– Umrzeć to jak zamknąć i otworzyć oczy – odrzekł chirurg przygotowujący cię do operacji, kiedy niepytana powiedziałaś:
– Boję się śmierci.
Podniósł na ciebie wzrok i dodał:
– Nie ma się czego bać. Spotkamy się, jak otworzysz oczy.
Uwierzyłaś mu.
Uwierzyłaś jego niskiemu, szorstkiemu głosowi, zwalistej postaci i smukłym dłoniom. Uwierzyłaś jego niebieskim oczom, patrzącym na ciebie zza okularów.
Posłusznie poddałaś się narkozie, pozwoliłaś mu otworzyć swój brzuch i wyczyścić otrzewną z krwi i ropy po rozlanym wyrostku robaczkowym. Pozwoliłaś mu usunąć zbędny już, pęknięty organ. Założyć sączek i pięć szwów. Nić chirurgiczna nazywa się katgut. Powiedział ci to potem. Klika dni później, kiedy go o to zapytałaś. Potrzebne ci to było do krzyżówki, pamiętasz? Szwy cię ciągnęły i chodziłaś po szpitalnych korytarzach zgięta w pół, a pielęgniarki kazały ci się prostować.
– Bo będziesz miała brzydki brzuch – mówiły.
Nic nie wiedziały, głupie. Nic jeszcze o tobie nie wiedziały.
Na stoliku pod oknem leżały krzyżówki, zazwyczaj wypełnione do połowy, jakby tym, którzy je rozwiązywali, zabrakło czasu albo jakby porzucili swój cel w połowie. Jakby potrafili przejść tylko przez to pierwsze, łatwiejsze pół. Dla ciebie wyzwaniem było zawsze ostatnie hasło. To dla ostatniego słowa rozwiązywałaś całą krzyżówkę.
Liczyło się ostatnie słowo.
– Jak się nazywa nić chirurgiczna – zapytałaś go więc trzy dni po operacji, kiedy przyszedł na obchód i ciepłymi rękami uciskał twój ośmioletni brzuch.
– Katgut – odpowiedział i po raz drugi spojrzał na ciebie niebieskimi oczami zza szkieł. – Szwy zdejmiemy pojutrze – orzekł. – Będziesz miała śliczną bliznę – dodał, przykrywając cię sztywną, gorzką kołdrą.
Decyzję, że będziesz miała śliczną bliznę i wspaniałe ciało podjęłaś wcześniej, wtedy, kiedy twoje ośmioletnie ciało leżało na stole operacyjnym, a chirurg skalpelem otwierał twój brzuch. Wtedy. Wszystko, co potem, było już tylko dodatkiem.
Przez dwa tygodnie, codziennie rano przychodził do twojego łóżka, podnosił kołdrę i koszulę nocną, i uciskał twój brzuch. Czwartego dnia pokazałaś mu prawy pośladek. Był twardy i fioletowo-siny, bo dostałaś odczynu na iniekcje z penicyliny, którą natychmiast należało odstawić.
– Pani doktor – zwrócił się do młodej lekarki stojącej za nim – proszę natychmiast odstawić penicylinę. I dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował wcześniej? – zapytał głosem ostrym i zimnym jak skalpel. Mówiąc to, nawet na nią nie spojrzał. A odchodząc, uśmiechnął się do ciebie i powiedział, że jesteś dzielna. Potem słyszałaś przez drzwi gabinetu, jak krzyczał. Użył słów „niedouczona” i „niekompetentna”. Mówił, że groziła ci śmierć.
Kiedy następnego dnia rano pielęgniarka przyniosła ci biseptol w opłatku, odmówiłaś jego przyjęcia.
– Jest pani niedouczona i niekompetentna – powiedziałaś. – Chcę poznać opinię lekarza prowadzącego na temat tego leku.
Wieczorem, po jego dyżurze, dostałaś solidny zastrzyk z witaminy C. Domięśniowo, w ten twardy, siny, prawy pośladek. Od tego momentu dostawałaś takie zastrzyki co noc. Chciały zobaczyć, jak płaczesz? Nawet ci się twarz nie wykrzywiła.
Dopiero później, kiedy siedziały na swoich białych stołkach w dyżurce, piły kawę i paliły papierosy, a księżyc zaglądał przez bezlistne drzewo do twojej sali, dopiero wtedy wyłaś w poduszkę, która miała gorzki zapach środków odkażających i słony smak twoich łez. Mieszanka absolutnie uzależniająca.
Nic o tobie nie wiedziały, głupie. Jeszcze wtedy nic o tobie nie wiedziały.
W maturalnej klasie chłopaki z matematycznej zorganizowali wybory najładniejszej dziewczyny waszego ogólniaka. Zrobili to dla ciebie i właściwie byłaś jedyną kandydatką. Pozostałe dziewczyny walczyły o tytuł vice miss albo miss uśmiechu. Ty nie musiałaś się uśmiechać. Po prostu wyszłaś na scenę, smukła, wysoka. Wyprostowałaś plecy, uniosłaś głowę i poprawiłaś włosy. Zamiast sukienki zawiązałaś wokół bioder wielką, czarną chustę po babci.
– Weź się nie wydurniaj – powiedziała matka. – Babka w niej umarła, a ty…
A potem sama pożyczyła ci swoje ślubne szpilki. Były na ciebie za duże. Musiałaś nawtykać waty w palce. Ale dzięki temu nie miałaś odcisków.
Jesteś na wszystkich zdjęciach z liceum. Na żadnym się nie uśmiechasz.
Liceum skończyłaś z wyróżnieniem i wszyscy myśleli, że pójdziesz na medycynę, ponieważ od początku wykazywałaś wielkie zainteresowanie biologią człowieka i chemią, ku wielkiemu zadowoleniu twojej matki, która była prostą kobietą, sprzedawała w spożywczym i w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że jej córka zostanie lekarką.
Więc kiedy złożyłaś papiery do szkoły aktorskiej, w domu nastał sądny dzień. Matka na zmianę krzyczała i płakała, a ojciec mówił:
– Widzisz, co zrobiłaś własnej matce? Zabiłaś ją. Nie żal ci?
A tobie nie było żal.
Na egzaminach wstępnych wszyscy recytowali Szekspira. Jakie to banalne, monolog Hamleta.
– A pani co nam przygotowała? – ziewnęła podstarzała aktorka zasiadająca w komisji. Komisja najwyraźniej się nudziła.
– Fragment Anatomii Opisowej ciała ludzkiego podług Józefa Hyrtla spisany przez doktorów: Ludwika Adolfa Neugebauera, docenta akuszeryi i gynekologii w Szkole Głównej Warszawskiej, lekarza ordynującego w Szpitalu Świętego Ducha, i Janusza Ferdynanda Nowakowskiego, redaktora Pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego warszawskiego, Członka Towarzystw Lekarskich: w Warszawie, Wilnie, Charkowie i Pradze czeskiej, oraz Członka Towarzystwa Naukowego Krakowskiego – postawiłaś kropkę na końcu zdania. – Z drzeworytami w tekście – dodałaś na wdechu, jakby się było czym zachwycać.
Gruby facet z łysiną parsknął śmiechem.
Nie musiałaś czekać na wyniki. Wiedziałaś, że przyjmą cię w pierwszej kolejności. Widziałaś, jak cię słuchali. Widziałaś, jak na ciebie patrzyli.
Po powrocie do domu ojciec zapytał:
– I jak ci poszło? – z nadzieją, że cię odrzucili.
– Wygrałam anatomią – odpowiedziałaś, prostując się i odrzucając długie włosy na plecy.
I wtedy matka uderzyła cię w twarz, a ojciec wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Spakowałaś walizkę i zamieszkałaś u ciotki, która była stara, głucha i miała kota.
Wydział aktorski to nie było to, co interesowało cię najbardziej, ale ty na wydziale aktorskim byłaś z pewnością najbardziej interesująca. Nie miałaś pieniędzy ani na ubrania, ani na jedzenie. Na szczęście stara ciotka gotowała kotom, więc podjadałaś im mięso i marchewkę z rosołu. Znajomym mówiłaś, że jesteś wegetarianką, kiedy zamawiali schabowego z kapustą na stołówce. Czasem kupowałaś sobie ziemniaki.
Pomysł z chustką babki doprowadziłaś do perfekcji. Zazwyczaj wystarczały ci dwa skrawki materiału, żeby zrobić z nich szałową kreację. Wiązane w biodrach i na szyi doskonale podkreślały twoją figurę. Gorzej było zimą, bo czapkę i szal zrobiłaś ze starego swetra, ale nie miałaś palta.
– Ja nigdy nie marznę – mówiłaś, powstrzymując dygot. – Kobiety takie jak ja są zawsze gorące – dodawałaś dla odwrócenia uwagi.
I rzeczywiście, ta informacja sprowadzała myśli kolegów na zupełnie inne tory.
Aż pewnego wieczoru tamta stara aktorka z komisji zabrała cię do teatru. Szłyście ściętymi mrozem kamiennymi uliczkami starego miasta. Dachy lśniły stalowym połyskiem, okna pulsowały zimnym błękitem. Zdawało ci się, że cały świat jest zamrożony, że w tym lodowo-szarym mieście żywe jesteście tylko wy dwie.
Ona miała na sobie czarny wełniany płaszcz, ty byłaś cała w czerwieni. Wiatr przeszywał cię do szpiku kości.
Do teatru weszłyście wejściem dla aktorów, a stamtąd prosto schodami w górę, na strych, gdzie stare dekoracje czekały na zbawienie. Na przeciwległej ścianie stały cztery dębowe szafy pełne ubrań. W jednej z nich wisiało futro z gronostajów. Bez słowa zdjęła je z wieszaka i zarzuciła na twoje ramiona.
– Nosiłam je jako Barbara Radziwiłłówna – powiedziała, kiedy wyszłyście ponownie na zewnątrz.
Na początku śmierdziało naftaliną i zwietrzałymi perfumami, ale było ciepłe.
Nikt nie nosił na co dzień futra z gronostajów. Tylko ty.
Wiosną profesor ogłosił, że studenci trzeciego roku mogą służyć jako modele na ASP.
– To ciężka, wielogodzinna praca – powiedział – ale uczy dyscypliny ciała i jest odpłatna.
Mówiąc to, spojrzał na ciebie, a ty nie odwróciłaś głowy.
W sobotę od dziewiątej do trzynastej siedziałaś nago na wprost okna i pozowałaś studentom rysunku. W niedzielę nie mogłaś się ruszyć. Bolało cię całe ciało. Pamiętasz, jak to jest, kiedy boli całe ciało? Nie pamiętasz.
Cała jedna szuflada w komodzie wypełniona jest twoimi aktami. Studenci ASP uwielbiali cię rysować.
– Ale nikt nie oddał mojej blizny – stukałaś palcem w starannie wycieniowaną ołówkiem prawą pachwinę. – Nikt.
Docent nie zaliczył im tego aktu. Nikomu.
Jesienią z nim zamieszkałaś. Miał ładne, ciepłe dłonie i uwielbiał twoją bliznę po wyrostku robaczkowym. Pamiętasz jego ciężar, kiedy kładł się na tobie i wgniatał w twoje podbrzusze? Dziewczyna, którą wtedy byłaś, zamykała oczy i wyobrażała sobie ciebie po śmierci. A potem otwierała oczy i znowu wszystko było zwyczajne. Nic dziwnego, że nie pamiętasz.
Czy to na pewno byłaś ty? Masz mnóstwo zdjęć z tego okresu. W listopadzie miałaś sesję dla Domu Mody na sezon wiosna-lato. Paradowałaś w koronkowych sukienkach i lekkich sandałkach, gdy reszta ekipy piła herbatę z wódką i otulała się szalikami. Z kolei w lipcu pozowałaś w futrzanej czapie i kożuszku.
Po skończonych zdjęciach wrzuciłaś do torby bikini, olejek i ręcznik, i pojechałaś z fotografem nad morze. Najchętniej fotografował cię na plaży. Uwielbiał patrzeć, jak nacierasz swoje ciało olejkiem. Myślał, że nacierasz je dla niego. Głupi.
W autobusie do Łeby kierowca puszczał Lato z Radiem. I stamtąd dowiedziałaś się, że jesteś proszona o pilny powrót do domu w ważnej sprawie rodzinnej.
Kiedy weszłaś do kostnicy, kobiety skończyły odmawiać różaniec i zostawiły cię z matką. Po śmierci wyglądała naprawdę pięknie. Zrobili jej świetny makijaż, pomyślałaś. Jasny puder, szminka, tusz. Z uznaniem odnotowałaś wszystkie godne uwagi detale. Postanowiłaś, że też się tak pomalujesz. Jej ciało leżało przykryte intensywnie pachnącymi kwiatami. A jednak wśród tych zapachów wyczułaś słodki odór rozkładu i gorzkie tony środków odkażających. I aż do pogrzebu nie opuściłaś tego pokoju, w którym czuć było śmierć i szpital. Szpital i śmierć.
W kondukcie musiałaś iść obok ojca. Żar lał się z nieba, lato stulecia, mówili. Pamiętasz? Ojciec miał białe czoło zroszone kroplami potu i siwy zarost na zapadniętych policzkach. Nie odezwał się ani słowem. A potem siedział na końcu stołu i patrzył w talerz. Inni dawno już zjedli, a on nic. Kiedy podeszłaś, żeby powiedzieć mu, że musisz już jechać, podniósł na ciebie oczy i powiedział:
– Jakaś ty do niej podobna po śmierci.
Uśmiechnęłaś się do niego. Na ustach miałaś tę samą szminkę, co ona.
Osiem lat później nikt nie poinformował cię o jego pogrzebie. O tym, że umarł, dowiedziałaś się przypadkiem od znajomej. Podobno nad trumną stał tylko ksiądz i grabarz. Oprócz nich nie było nikogo.
To był bardzo intensywny okres w twoim życiu. Rano próby, wieczorem spektakle, w soboty po dwa. W czwartki zdjęcia, w poniedziałki studio nagrań na „setkę”. Enerdowski serial i sesja dla Vogue’a. Wstępna propozycja od Playboya.
– Pokaż, co masz, póki jesteś jeszcze młoda.
Pamiętasz, kto ci tak powiedział?
– Będę pokazywała na starość – odpowiedziałaś.
I się skończyło. Więcej nie dzwonili.
Dwudziestego czwartego grudnia mieliście swoje branżowe wigilie. Zaczynaliście wcześnie, żeby ci, którzy mają rodzinę, też mogli przyjść.
– Naprawdę nie masz nikogo? – zapytał reżyser od reklam. W dłoni trzymał kieliszek wódki.
Wyjęłaś mu go z ręki i pokręciłaś głową.
– Kochałaś kiedyś kogoś? – próbował kontynuować.
– Ja nie musiałam kochać. To mnie kochali – oddałaś mu pusty kieliszek. Szkło stuknęło w obrączkę.
Potem ci, którzy spieszyli się na te swoje drugie wigilie, szybko się zmywali i zostawaliście we własnym gronie. Zabawa trwała do drugiego stycznia, czasem do Trzech Króli. Mało się z tego pamięta, prawda? Prawie nic.
Grałaś coraz to inne role. Za angażem angaż, po spektaklu noc. Ci, którzy cię kochali, poumierali albo o tobie zapomnieli, co na jedno wychodzi, w gruncie rzeczy. Nowi patrzyli na ciebie bez podziwu. Widziałaś w ich oczach litość, gdy nie mogłaś wytrzymać do końca próby, albo kiedy zniecierpliwiona rzucałaś tekst na podłogę. Twoje role zaczęły dostawać coraz młodsze aktorki.
– Skończyła się – usłyszałaś o sobie. – Totalnie się skończyła.
I wtedy przyszedł właściwy czas, czas spełnienia. To, na co czekałaś od siedemdziesięciu lat. Pamiętasz tamtą siebie, jak leżałaś wtedy na stole operacyjnym? Czy to ośmioletnie dziecko z rozlanym wyrostkiem to naprawdę byłaś ty?
Wypełniłaś formularz starannie, drukowanym pismem i zgodnie z procedurą zgłosiłaś się na komplet badań.
– Kiedy podjęła pani tę decyzję? – zadał pytanie młody psychiatra.
– Kiedy miałam osiem lat, podczas narkozy – odpowiedziałaś.
Tak mu odpowiedziałaś, prawda?
– Czy wie pani, co się stanie z pani ciałem po… tem? – kontynuował.
– Trafię w ręce studentów medycyny, którzy na moim przykładzie będą się uczyć… – zawahałaś się. – … anatomii. Przez wiele lat. Przez wiele, wiele lat. Bo ja mam, doktorze, piękne ciało. Naprawdę piękne ciało. I znakomite proporcje, jeśli o to chodzi. Być może trafię jeszcze do ASP. Tam też potrzebują ludzkiego ciała, prawda? Na pewno się wam przydam – mówisz to i się do niego uśmiechasz.
– Jest pani bardzo dzielna – odpowiada psychiatra i notuje coś w swoich papierach.
Od tej pory asystuje ci troje młodych lekarzy, którzy są wobec ciebie niezwykle uprzejmi i delikatni. Co trzy tygodnie spotykacie się w restauracji i zjadacie wspólnie posiłek na koszt Akademii Medycznej. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca zabierają cię do kawiarni na ciastko.
– Czy to prawdziwe gronostaje? – pytają, kiedy w styczniu przychodzisz w swoim futrze.
Na wiosnę dzwonią do ciebie coraz częściej i naprawdę można byłoby powiedzieć, że się zaprzyjaźniacie.
Interesuje ich na przykład nie tylko to, jak się czujesz. I nigdy nie rozmawiają z tobą o śmierci.
– Brak wyrostka robaczkowego, poza tym wszystko w idealnym stanie – mówi chirurg do grupy studentów.
Kiedy kończą, przykrywają cię sztywnym prześcieradłem i wychodzą.
Leżysz z otwartymi oczami na stole. Naga pod gorzkim prześcieradłem.
W drzwiach prosektorium odwraca się młoda lekarka.
– Jaka to piękna kobieta była – mówi do chirurga, który stoi nad tobą i patrzy.
W końcu odzywa się głosem zmęczonym, bardzo niskim:
– Poproszę panią o pomoc w szyciu.
I wyciąga dłoń w gumowej rękawiczce w jej stronę, a ona podaje mu narzędzia.