Wywoływanie zdjęć ma coś wspólnego z wołaniem. Wierzyłam, że dziadek zamyka się w ciemni, wypowiada zaklęcia, i wtedy na białych kartkach pojawiają się obrazy. Podczas naświetlania mruczał pod nosem, machał ręką przed zdjęciem, przesłaniał to, co chciał rozjaśnić. Zanurzał płachty śliskiego papieru w kwasie, syczał, prychał, jękolił. Wywoływał zdjęcia, jakby wywoływał duchy.

*

Noc. Gwiazdy. Różowe, seledynowe, żółte. Pulsują. To reklamy. Jestem w Chinach, w ogromnym mieście. Jacyś ludzie mnie zaczepiają. Nie znam ich języka. Nie wiem, co tu robię ani kim jestem. Nagle lecę w dół, jakbym się wysunęła z pokrowca.

Heldreth Motel w Kingwood, West Virginia, przy U.S. 7 w stronę Morgantown – odczytuję z wizytówki leżącej na szafce nocnej. Siódma rano. Ben śpi odwrócony do mnie plecami. Przytulam się do niego delikatnie, by poczuć go całą powierzchnią ciała. Wsuwam swoje kolana pod jego, lewą rękę pod jego lewe ramię. Oplatam go czule. Szczelnie przytulam brzuch do jego pleców. Jest ciepły i pachnie snem. Układam się w zagłębieniach jego ciała, poranna złodziejka. On odwraca się na plecy, wciąga mnie na siebie. Wciskam się w jego skórę, całuję go, liżę jak pies. Wsuwa mi ramiona pod pachy i zaplata dłonie na mojej głowie, czuję jego mocny uścisk, przytrzymuje mnie w miłosnym nelsonie, podciąga biodra i wchodzi we mnie gwałtownie, wysuwa się i wchodzi jeszcze głębiej, porusza się szybko, kłuje mnie jak gigantyczny insekt z podwiniętym odwłokiem, jeszcze w półśnie, nie otwierając oczu, przytrzymuje mnie, ściąga na ziemię z chińskiego nieba.

Wczoraj w recepcji motelu nawiedzona babcia, wysoka jak tyczka chmielowa. Zwraca się do Bena per „honey”.

– Sorry, ale został mi tylko jeden King Size, honey – mówi.

Za nią duża figura Matki Boskiej, choinkowe światełka, plastikowy bluszcz. Wysoki kontuar dostosowany do jej wzrostu. Mogę na nim oprzeć brodę. Mdłe opary indyjskich kadzidełek. Kiedy wychodzimy po zapłaceniu rachunku, tyczka chmielowa wali pięścią w ladę.

– I co wy na to, że do Morgantown przyjeżdża jutro prezydent? – pyta.

A więc do Morgantown dziś rano. Wysuwam stopy spod kołdry. Na paznokciach lakier zakrzepłej krwi wydaje się czarny. I tak za chwilę kurz, połamią się. Będę je sztukować wieczorami w motelach, piłować, korygować. Wypielęgnowany paznokieć na pustyni, ostatni przyczółek cywilizacji. Jestem gotowa go bronić. Do upadłego.

Redakcja dużego francuskiego dziennika wysłała Bena w podróż po amerykańskim zaścianku. Ma zbadać, jaka jest Ameryka B, ubożejąca, niszczejąca, zapadająca się w sobie, zapomniana przez rząd federalny, Ameryka sielska, zaangażowana w wojnę, kolejną. Ameryka oczami Europejczyka, Ameryka oczami Francuza. Chociaż Ben jest nim tylko w połowie. Wyruszyłam z nim jako fotografka wojenna na front domowy, do serca kraju, gdzie od stu pięćdziesięciu lat nie było wojny.

W ciągu dwóch miesięcy mamy przejechać flyover states, amorficzny ląd między jednym a drugim wybrzeżem, spięty kratownicą autostrad. Mamy przyjrzeć się samotnym farmom w monotonnym krajobrazie kukurydzy, wymarłym ghost towns, pastwiskom na Wielkiej Równinie, gdzie powietrze jest gęste od nudy i każdy jest sobie panem.

Na Zachód. Śladami Kerouaca i tych, którzy wyruszali za nim, nie pojedziemy. Nie dla nas Route 66, a raczej to, co z niej zostało: skansen z produkcją suwenirów dla podstarzałych harlejowców i niedzielnych hippisów. Szlakiem moteli, które odwiedziła Lolita ze swoim występnym ojczymem, też nie. Ani śladem węglowym Rosinante Steinbecka. Ani wzdłuż wielkich rzek za Lewisem i Clarkiem. Nie będzie to krajoznawcza wycieczka. Szanse na zobaczenie po drodze gejzerów, kanionów i wodospadów znikome. Na Zachód, na razie na Zachód, musimy odbić od wschodniego wybrzeża, powtarza Ben, zostawić za sobą sklepy ze zdrową żywnością i czerwonym winem, musimy oddalić się od Europy, zanurzyć w pustynię.

*

Ulicami w górę i w dół. Morgantown wymarłe. Budynki skrywają liszaje pod starymi reklamami. Nad otworami okien mruga neon hotelu. Kamienice z cegły w centrum pamiętają czasy węglowej prosperity miasta. Żadnej orgii patriotycznych gadżetów. Jakby w Morgantown zapomniano, że jutro Independence Day.

Kasjerka na stacji benzynowej, rozchylone usta, wzrok lalki. Prezydent? Przez chwilę zastanawiam się, czy w ogóle wie, o kogo pytamy. Nie, nie słyszała. Tam jest gazeta, wzrusza ramionami. W gazecie żadnej wzmianki.

Puste ulice. Może na jego przyjazd ewakuowano smutnych mieszkańców, by jutro przywieźć tu autobusami uśmiechniętych i ładnie ubranych statystów, wyselekcjonowanych wcześniej w odpowiednim castingu, zastanawiam się, przypominając sobie opowieść Jakutki, która podobnie jak większość jej sąsiadów musiała opuścić wioskę na czas wizyty pierwszego sekretarza, ponieważ miała braki w uzębieniu. Ewakuowanych mieszkańców zastąpił zespół pieśni i tańca w chłopskim przebraniu.

Pod blokiem nieogolony gość popija piwo z puszki. Nie ma pojęcia o wizycie. Zaczynam podejrzewać, że tyczka chmielowa nas nabrała.

– Kto wie, co ona tam wciągała, może nie tylko indyjskie kadzidło – mówi Ben. –Sprawiała wrażenie, jakby była najarana, honey.

Dlaczego prezydent miałby odwiedzić akurat tę dziurę w przededniu 4 lipca? Dziurę, która nawet nie ma siły, by otrząsnąć się z depresji, wpiąć kilka kotylionów z bibuły w zapadniętą pierś i okazać, jak wielki zaszczyt ją spotyka?

Stromą aleją wysadzaną dębami w górę. Tam niespodziewana zmiana dekoracji, jakbyśmy znaleźli się w starej Anglii: zabytkowe budowle z kamienia i cegły, obok kilka nowoczesnych pawilonów ze szkła i metalu. Czysto, zielono, równe chodniki, wystrzyżone trawniki, dostojny drzewostan, biblioteka. University of West Virginia, informuje kamienna tablica. Miasto w mieście. A właściwie ponad nim.

Na szczycie wzgórza rząd żółtych tojtojek. Kilku mężczyzn w roboczych kombinezonach montuje trybunę w cieniu drzew, instaluje nagłośnienie. Prezydent przyjeżdża, ale dopiero jutro, 4 lipca. Na wzgórze uniwersyteckie wpuszczeni zostaną tylko szczęśliwi posiadacze biletów. Profesorowie, wzorowi studenci, prześwietleni parę miesięcy wcześniej, i koledzy partyjni z władz West Virginia. Nie będzie wśród nich mieszkańców Morgantown. My też nie możemy liczyć na wstęp.

*

Staczamy się z wolna dębową aleją. Nad nami wagoniki kolejki naziemnej. Łączy kampus z miastem. Czy studenci kiedykolwiek opuszczają elitarne getto, by zjechać do świata na dole?

Dochodzi dwunasta. W małym barze spóźnione śniadanie. Przy stole obok mężczyzna. Przygląda się nam.

– Prezydent? Nie rozśmieszajcie mnie! W 1960 był u nas Kennedy! Jako senator. Obiecywał, że wyciągnie górnictwo z zapaści. Wtedy nikomu się nie śniło, że Republikanie doszczętnie zniszczą przemysł w tym kraju. Byliście w Detroit? Byliście w Cleveland? Widzieliście te upiorne miasta? Tak, ta miernota przejeżdża do Morgantown. Ale nie do nas. Przejeżdża na uniwersytet. Republikanom potrzebni są jajogłowi do wymyślania spekulacji giełdowych i neokonserwatywnych remake’ów z Mein Kampf, usprawiedliwiających amerykańską hegemonię. Potrzebni im specjaliści od propagandy i lobbingu, od robienia ludziom wody z mózgu.

– To chyba dość nietypowe poglądy tutaj? – mówię.

– Tak, jestem dość samotny. Mój dziadek był działaczem związkowym przed wojną. Młodzi ludzie dzisiaj nawet nie wiedzą, co to jest. Dla nich związki zawodowe to przeżytek, nie dowód postępu. Republikanie cofnęli ten kraj do dziewiętnastego wieku. Za chwilę uoficjalnią Intelligent Design w szkolnych programach.

Kelnerka podaje mu koszyk z chipsami i hamburgerem.

– Znowu gadasz jak Casa Grande – kręci głową niczym matka nad niesfornym synem. – Jak na razie jesteśmy number one.

– Kasandra – poprawia ją, nie podnosząc wzroku. – Sami widzicie: jesteśmy społeczeństwem ignorantów. Jak mamy przetrwać? – Starannie układa krążki cebuli na kotlecie. – Byłem w Chinach rok temu – odzywa się po chwili. – Komuś się wydaje, że do USA należy następne stulecie? To śmieszne! Chiny! Tam jest potencjał. Chińczycy rozmnażają się i produkują. Są szczęśliwi. Zapomnijcie o Ameryce!

*

Parkersburg w ujściu Little Kanawha do Ohio, niepodległościowy festyn.
W okolicach boiska sportowego kilka karuzel, strzelnic, bud z hot-dogami. Intensywny zapach waty cukrowej. Leniwa niedziela w przededniu narodowego święta. Ludzi mało. Jarmarczny letarg.

W zadaszonym barze kilku staruszków gra w bingo. Wsłuchują się uważnie w liczby podawane przez prowadzącego, nanoszą je w tabelach. Ziarna kukurydzy służą im do liczenia. Robią jednodolarowe zakłady. Początkowo myślę, że to lokalny klub seniora. Ale po chwili okazuje się, że to spotkanie stowarzyszenia weteranów American Legion. Niektórzy muszą pamiętać, o ile cokolwiek pamiętają, II wojnę światową, a na pewno Koreę. Ale dostrzegam też parę trzydziestolatków. Jaką wojnę widział ten duży, silny chłopak, który siedzi zgarbiony przy stole, zastanawiam się. Przed kim krył się, z kim walczył, do kogo strzelał, kogo nocami się lękał. W odróżnieniu od pogodnych staruszków nie uśmiecha się, nie konkuruje w zbieraniu punktów, jest nieobecny. Za młody, by przynależeć do tego oddziału geriatrycznego, psychicznie zapewne zbyt stary, by dobrze się czuć wśród swoich rówieśników. Jego znerwicowana partnerka próbuje zarazić go entuzjazmem do bingo. On patrzy w jeden punkt.

Ben przygląda mi się, mruży oczy, jakbym była znikającym lądem. Zabrałam się z nim w nowe życie. Jedną stopą tkwię w starym. Poradzisz sobie, mówi. Pociąga lekko za skórzany pasek, na którym zwisa zenza bronica. Niepewność fotografki, tak sobie tłumaczy mój niepokój. Przytula mnie. Zamieram, chłonę falę ciepła. Dotykam jego krótkich włosów, jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Krzyknęłam, gdy go zobaczyłam dwa dni przed wylotem. Bez miękkich loków na karku. Wyglądał jak żołnierz.

*

Ciepły wieczór nad Ohio. Taras motelu Reno w Reno. Zasiadam
w plastikowym fotelu. Amerykańskie niebo przepastne przykleja mi się do ud. Pomarańczowe skały Grand Canyonu parzą. W ich wertykalną linię wcina się chłodna szarość wieżowców Manhattanu. Grafik wmontował je diagonalnie, ignorując siłę grawitacji. Architektoniczna myśl śmiałą kreską przecina kolumny skalne, które przez miliony lat rzeźbiła erozja. Rozmach natury i konstrukcji na okładce. Ameryka Baudrillarda. Lubię do niej zaglądać w Ameryce. Z tarasu motelu Reno w Reno przesiadam się do klimatyzowanego samochodu autora, sięgam do lodówki pokładowej po zimne alkohole, pozwalam się unieść speedowej wyobraźni. Jego Ameryka jest zawrotna jak prędkość jego samochodu. Zza horyzontu wynurza się prosta droga i niesie w nieokreśloną dal, do przodu, do przodu, co za uczucie! Za oknem umyka pustynia i podsuwa myśl o rozpędzonych elektronach. Dokąd umyka? I przed czym? Umyka od siebie samej, zakurzonej i zapomnianej, ku fascynującej abstrakcji zrodzonej w głowie francuskiego filozofa. „Rozwijanie się pustyni podczas jazdy jest nieskończenie bliskie wieczności błony filmowej”. Zawijam się w te zdania, podczas gdy pustynia przede mną rozwija się i rozwija.

Na podjeździe parkuje czerwony ford. W otwartym oknie trójkąt owłosionego ramienia. Łomot muzyki rytmicznie rozpycha uszy. Wysiada kowboj. Opięte jeansy, spiczasty but, biały kapelusz – klasyka. Tylko skąd się wziął w Ohio nad Ohio? Wchodzi do pokoju, w którym migocze telewizor. Zostawia drzwi otwarte. Słychać głosy. Krzyczy kobieta. Po chwili kowboj wychodzi, wsiada do samochodu i rusza z piskiem opon. Głos kobiety dalej krzyczy z otwartych drzwi. Ale nikogo nie widać. Może to film. To chyba film. W pokoju poza telewizorem pewnie nikogo nie ma. Chcę podejść i zamknąć te drzwi. Nie da się czytać Baudrillarda. Ale nie podchodzę. W plastikowym fotelu czuję się jak w kinie. Spirale błony filmowej odwijają się przed moimi oczami.

Ben stoi obok starego pick-upa. Przygląda się fajerwerkom na wieczornym niebie po drugiej stronie Ohio. Są tak daleko, że nawet nie słychać wybuchów. Nadciąga. Independence Day. Pod przekrzywioną latarnią krążą wielkie insekty. W kręgu światła na betonie cmentarzysko owadzich trupów.

W otwartych drzwiach pokoju, w którym krzyczała kobieta, pojawia się gruby chłopiec. Rozmemłane adidasy, spodnie do kolan, za duży podkoszulek z Batmanem. Długo patrzy w naszą stronę, potem opuszcza głowę i wyrusza wzdłuż baraku, szurając ogromnymi butami. Przechodzi obok mnie. Ma może dwanaście lat a przygniata go smutek, cięższy od jego widocznej nadwagi. Staje obok Bena i przez chwilę wpatruje się razem z nim w fajerwerki.

– To był mój ojciec – mówi.

Zdanie zapada w ciepłą ciszę wieczoru, migotanie błony filmowej przed moimi oczami ustaje.

– Zobaczyłem go wczoraj po raz pierwszy od siedmiu lat – zaplata grube ramiona na piersi i kiwa się z jednej nogi na drugą. Raz po raz spogląda na Bena. – Ale dzisiaj ojciec znowu gdzieś pojechał. Do baru chyba. A bez niego jest dość nudno.

Ma nogi iksy i w niczym nie przypomina tamtego kowboja, którego bezpowrotnie wchłonęły spirale błony filmowej. Została po nim chmura kurzu.

– Ojciec jeździ po całych Stanach i maluje zbiorniki na wodę.

Widzę bezkresne pola kukurydzy, zbiorniki na wodę niczym nadęte pająki na długich nogach zawieszone nad krajobrazem. W monotonii pól można po nich rozpoznać, gdzie jest ludzka osada. I z daleka odczytać jej nazwę.

*

Kim był twój ojciec?, zapytałam Bena niedługo po tym, jak się poznaliśmy. Imię Ben, będące uproszczoną i jedyną dla niego znośną wersją Benjamina, zwróciło od początku moją uwagę jako dość niefrancuskie. Wspomniał kiedyś, że matka nadała mu je na cześć Waltera Benjamina. Ale w Cafe Engländer zza imienia Ben wyłonił się inny kontynent. Wyłoniło się ranczo Ponderosa i kapelusz Bena Cartwrighta z Bonanzy.

Siedzieliśmy w Cafe Engländer, podglądając Sloterdijka w białym dresie, pochylonego nad jajkami na bekonie. Ben spojrzał na mnie, przetarł serwetką usta, choć jaskrawopomarańczowa zupa z dyni nie zostawiła na nich najmniejszego śladu, odwrócił się znów w stronę Sloterdijka i powiedział: Amerykaninem.

– Jestem pamiątką po romansie z czasu rewolucji majowej 1968. Matka była zbuntowaną studentką historii sztuki, a on przyleciał z Nowego Jorku pisać reportaż o studenckich protestach. Poznali się w barze Polly Maggoo na Saint Germain.

Polly Maggoo, Kim jesteś, Polly Maggoo? Od razu to zobaczyłam. Paryż, lata sześćdziesiąte, na ulicy dym, gazy łzawiące, a w małym barze na Saint Germain wybucha gorące uczucie między francuską studentką
a Amerykaninem, podnieconym Francją, rewolucją, perspektywą ponownego zburzenia Bastylii i czerwonym winem sączonym od rana w barze na Saint Germain. W tanim hotelu nad ranem kochają się, palą Gitany, dyskutują, ona mu opowiada o Mao, a kiedy wreszcie zasypia w pół zdania, wyczerpana, on wystukuje artykuł na podróżnej maszynie do pisania. Raz po raz spogląda na jej nogi rozrzucone na pościeli, słońce porysowało je w prążki. Ta mała komunistka jest dla niego, Amerykanina, podwójnym grzechem. Amerykanin w Paryżu jest żonaty.

– Chodźmy, pokażę ci coś – powiedział Ben.

W mieszkaniu wyjął z szafy coś, co przypominało kawałek rury od odkurzacza.

Lacrymogène, jedyna pamiątka po ojcu.

Obracałam w rękach szary przedmiot z zamierzchłej przeszłości. Zaglądałam w ciemny otwór i nic nie mogłam zobaczyć.

– Łuska po pocisku z gazem łzawiącym – powiedział. – Padł na progu Polly Maggoo, gdy policja zaatakowała studentów. Ojciec wybiegł i kopnął dymiącą rurę paręnaście metrów dalej. Zaimponował matce. Jej intelektualni koledzy potrafili tylko paplać. Kiedy wszystko ucichło, wziął lacrymogène z ulicy. Podarował jej przed wyjazdem.

Nie była to jedyna pamiątka, jaką jej zostawił. Był jeszcze Ben. Jego ojciec nigdy się o tym nie dowiedział.

*

Nad rzeką Ohio domy na kółkach w specjalnej promocji. Wystarczy zaczepić je do samochodu i ruszyć przed siebie. Zastąpiły wozy osadników. Brak fundamentów pozwala nie zakorzeniać się. Potomkowie dawnych pionierów gnają przed siebie bez oglądania się wstecz. Żadnego przywiązania. Niepokój zapisany w genach. Zasiedziałość oznacza martwotę. Trwałość murów ogranicza. Mobilność jest zasadą życia. Z domów na kółkach przesiadają się do samochodów. Banki, apteki, restauracje – nieprzerwane Drive-Thru aż po mszę Drive-In w szczerym polu.

Ich przodkowie zostawiali kiedyś wszystko, co mieli, najczęściej nie mieli nic (biedę chyba trudniej zostawić, ona zniewala bardziej niż bogactwo), pożyczali pieniądze na bilet i wyruszali za ocean, z dziećmi, rodzinami, tobołkami, gęsią zasoloną w garnku na drogę, nie wiedzieli, jak tam jest po drugiej stronie, tyle tylko, że nie będzie powrotu, że pożegnanie jest ostateczne, kupowali bilet, najczęściej miejsce na pryczy na międzypokładzie rozbudowywanym przez linie żeglugowe kosztem kabin I i II klasy, na które tak niewielu było stać, jechali ściśnięci, w smrodzie, narażeni na choroby, przybywali wycieńczeni, niepewni, czekali stłoczeni w holu Ellis Island na kilkusekundowy skan lekarza, jedno spojrzenie, wstępną selekcję. Lekarz wchodził w tłum spowity dwutygodniowym zaduchem wnętrza statku
i znaczył białą kredą krzyż na płaszczach tych, którzy na pierwszy rzut oka wydali mu się chorzy, słabi, obłąkani, niedorozwinięci, niedołężni, niewyraźni, może po prostu zmęczeni podróżą, należało to sprawdzić, rozdzielano więc rodziny, matkom odbierano dzieci, mężom żony, żonom mężów, znaczono krzyżem dziadków, babki, jak w średniowieczu drzwi domów dotkniętych zarazą, a jeśli podejrzenie się potwierdzało, jeśli dalsze badania nie wypadały pomyślnie, naznaczonych deportowano z powrotem do Rosji, Polski, Włoch, tam, gdzie nie było już nikogo, kto mógłby się nimi zająć. Odpływali skazani na pewną zgubę, niewpuszczeni za próg raju. Nie wiedzieli, że nie będzie on rajem dla tych, którzy pozytywnie przeszli selekcję, okazali się wystarczająco zdrowi i krzepcy, rokowali, że zasilą nowe społeczeństwo nieprzeciętną wolą życia i determinacją, zaryzykowali przecież wszystko, by tu przyjechać, zapłacili ogromną cenę, zostawiając wioskę, chałupę, biedę, która była dotkliwa, ale swoja, niczego poza nią nie znali. Ta determinacja była pierwszą kwalifikacją, kto nie miał jej w sobie, tego po prostu tu nie było, ten zostawał u siebie, w zawszonej koszuli, która ciału bliższa. Gdy po selekcji na wyspie pozwolono im zejść na ląd, najczęściej wyruszali dalej. Ciągnęli wózki, pchali taczki z dobytkiem, by gdzieś na Zachodzie znaleźć kawałek uprawnej ziemi, bronić go przed Indianami, przed plagami królików, przed Dust Bowl, przed szarańczą, wydzierać naturze jej bogactwa i przekazywać w genach i wychowaniu ekspansywnego ducha, który kiedyś kazał im spakować kołdrę, garnek, łyżkę i wsiąść na statek w nieznane.

*

Stałam w oknie jednopokojowego mieszkania dziadków na Wawelu i wpatrywałam się w ogromny neon na szklanej fasadzie Jubilata tuż nad zakolem Wisły. Była zima, padał śnieg. Mama odprowadzała tatę na pociąg do Wiednia. Nie chciała, bym z nimi szła. Może wiedziała, że już nigdy go nie zobaczę. Ona zadecydowała o wszystkim, zadecydowała o nas, decydując, że niczego nie zdecyduje, zdając się na siłę tępego oporu. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na kolorowy neon. Wybuchał raz po raz niczym fajerwerk, rozkwitał falami światła. Patrzyłam i czułam, że gdy będę się wpatrywać
w ten neon wystarczająco intensywnie, przebiję ścianę czasu, przeniosę się
w przyszłość, którą obiecał mi tato. Ten neon na socjalistycznym domu towarowym pod koniec lat siedemdziesiątych to było najjaśniejsze miejsce
w mieście, najnowocześniejsze, to był kapitalizm, przynajmniej ja tak sobie wtedy wyobrażałam kapitalizm. Tato wyjeżdżał tego wieczoru na Zachód.
A ja patrzyłam na lustrzaną fasadę Jubilata, jakby poza nią czekało na mnie życie, do którego życie obecne było zaledwie bladym wstępem.

Na stacji benzynowej w lokalnej gazecie wiadomość, że poprzedniego dnia w Marietcie zastrzelił się piętnastoletni chłopiec. Spędzał wieczór u kolegi, zabawiali się strzelbą dziadka. Prawdopodobnie nie wiedzieli, że była nabita. Od razu widzę chłopca z motelu Reno w Reno. Jego wielkie adidasy, grube nogi i brzuch dygocący pod szerokim t-shirtem, słyszę, jak sapie po przejściu dwudziestu metrów, które pokonał po to, by opowiedzieć nam, zupełnie obcym, o swoim nieobecnym ojcu i samotności w motelu Reno w Reno. Nie wiem dlaczego o nim myślę. Pewnie dlatego, że nie znam zbyt wielu amerykańskich chłopców, którzy mieliby powód się zastrzelić.

*

Tani motel Blue Fountain. Przed recepcją nieczynna fontanna z usypanych
w stożek kamieni pomalowanych na niebiesko, próbuje uzasadnić ekskluzywną nazwę. Blue Fountain brzmi prawie jak Fontainebleau, gdzie piękne drzewa, gdy je okryje letnia ulewa srebrzystą mgłą, przypominam sobie wiersz w pamiętniku matki z czasów studenckich, który wyrzuciłam po jej śmierci ze wszystkim, co do niej należało, niczego nie chciałam ze sobą zabierać, bo przesiąkło jej bezruchem, bezwładem, odrętwieniem, a tu proszę, przykleił się rym jak mokry liść do podeszwy.

Pokoje w motelu Blue Fountain ciemnobrązowe. Wykładziny, ściany obite tapetą, sztywne koce, w łazience brązowe kafelki z lat siedemdziesiątych. Ponuro. Ben uruchamia klimatyzację. Huczy jak stary traktor.

– Źle się czuję – mówi nagle – coś mnie pogryzło albo mam uczulenie.

Zrzuca ubranie. Całe ciało ma w czerwonych plamach i bąblach. Oczy szkliste. Po chwili zaczyna kaszleć, drapie go w gardle, dostaje ataku astmy. Szukam wapna w plecaku.

Konserwanty albo barwniki, podejrzewam serowe paluszki. A może marynowane ogórki? Były takie zieloniutkie. Wyrzucam do kosza całą torbę z jedzeniem. Od sklepów ze zdrową żywnością dzielą nas setki mil. Ben leży na łóżku blady. Drzemie. W ekspresie do kawy zaparzam wodę, rozpuszczam pastylkę wapna.

– Znam to uczulenie – mówi Ben. – Miałem je dwa razy w Ameryce.

– Nie myślałeś, żeby się z nim spotkać? – pytam.

Na chwilę otwiera oczy, patrzy z niedowierzaniem. Wreszcie opada z powrotem na poduszkę z ciężkim westchnieniem. Uczulony na Amerykę
z powodu ojca, którego nigdy nie poznał – ale wymyśliłam.

Zaparzam wodę, mały ekspres do kawy gulgocze, prycha, udaje parowóz.
Z plastikowej rurki nad dzbankiem zwieszonej jak szubienica kapie gorąca woda, kap, kap.

– A twój ojciec? – pyta.

Skrzypienie śniegu pod stopami, nie rozmawiają ze sobą, milczą, bo gdyby rozmawiali, mogłoby jeszcze paść jakieś słowo, które zobowiązywałoby do czegoś matkę albo zatrzymało ojca, zostań ze mną, nie odchodź, nie opuszczaj mnie, nie przeżyję bez ciebie ani tygodnia, należymy do siebie, ale takie słowa nie przeszłyby jej przez gardło, nie przyszłyby jej nawet na myśl, nie znała ich, nawet z tanich romansów, bo nie czytała tanich romansów, była zbyt ambitna, zawsze uważała się za coś lepszego, szła na dworzec, odprowadzała go, bo tak musiało być, śnieg skrzypiał pod stopami, nie mogłam tego słyszeć, gdy stałam przy zamkniętym oknie na Wawelu, nie mogłam ich nawet widzieć z tej strony, ale zapamiętałam to skrzypienie śniegu, krok za krokiem, uparcie, aż na dworzec. Dziadek zapytał, czy chciałabym pójść z nim do cukierni, próbował oderwać mnie od szyby, od neonu, który eksplodował w moich źrenicach raz po raz obietnicą, ale w żołądku miałam taki mdły knedel z tłumionego żalu posypany cukrem pudrem dziecięcych iluzji, i nie było tam miejsca na ciastko. Będziemy jeździć na nartach w Rocky Mountains, będziemy żeglować po Wielkich Jeziorach, będziesz się uczyć języków obcych, chodzić do szkoły z basenem, kupimy sobie rancho i będziemy jeździć konno, a latem wyruszać na wyprawy wielkim kamperem. Cukier puder sypał się bezszelestnie, mijał czas, mijały lata, nie chciałam dorosnąć.

– Mówiłam ci, nie wiem, gdzie jest, pewnego dnia zniknął – odpowiadam po chwili. Ale Ben zasnął.

*

Miasteczko Point Pleasant przymila się kolorową fasadą starych domów
z drewna i cegły przy Main Street ozdobionej kwitnącymi klombami. Na pewno jest tu jakaś piekarnia, coś tak staroświeckiego jak piekarnia pasuje do tego idyllicznego miejsca. Parkujemy przy pustej ulicy, marzą nam się cynamonowe ślimaki, drożdżówki z serem, a nawet croissanty, a to znaczy, że tracimy kontakt z rzeczywistością. Na skwerku pośrodku ulicy lśni metaliczna postać z ogromnymi skrzydłami. Przypomina trochę Batmana. Podchodzimy bliżej. To jednak nie Batman, tylko Mothman, człowiek ćma. Czerwone oczy żarzą się krwiście jak lampki alarmowe. Komiksowo umięśnione ciało wieńczy niewielka owadzia główka z kilkoma zębami w otwartym pysku.

Więc to już, zabrnęliśmy wystarczająco daleko, amerykańska pustynia otwiera przed nami swój skarbiec, wypełzają z niego koszmarki zrodzone z jałowości i nudy, z lęku przed nieskończoną przestrzenią. Strzałki prowadzą do muzeum Człowieka Ćmy. Pod niebem demokracji jest miejsce na unaukowione szaleństwo, zabobon i upiory pogańskie. W panteonie amerykańskich bożków Mothman siedzi obok Supermana, a Batman obok Johna Wayne’a. Jesus Christ siedzi trochę wyżej, bo jest superstar.

Z bajką o Mothmanie wiąże się tragedia. 15 grudnia 1967 roku zawalił się most Silver Bridge. Łączył Kanauga i Point Pleasant. Zawalił się w jednej chwili. Było już ciemno, dokładnie 17:04, czytam w muzeum, popołudniowa godzina szczytu, czas przedświątecznych zakupów. Potworny jęk i skrzypienie wykręcanej stali słychać było na kilka mil. Z powodu jednej poluzowanej śrubki trzydzieści jeden samochodów wpadło do lodowatych wód Ohio. Utonęło czterdzieści sześć osób.

W miesiącach poprzedzających katastrofę widziano w okolicy ponad dwumetrowe, ciemnoskóre stworzenie o błoniastych skrzydłach i czerwonych oczach. Przerażające zjawiska ustały po zawaleniu się mostu, więc zaczęto dopatrywać się w intensywnych wizytach Mothmana ostrzeżeń. To właśnie ćmie i ćmanii poświęcona jest zasadnicza część muzeum. Ćmania pozwoliła mieszkańcom miasteczka przezwyciężyć traumę. Opowieściami o dziwnym stworzeniu, które porywa psy farmerów, zakłóca odbiór fal telewizyjnych i radiowych, gasi silniki rozpędzonych samochodów, straszy dzieci i dorosłych, hipnotyzuje czerwonymi oczami i wywołuje zapalenie spojówek, opatrywano ranę po wypadku, po stracie bliskich.

Sklep z pamiątkami oferuje figurki czerwonookiej Ćmy na kominek, magnesy na lodówkę, koszulki, kubki, podstawki pod szklanki, zakładki do książek, breloczki, bejsbolówki, wszystko z czerwonookim, skrzydlatym motywem w formie nadruku lub naszywki, wreszcie skrzydlate śpioszki dla niemowląt i przebrania dla dorosłych na Halloween. Muzeum zapewnia, że Point Pleasant to jedyne miejsce na świecie, gdzie można kupić tę ćmią tandetę. Ćmania podstawą lokalnego biznesu. Za niespełna dwadzieścia dolarów można pojechać na wycieczkę objazdową do miejsc nawiedzonych przez Ćmę. Większość z nich zlokalizowana jest w okolicach opuszczonej fabryki trotylu. Istnieje teoria, że Człowiek Ćma to po prostu mutant, który wykluł się z chemicznych oparów.

Zapomnieliśmy o piekarni i śniadaniu. Ben zawzięcie notuje. Chodzi wokół trzymetrowego pomnika wywalonego na głównej ulicy jak w Disney World.

Kartkuję Przepowiednię nabytą w sklepie z pamiątkami, bestseller sfilmowany, z Richardem Gerem w roli głównej, co obwieszczono złotymi literami na okładce.

– Zagrał ćmę? – pyta Ben.

Trupy i wraki wyławiano z Ohio przez wiele tygodni po katastrofie. Komuś udało się wydostać z tonącego samochodu, w którym została jego żona i dziecko. Ktoś przyszedł odebrać prezenty gwiazdkowe znalezione w aucie brata wydobytym z dna rzeki. Na tych historiach trudno zbudować przyszłość miasta. Na legendzie demona, który je nawiedzał, prędzej. Dlatego na Main Street nie stoi pomnik ofiar, tylko pomnik zjawy – ona jest chlubą miasteczka, uwiecznioną na błonie filmowej Hollywood.

*

Wjeżdżamy do Kentucky nieśpiesznie. Szosą numer 60. W stronę Lexington. Równolegle do niej autostradą mkną samochody. Prędkość zamazuje świat na zewnątrz, zlewa wszystko w jedną masę, z okien samochodu wydaje się ciemna, albo szara, nieciekawa w każdym razie dla tych, co śmigają autostradą. Tankowanie i popas na dużych stacjach benzynowych, złudzenie, że świat jest wszędzie taki sam, bo jest prasa z wybrzeża: „NYT”, „Washington Post”. Ale nie dla ludzi z Kentucky i Tennessee. Oni tej prasy nie czytają, tylko wykładają ją dla przyjezdnych, właściwie przejezdnych, by nie wpadli w panikę, nie pomyśleli, że trafili na obcą planetę. Wysiadając na dużych stacjach benzynowych przy autostradzie, można być pewnym, że szara albo ciemna masa nie pobrudzi nogawek, nie przyczepi się do butów, że nie ugrzęźnie się w niej na zawsze.

Przy drodze, którą jedziemy, tej prasy nie ma. Można kupić gazetę lokalną i przeczytać na pierwszej stronie, że kot pani Smith wdrapał się na drzewo i zdjęła go stamtąd straż pożarna. Przy drodze, którą jedziemy, ktoś rozpiął między dwoma drzewami flagę amerykańską wielkości kortu tenisowego. To mało uczęszczana droga. Kto powiesił tę flagę in the middle of nowhere. I dla kogo?

Trochę dalej olbrzymi billboard w zachwaszczonym polu – niewykorzystany, zniszczony. Ziejąca pustka białej powierzchni. Ameryka – nieustanny podbój przestrzeni. Zawłaszczanie i porzucanie.

W lokalnym radiu historia z baru w Nebrasce: jeden redneck straszył drugiego, że połknie jego klucz do samochodu. Udając, że połyka, faktycznie połknął. Niestety, był to jedyny klucz do samochodu, jaki tamten posiadał. Miejscowy ślusarz dorobił klucz na podstawie zdjęcia rentgenowskiego.

Gdzie nie ma historii, wszystko staje się historią.

Gdzieś w Carter County malowniczy cmentarz na pagórku porośniętym trawą. Zostawiamy samochód, wspinamy się. Nie ma pomników, nagrobków, tylko tabliczki wpuszczone w ziemię, z każdego grobu sterczy wąska rurka, jakby umarli mieli pragnienie. Wtyka się w nią sztuczny kwiat na drucie i flagę. Trupy świętują Independence Day, machają chorągiewkami. Cmentarne wzgórze jak kolorowy jeż.

Kawałek dalej kościół z tablicą: One Nation under God.

Przed miejscowością Morehead sklep Bible and Tire. Sterta czarnych opon spycha biały drewniany barak ze skarpy. Do środka zaprasza wyblakły anioł. Opony i biblia, wszystko, co potrzebne na drogę.

Zmieniam klisze. Kręcę małą korbką. W magazynku przesuwa się satynowa czerń filmu. Czuję ją pod palcami. Na tylnym siedzeniu rozerwane opakowania po rolkach Ilford.

W National Public Radio mówią, że w ostatnich latach znacznie wzrosła w USA sprzedaż książek o tematyce religijnej.

– Amerykanie masowo się nawracają. Nastąpiło duchowe przebudzenie narodu – zachwyca się spikerka. – Ogólny spiritual awakening!

Na małej stacji benzynowej obok wycieraczek i izotonicznych napojów piętrzą się lokalne wyroby pamiątkarskie o charakterze religijnym i patriotycznym: matkiboskie, sercajezusowe, gipsowe orły, plastikowe figurki policjantów, strażaków, Indian przebitych włócznią, czasem na koniu, czasem w czółnie, ale przebitych zawsze. Separatystyczny folklor na osobnej półce: flagi Południa, tablice rejestracyjne bez numerów, manifestujące antysystemowy światopogląd, króluje JESUS i REBEL PRIDE. Na postumencie przykrytym welurem – trupia czaszka w ciemnych okularach z podpisem USA wykrojonym z gwiaździstego sztandaru.

Napisy przed kościołami coraz dziwaczniejsze: A S A P: always say a prayer!, Eternity! Where will you spend it? Coraz bardziej obco. Coraz bardziej pusto. Coraz więcej Boga.

W motelu w Mt. Sterling mały Hindus daje nam pokój za jedyne 41 dolarów. Jest inżynierem. Jego rodzice wyemigrowali z Indii. Urodził się w Ugandzie. Po studiach w Londynie wyjechał do Houston w Stanach. Po paru latach stracił pracę i wylądował w Mt. Sterling w Kentucky. Od dwudziestu lat prowadzi motel. Amerykańska przestrzeń, rozległa i kusząca, wchłania ludzi. Znikają bez śladu. Jak na kliszy utrwalić zniknięcie?

O zachodzie słońca wymykam się na spacer. Zapach skoszonej trawy. Szeroka, uczęszczana szosa. Nie ma chodnika. Idę poboczem. Po chwili zatrzymuje się przy mnie samochód. Do you need help?, pyta mężczyzna z powagą. Nie dzięki, wszystko w porządku, odpowiadam z beztroskim uśmiechem. Jesteś pewna? Nie wierzy mi. Odjeżdża powoli, obserwując mnie w lusterku. Ktoś trąbi i zwalnia. Ktoś wychyla się z szoferki i krzyczy: Everything all right, ma`am? Jestem sensacją. Idę. Musiało się coś wydarzyć. Miałam wypadek i w szoku idę przed siebie, podczas gdy moi współpasażerowie wykrwawiają się gdzieś w rowie. Albo zostałam zgwałcona, obrabowana. A może wściekły mąż wyrzucił mnie z samochodu. Bo dlaczego idę? Jak mogę iść? Tam, gdzie idę, nic nie ma. Jest stacja benzynowa pół mili dalej, ale tam podjeżdża się samochodem.

Zmierzch wyszedł z lasu, skrada się. Tęsknota skręca mi żołądek w ssący korkociąg. Myśl o tobie, nagłe ciepło, jakbym wylała na siebie mleko. Byle nie osunąć się na kolana, bo wtedy już na pewno ktoś uczynny zajmie się mną, przystanie, chwyci pod ramię. Muszę zadzwonić. Docieram do stacji benzynowej, telefon wisi na zewnątrz, podnoszę słuchawkę, wrzucam kilka monet, słucham sygnału, trzeba wybrać numer, ale zapomniałam, jak się dzwoni do Europy z automatu. Na metalowych sztabach zwisają książki telefoniczne, podnoszę jedną z nich, otwieram i w tym momencie wylatują na mnie osy, atakują mnie, rzucam książkę, opada z ciężkim zgrzytem głową w dół na metalowych sztabach, macham rękami, potykam się o krawężnik, wariatka. Nikt nie korzysta z automatu od lat.

Wracam w sam środek zamachu w metrze. Siedzimy przed telewizorem, patrząc na policjantów w jaskrawożółtych kamizelkach, taśmy w poprzek ulicy, odjeżdżające karetki. Wciąż te same obrazy. Fox News ma nadzieję, że Europejczycy w końcu się otrząsną i pojmą, że to nie USA są źródłem zła, tylko islam.

Ściskam Bena za rękę, znów zniknęłam, ale nie zauważył, na szczęście są wiadomości. Na dobranoc ta, że huragan, który uderzył w wybrzeże, dotrze do Kentucky dziś w nocy. Komputerowy obraz wskazuje, że znajdziemy się dokładnie w jego sercu. 

Neon The best rates everyday. God bless America gaśnie o północy.



Monika Muskała – eseistka, tłumaczka, dramatopisarka, dokumentalistka. Za esej Między Placem BohaterówRechnitz. Austriackie rozliczenia (Ha!Art, 2016) otrzymała Górnośląską Nagrodę Literacką Juliusz i nagrodę „Literatury na Świecie”. Książka była również nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz do Nagrody Literackiej Gdynia. Z Andreasem Horvathem wydała dwa albumy  fotograficzne: Jakutien (2003) i Heartlands (2007). Wspólnie stworzyli kilka filmów dokumentalnych, m.in. Z punktu widzenia  emerytowanego portiera (2006, Kryształowy Glob w Karlovych Varach) oraz Arab Attraction (2010). Pod pseudonimem Amanita Muskaria napisała z Gabrielą Muskałą kilka sztuk teatralnych, m.in. Podróż do Buenos Aires (2001), Daily Soup (2007), Cicha noc (2015). Najnowsza sztuka pt. Ciemna woda zwyciężyła w konkursie Dramatopisanie 2020. W latach 2013-2019 wykładowczyni w łódzkiej Szkole Filmowej.

Ola Sadownik (ur. 1994) – rysowniczka, entuzjastka bazgrołu i wizualnego bajzlu. Mieszka w Łodzi, ale wszędzie szuka swoich kątów. Tworzy naokoło ludzkich ciał, stanów, głów.