***
O trzeciej w nocy włączył się komputer.
***
Jeszcze jeden sen z wpisaną moją bezradnością.
(…)
Męczę się, nie mogę spać, pojedyncze migawki oniryczne pojawiają się znienacka, odrętwienie, rosnąca do brzasku – o ile można to nazwać brzaskiem – dogłębna beznadzieja umysłowa. Cielesna. Niemożność wstania. Zimno. Nadzwyczajne uczucie choroby.
Podejście do okna. Obserwowanie czegoś na niebie. Strach. Próba przebudzenia się. Sen. Jeszcze jedna. Bezradność.
***
Ktoś ci tłumaczy coś, w co nawet tobie trudno uwierzyć.
Proust jest dziadkiem Joyce’a.
Joyce jest wnukiem Prousta.
(Dzieli ich dokładnie trzydzieści lat).
Nigdy się nie poznali, nie mieszkali w tym samym miejscu ani właściwie nic ich nigdy nie łączyło.
W pewnym momencie swoich żyć jeden i drugi udali się w podróż – na południowy wschód.
Trasa Prousta była doskonale równoległa do przyszłej trasy wnuka.
Trasa Joyce’a była doskonale równoległa do dawnej trasy dziadka.
Si.
Proust zmarł przed końcem podróży. Joyce zmarł przed końcem podróży.
Obaj zmarli w tym samym miejscu.
Obaj zmarli w tym samym miejscu.
Jak to rozumieć?
Sześćdziesiąt lat po śmierci Prousta, czyli trzydzieści lat po śmierci Joyce’a, ty odkryłeś to miejsce. A tam? Silos wypełniony po brzegi roślinami strączkowymi? Silos, w którym ktoś mieszkał? Ktoś, kto podawał się za wnuka Prousta i Joyce’a? Ktoś, kto żywił się wyłącznie tymi warzywami? Ktoś, kto czekał, aż w końcu pojawią się jego dziadkowie?
I po co nam ta nowa wiedza?
***
Czas płynie coraz wolniej.
Jak to możliwe?
Jak to możliwe?
***
Keeping an eye on the world going by my window,
Taking my time,
Lying there and staring at the ceiling,
Waiting for a sleepy feeling.
Właściwie nic do dodania. Poczucie marnotrawienia dni ładnych, brzydkich i nijakich. Ból głowy. Katar. Boląca skóra. Dolegliwości brzuszne w różnych postaciach. Nieumyte włosy. Paznokcie za długie. Opuchnięta prawa powieka. Jeszcze raz skóra. I jeszcze raz. Jeszcze. Kot. I – na szczęście – spadająca waga, niewiele, ale dość wyraźnie. Wyobraźnia na boku. Czyli urodziny. Czekam na jakieś nie tak obce od pewnego czasu duszności, przyspieszone bicie serca i takie tam. Urodziny. Nieładna liczba. I koniec tego zeszyciku. Kot. Zmęczenie sobą, kolorami, lękiem przed odczytaniem całości, tak dalej. Zmęczenie sobą, kolorami, lękiem przed odczytaniem całości, tak dalej. Zmęczenie sobą, kolorami, lękiem przed odczytaniem całości, tak dalej. Zmęczenie sobą, kolorami, lękiem przed odczytaniem całości, tak dalej. Zmęczenie sobą, kolorami, lękiem przed odczytaniem całości, tak dalej. Co jeszcze tu zrobić? Co jeszcze tu zrobić? Staram się odnaleźć spokój w Psalmach. W komparatystyce. Tłumaczeniach. Nawet w tym, że jacyś ludzie mnie cenią i są za coś wdzięczni. Serdeczności. Choć moja praca nie ma żadnego znaczenia. I ukłony. Znowu w domu. Kot. A skoro urodziny to taki fragment, fragment z książki dla mnie niegdyś ważnej, niemal formacyjnej – więc czemu się dusić?
Il y a dans ce jeu quelque chose qui te fascine, plus encore, peut-être, que les jeux de l’eau près des ponts, que les labyrinths des plafonds, que les brindilles à peine opaques qui dérivent lentement à la surface de ta cornée. Selon leur place, selon l’instant, chaque carte acquiert une densité presque émouvante. Tu protèges, tu détruis, tu construis, tu combines, tu tires plan sur plan: exercise pour rien, péril que rien ne sanctionne, mise en ordre dérisoire: quarante-huit cartes t’enchaînent à ta chambre et tu t’y trouves presque heureux qu’un dix soit à sa place, qu’un roi ne puisse s’élever contre toi, ou presque malheureux que tous tes lents calculs aboutissent tous au même impossible résultat. Comme si cette stratégie solitaire et muette constituait ton seul chemin, était devenue ta raison d’être.
Nie znam się na kartach.
Nie mam cierpliwości.
Posiadam wiele talii.
Talie, talie.
(…)
***
I czemu ten fragment dopiero tutaj?
***
Bez pomysłu.
***
Bez kolorów.
***
(Na koniec.
Już).
***
Jestem na Lanzarote. Żyję w strasznym zmęczeniu. Tylko czasem wychodzę z łóżka, by z okna lub drzwi pokoju hotelowego podziwiać krajobraz. Często i regularnie nachodzą mnie ludzie związani z moją pracą redaktorską i pisarską. Atakują mnie – mają pretensje, wyrzuty, mówią o mojej niesłowności, niekompetencji, o tym, że kiedyś lepiej ze wszystkiego się wywiązywałem. Że coś straciłem. Chcę uciec, chcę uciec, chcę uciec. Przypominam sobie o Graciosie. Czemu tam mnie nie ma? Zaczynam pakowanie, chcę wziąć jak najmniej rzeczy, jestem zbyt słaby. Żadnych książek. Mdleję ze zmęczenia.
***
Cari dobijała się o świcie do pokoju. Nie potrafiłeś rozpoznać jej drapania o drzwi. Próbowałeś zrozumieć, skąd to klaskanie. Co ono oznacza. O tej porze.
***
„Czekała na mnie. Żebym był. Westchnęła głęboko, ręce położyła na kolanach. W ogóle nie oddychałem. Już. Ciężar coraz trudniejszy do zniesienia. Przybywało kartek. Zgniatały moje ciało, bezlitośnie. Wyfruwały spod rozchybotanego stołu. Znikąd. Stado ptactwa, ale tu. Zupełna cisza. Oczu nie otwierałem. Od tak dawna. Miałem zamknięte, teraz bez sensu. Otworzyć je”.
***
Poranek czy wieczór. Poranek czy wieczór.
Poranek czy wieczór.
Poranek czy wieczór. Poranek czy wieczór. Poranek czy wieczór.
***
Kiedy… Kiedy… Kiedy…
Budzisz się, nunca pasa nada. Otwierasz oczy, nunca pasa nada. Zamykasz oczy, nunca pasa nada. Znów je otwierasz, nunca pasa nada. Nie chcesz wstawać, nunca pasa nada. Próbujesz wrócić do snu, nunca pasa nada. Oddychasz głęboko, nunca pasa nada. Przeklinasz dzień, nunca pasa nada. Przeklinasz jeszcze bardziej, nunca pasa nada. Przeklinasz głośniej, nunca pasa nada. Wstajesz, nunca pasa nada. Mielisz ziarna kawy, nunca pasa nada. Obmywasz się, nunca pasa nada. Pijesz kawę, nunca pasa nada. Ubierasz się, nunca pasa nada. Przeklinasz na głos, nunca pasa nada. Głaszczesz kota, nunca pasa nada. Jesz trochę sera, nunca pasa nada. Wypluwasz fusy, nunca pasa nada. Myjesz zęby, nunca pasa nada. Nie patrzysz na swoje odbicie, nunca pasa nada. Bierzesz trzy tabletki, nunca pasa nada. Zakładasz jesionkę, szalik i czapkę, nunca pasa nada. Patrzysz na kota, nunca pasa nada. Zamykasz za sobą drzwi, nunca pasa nada. Otwierasz drzwi, nunca pasa nada. Sprawdzasz mieszkanie, nunca pasa nada. Głaszczesz kota, nunca pasa nada. Recytujesz słowa jednego z Psalmów, por fin pasa algo. Wychodzisz jeszcze raz, nunca pasa nada. Zapalasz papierosa, nunca pasa nada. Idziesz na przystanek, nunca pasa nada. Zaciągasz się, nunca pasa nada. Zaciągasz się, nunca pasa nada. Klniesz, nunca pasa nada. Zaciągasz się, nunca pasa nada. Myślisz o obowiązkach, nunca pasa nada. Wsiadasz do autobusu, nunca pasa nada. Jedziesz, nunca pasa nada. Nie możesz czytać, nunca pasa nada. Patrzysz za okno, nunca pasa nada. Wiercisz się na siedzeniu, nunca pasa nada. Wydmuchujesz nos, nunca pasa nada. Przecierasz oczy, nunca pasa nada. Milczysz, nunca pasa nada. Zasypiasz, nunca pasa nada. Budzisz się, nunca pasa nada. Czujesz niepokój, nunca pasa nada. Boli cię brzuch, nunca pasa nada. Denerwujesz się, nunca pasa nada. Słuchasz ludzi, nunca pasa nada. Boisz się ludzi, nunca pasa nada. Przeklinasz w myślach, nunca pasa nada. Wstrzymujesz łzy, nunca pasa nada. Niecierpliwisz się, nunca pasa nada. Przepraszasz, nunca pasa nada. Wychodzisz z autobusu, nunca pasa nada. Zapalasz papierosa, nunca pasa nada. Zbliżasz się do pracy, nunca pasa nada. Otwierasz drzwi, nunca pasa nada. Wchodzisz po schodach, nunca pasa nada. Witasz się cicho, nunca pasa nada. Zamykasz się w pokoju, nunca pasa nada. Wciąż chce ci się płakać, nunca pasa nada. Pijesz wczorajszą herbatę, nunca pasa nada. Patrzysz na osad w kubku, nunca pasa nada. Patrzysz na pusty karmnik, nunca pasa nada. Patrzysz na umowy, nunca pasa nada. Patrzysz w przestrzeń, nunca pasa nada. Siadasz, nunca pasa nada. Bierzesz się do pracy, nunca pasa nada. (…)
Nunca pasa nada… Nunca pasa nada… Nunca pasa nada…
***
Święta.
Znów samemu.
***
Nic.
***
Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela. Sylwester z duchem matki przyjaciela.
***
W bibliotece.
Przesuwam książki.
„Muszą stać na krawędzi”, ktoś mówi.
„Chodzi o oszczędzanie sił”, ja mówię.
Zaglądam do niektórych: zeszyty lub niezadrukowane strony.
Zauważam czyjąś pomoc.
I tak bez końca.
***
Błękitne niebo gradowe.
Bezchmurne.
***
Czy pisałem już o tym? Czy pisałem o tamtym? Jeszcze czymś? Czy jako podmiot liryczny? Czy – jak ktoś napisał – deliryczny? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Chyba. I na dodatek nie jest ciekawe. Kolejny dzień, poranek, przedświt – nie da się tego skończyć. Nie da się? Nie daje się? Albo nie umiem. Po prostu. Nie wiem jak.
Nieciekawe.
Nieciekawe to wszystko.
Nieciekawe to wszystko.
***
Niedługo.
Wkrótce zajmę się jednym tematem, jednym tematem:
.דמיתי לקאת מדבר הייתי ככוס חרבות
.גשקדתי ואהיה כצפור בודד על גג
***
Obudziłem się. Było jeszcze ciemno. Czułem się nieźle.
Obudziłem się bezboleśnie. Pierwszy raz od dawna.
– Jak to się stało? Jak to możliwe?
– Nie wiem.
Leżałem i rozglądałem się. Zastanawiałem się tylko nad prostymi rzeczami – nie chciałem psuć tego stanu. Czy leżeć na tym, czy na drugim boku. Czy wstać już. Jaką muzykę włączyć. Może lepiej w ciszy być. Jaką kawę. Myślami nie wybiegałem poza proste ablucje i moment wyjścia z domu.
W pewnym momencie zauważyłem coś dziwacznego za oknem.
– Jak zawsze.
Takie narożne okno. Nie, po prostu z boku. Trzecie od góry, nie wiem, które to piętro. Bardzo precyzując, okno w południowo-wschodnim wierzchołku tej wyższej części budynku. Widoczne ode mnie, skrajnie po lewej.
– A w nim…
Mrugające światło. Zapalające się. Gasnące. Błyskawicznie w interwałach – niech będzie – parosekundowych. Po chwili inaczej zachowujące się. Płynnie przechodzące z mroku do jasności. Tak też wielokrotnie, a następnie powrót do poprzedniego stanu.
– Podniosłem się trochę. Usiadłem na łóżku.
Najdziwniejsze były momenty, gdy jasność tam mogłem uznać za umiarkowaną, ale wytężonym wzrokiem udawało mi się dostrzec zapalające się i gasnące górne światło. Tak po prostu, bez większego wpływu na ogólne rozświetlenie. Właściwie bez żadnego wpływu.
Kiedyś o czymś takim pisałem. Ale to nie to.
I zasnąłem.
– Jak się teraz czujesz?
– Gorzej niż wtedy. A zjawisko to dostrzegam cały czas, choć już właściwie jest poranek. Żałuję też trochę, że w nocy nie pomyślałem o mojej lunecie.
Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję. Żałuję trochę. Też trochę się niepokoję.
***
Książeczka niechęci i niepokoju.
***
Wciąż nieśmiało nie patrzę w przyszłość. Wciąż nieśmiało nie patrzę w przyszłość. Wciąż nieśmiało nie patrzę w przyszłość. Wciąż nieśmiało nie patrzę w przyszłość. ę d i i ę d i ę d i i ę ż e l e ż ć u z c o p y b ę d i o g u ł d k a t ę d i a k t a m ę i s i m a ł i n ś y z r p ń e i z d w y b ę d i y c o n w ń e i z d w j e ż u ł d e z c z s e j o g u ł d ę d i a k t a m ę d i a k t a m ę i s a c ą j u z c e l ź a k t a m a c ą i p r e i c a k t a m a r o h c a k t a m a ł r a m z e i n m o d a c a r w ę d i k a j ę z d i w e i n ę d i k a j ę z d i w ę d i ę d i o t ę i s a z r a t w o p ę z d i w e i n w ó n z ę z d i w e i b e i s k o b o m e t s e j ę d i o g e i k t s y z s w ę j u z c e i n c i n e i n m i l o b ę d i ę z d i w e i n c i n o k t s y z s w ę i s a i n ś a j z o r i ę d i ę z d i w e i n c i n o n m e i c ę i s i b o r i ę d i ć e i z d i w o g e z c i n ę c h c e i n i ę d i c i n m y z c i n o ę l ś y m e i n ę d i ę d i ę d i ć ś i ć ś i i i k t a m j e j o m i c r e i m ś o ć e l ś y m e i n ę z d e i s e ż e i n e ż a r w ć e i m u h c u r w c ą d ę b s a z c y ł a c ć o h c ć ś ą i s u y b o k l y t o k l y t m y m o d a i w ś o ć y b e i n o g e z c i n w ó n z y b o t o p o k l y t e i n z c y z i f e i n ś e l o b e i w i l k t o d o t ć u z c o p w ó n z y b ę d i e ż o g e t y m o d a i w ś o ć y b e i n ę c h c i ę d i i k t a m j e j o m i c r e i m ś o m e ł i n ś u d ę z r z e c o n e i w d e ż ę d i e ż ć u z c ć a t s e z r p y b ę d i i ę d i ć e i c h c ć a g e z r t s o d ć e i z d i w k e i w l o k o c ę n a t s e z r p ż a ę d i i ć y b e i n ę j u b ó r p m y z c i n d a n ę i s m a i w a n a t s a z e i n m y z c i n o ę l ś y m e i n i ę d i ę d i e ż ć u z c ę n a t s e z r p ż a o g u ł d k a t ę d i ę d i ę d i
***
idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę
***
Na samym końcu książki chcesz powtórzyć zdanie, które napisałeś, zanim rozpocząłeś pracę nad kolejną częścią.
***
Escuela.
Jesteś w szkole. Z każdego miejsca dochodzi do ciebie język hiszpański. Poruszasz się, zwiedzasz, nie spieszysz – towarzyszy ci jedna z pracownic. Opuściłeś lekcję religii, by móc wszystko dokładnie obejrzeć, podziwiać. Śmiejecie się z księdza:
– Mañana habrá otra lección de religión. Así que no te preocupes.
(Wiem, że gdy będę to zapisywać, zauważę i podniosę białe piórko z kołdry. Wiem też, że poczuję żal, bo nie będę mógł włożyć go między jej włosy).
Częstuje cię jakimś napojem.
– ¿Será mañana también?
– Eso espero…
Żegnasz się z nią i idziesz dalej w słońcu. Uśmiechasz się. Ktoś zza ściany woła: ¡Escritor, niño, artista! Ignorujesz. To nie o tobie, tutaj wszystkich tak nazywają. Nikt ci nie przeszkodzi.
Dochodzisz do basenów szkolnych. Za twoich czasów aż takich nie było, jednakowa jest tylko radość. Otaczają cię uczennice i uczniowie bez żadnej opieki. Biegają, tańczą, wskakują do wody, krzyczą, śpiewają. W szatniach też jest ich mnóstwo, ale w ciszy stoją w kolejkach do toalet lub pod prysznic. Idziesz w głąb szatni, wydaje się nie mieć końca. Stopniowo zamienia się w cmentarz, a radosne dzieci w kolejkach stoją przed płytami nagrobnymi lub kapliczkami. Spokój. Idziesz dalej i cmentarz przekształca się w bar, w którym spotykasz dorosłych ludzi. Z daleka widzisz miasto. Chcesz iść…
***
…dalej.
Obudziłem się i…
***
…przestraszyłeś się. Na poduszce obok twojej głowy siedziało dziecko. Nieznane. Zniknęło po wykonaniu grymasu na twoje przebudzenie. Próbujesz zrozumieć, co to wszystko znaczy. Próbujesz zdusić w sobie niechęć i niepokój.
Dostrzegasz na podłodze w całym pokoju różne okruszki i ziarenka. Nie wiesz, skąd się wzięły, więc tym bardziej nie możesz wiedzieć, kto tak dokładnie je ułożył. Wszystkie leżą w geometrycznym porządku, układając się w coś na kształt promieni rozchodzących się od okna. Zjadasz jeden z okruszków jasnego chleba, nie przejmujesz się, wiesz, że wystarczy porozmawiać z nią i:
abriré la ventana
de par en par – tanto como sea possible
(extiende las manos)
los pájaros volarán adentro
muchos de ellos – conocidos, desconocidos
limpiarán todo
y quedarán conmigo
–
por siempre
***
idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę idę id