiedliłam w nim
Kalibanów
planów na przyszłość.
Przyszłość, która chodzi wedle rozkładu komunikacji miejskiej
od zoo do cyrku,
przyszłość.
Czy masz alibi na archiwa, na ulice, na mieszkania, przyszłości?
W torebce,
która przechowywała – przez trzy wojny – metryki
urodzenia nieboszczyków, babcia
ukrywała przede mną
czekoladę.
Torebka otwierała się jak usta, co krzyczą.
Dwie sprzączki śledziły mnie przez sceny,
przez dni,
przez jazz.
Kto nauczył cię, torebko, być straszną
twarzą?
Całuję sprzączki, przysięgam być twoją służącą.
Sierpień. Jabłka. Nie mam nikogo.
Jabłko dojrzało – oto moja rodzina.
I czteronogi stół zamiast kota.
W świątyni Delikatesów
stawiam siebie,
jak świeczkę, w kolejce
do kapłanki,
która przechowuje wiedzę
o cenach mięsa, dziewictwie
opakowań mleka.
Moja przyszłość – to trochę reszty.
Przyszłość, która chodzi wedle rozkładu publicznej komunikacji.
Ulice przedstawiły się nazwiskami
zabójców, a ja zbudowałam
z siebie osobny pokój,
w którym pamięć – nielegalna
emigrantka w czasie –
bez końca sprząta
po wyobraźni.
W pokoju, gdzie pamięć zdejmuje pościel z łóżek –
pościel, co skrzepem przyrosła
do materaców, całuję
jabłuszka – moich braciszków, całuję sprzączki,
które śledzą nas przez sceny,
przez dni,
przez jazz;
czekolada z torebki,
która przechowywała
– przez trzy wojny –
metryki narodzin nieboszczyków!
Trzymaj mnie, jabłuszko.
(kołysanka)
Śnieg świeci i oświetla
świniobicie.
Mama wymawia się
od stu gram. Mama
zgadza się na sto gram.
Na ścianie – kilim z piwoniami,
ich purpurowe usta
zasysają mnie w sen.
Małą położyli mnie.
Toasty
za ścianą –
to moje kołysanki.
Mama mówi nie-nie-nie
na sto gram.
Łóżko pachnie walonkami.
Nie spuszczając ze mnie oczu,
kot
liże łapę, jakby ostrzył nóż.
Mama wykrzykuje tak! następnemu kieliszkowi.
Piersi mamy są za duże do porannych przepełnionych autobusów.
Nie wiadomo,
czy wyrośnie ze mnie człowiek.
Ale raz w roku
w Wiszniówce
świnię
zabito, mama szepce tak
tak tak tak
kolejnemu kieliszkowi,
ja znikam w gardle piwonii,
piwonie pachną walonkami,
krwią
świni na śniegu.
Jakie dziwne narty zostawiają wskazówki zegara.
Jak dłonie
nieboszczyka,
na domach dachy.
Pociąg? – Psy
szczękają łańcuchami.
Na parapecie –
czarny chaos
zmęczonych much.
Amelia pije gęstą kawę.
Janina rozdaje talerzyki, jak karty do gry.
Józefa po hucznych, teatralnych pożegnaniach –
martwa.
Józefa
zajmuje się liczeniem rozbitych
gospodarstw domowych, układa
dzieci, odejmuje martwych,
zagubionych usuwa poza nawias. To zamieszanie,
to matka-matematyka, problem-
bolączka, który zabierze ze sobą
do grobu.
Okna – w weselnej bieli.
Połączony dom połączonych gospodyń,
urodzonych w kuchni, trzy razy dziennie
karmionych
tam, gdzie się urodziły.
Ale żadna niepochowana obok.
Janina zgrabia śniegowe kupki much.
Oszczędną męską łzą
ptak spływa z nieba.
Łańcuch ciągnie się za psami jak śluz.
Sprawiedliwość, okazuje się, jest straszliwsza
od niesprawiedliwości.
Janina kurzem opada na łóżko.
Zdrowy wygląd?
Niech bydło
dobrze wygląda.
Kiedyś czołg przejechał ulicą,
jak słoń, kręcił trąbą – w lewo-w prawo.
Słoń w naszej wiosce!
Dziewczyny wybiegły patrzeć!
Odtąd wiele ptaków
przelało się niebem.
Wiele śluzu
psy rozmazały po łysych
podwórkach.
Nacięcia na kubkach
zatkały wiele ust.
To, co z nami zrobili, zmieszało się z przerażeniem
tym, co mogliby z nami zrobić.
Naszą wybitną umiejętność
produkcji czołgów
skierowali
na dzieci i studentów.
Ale pod dachem,
złożonym jak ręce nieboszczyka nad domem,
żyjemy w ten sposób,
nosimy wiadro między zwierzęciem i drzewem
i zamiast wieczornych modlitw
modlę się
sama do siebie,
żebym zostawiła ciebie
w spokoju,
mój litościwy, mój
bezlitosny Boże.
Nie jesteś ostatnią kobietą.
Nie jesteś ostatnią kobietą, która płonie w Rzymie,
Ingeborg.
Pod wysokimi czołami mieszkań z boku obrzydłych marszrut,
wszystko wyczyszczone: szpitalne meble, srebro, zęby, pamięć.
Po trzech kąpielach dziennie, czterdziestu
latach naświetlania płuc książkami
ty w bandażach.
Ingeborg w śpiączce, w białych
bandażach, Ingeborg –
księżniczka przeznaczona dla spalonego
Giordana Bruno.
Leżąc na wznak na balkonie nad via Julia,
czy wiedziałaś o balkonach, na których się nie położysz,
balkonach, gdzie trzeba strategicznie
na palcach przechodzić
przez słoiki z grzybami, kartofle, litry kompotu. Gdzie język
to pies na łańcuchu żelaznych słów,
gdzie kara to sto uderzeń milczeniem.
Okna spoglądają poważnie, Ingeborg,
czy wiedzą,
że wewnątrz nich ludzie umierają i płaczą?
W nocy, kiedy ostatnie kobiety spieszą się do domu,
pakiety na żyle łokciowej jakby oddawały krew,
kobiety, które ważą wartość wszystkich i wszystkiego na swoich brwiach
i wiedzą, jak wyczyścić każda plamę,
w miasto dźwięków zamienia się miasto ludzi – trzaśnięcie drzwi, dzwonienie butelek w skrzynkach na szkło.
Brzęk świeczek w kościele, jak w restauracyjnej kuchni.
Po trzech kąpielach dziennie, Ingeborg, po godzinach
na wznak na balkonie,
po czterdziestu latach naświetlania płuc książkami
mimo wszystko
pachniesz Austrią.
Twoje włosy spadają jak banknoty w maszynie do liczenia pieniędzy.
Książki rozstawione w mieszkaniu, jednak nie stały się
odświeżaczami powietrza,
Ingeborg.
Żółć Western Union
na ciemnej ulicy, chore światło nocnego tramwaju
pod wysokimi czołami wyczyszczonych mieszkań,
poważnych, jakby wiedziały, jakby czuły twój zapach.
Nikt nie wącha pamięci, Ingeborg.
Pod zdjętym batogiem milczenia język podkulił swój ogon.
I zakręciło się:
ognisty miecz
z ulicznej latarni –
Adam wsiada do pociągu –
Ewa załamuje ręce.
W Raju jest drzewo, które owocuje załamanymi rękami
Ewy, Ingeborg.
Przytulam te słowa do swoich zębów, leżąc na wznak
na balkonie ponad twoim Rzymem.
W naszej historii koronowany jest każdy ząb.
Milczenie bije nas do mowy.
Milczenie wybija z nas mowę,
Chwała twojej nieobecności, Ingeborg, twojej dziurze w ścianie.
Chwała wyczyszczonym mieszkaniom – chwała
owocowym sadom – chwała rękom.
I milczeniu.
W jakich cierpieniach rodzi nas nasza młodość.
Z jakimi krzykami prostujemy się z pozycji znaku zapytania
w pozycję wykrzyknika.
Lewa warga Polski i prawa warga Rosji rozsuwają się,
i nasze głowy wyłaniają się z…
czego?
Już ułożyliśmy szesnaście nazw dla śniegu.
Czas ułożyć szesnaście nazw dla ciemności.
W pozycji pytajnika –
całym swoim ciałem postawiliśmy się pod znak zapytania,
zamocowany kroplą moczu.
To my? W rzeczy samej? Stawiamy siebie pod znak zapytania?
Czy młodość w swoim brzuchu nosi
skamieniały plażowy ręcznik?
Tak leniwie pracowały
tępe nożyce akuszerki
że z czasem zmieniły się
w jasno wyczyszczone ulice
na zawiasach wojennego obelisku.
Fabryka traktorów zaczęła produkować lokówki
i co niedzielę przysyłała matce
podarunkowy kosz.
Jej głowę w lokówkach
jak idealną rekonstrukcję systemu słonecznego
fotografowano do albumów i kalendarzy.
Reguła chwytania włosów lokówkami
legła u podstaw narodowego produkowania kombajnów,
stała się moją pierwszą metaforą,
którą powtarzałam i powtarzałam z pianą na ustach,
jakbym połknęła całe jezioro łabędzie.
Moje cało nie należało do mnie:
robiło
karierę pytajnika w korporacji mowy.
Biurokracja ciała zagnała mnie w kąt:
głowa nie chce myśleć, mówi –
niech oczy patrzą.
Oczy nie chcą patrzeć, mówią –
niech uszy słuchają.
Uszy nie chcą słuchać, mówią –
niech nos wącha.
Nos nie chce wąchać, mówi –
niech ręce macają.
I ręce macają
ciało, które kwitnie lipowym kwiatem bólu.
Gdzie moje pszczoły? Czemu nie lecą do słodkiego zapachu?