17.12.2019, 17.43
No dzwoniłam, wiesz, wcześniej, ale abonent był niedostępny. Nie ma sprawy, nie ma sprawy, Krzysztof, najważniejsze, że teraz się odezwałeś, najważniejsze, że lepiej trochę, bo jak cię widziałam tam podłączonego pod te rurki, to myślałam, a z resztą, nieważne, dobrze będzie.
Tylko się nie buntuj, że cię trochę dłużej potrzymają, to lepiej dla ciebie, chociaż, ja, wiesz, ja tak sobie myślałam dziś, że cię rozumiem, bo jak byłam u ciebie ostatnio, czekaj, w czwartek? No, w czwartek, to pomyślałam, że tam naprawdę szału dostać można.
Te zapachy wszystkie, sztuczne, ta biel wszędzie i lodowata podłoga. Prawie jak u mnie w pracy, zawsze tak było, no, ja od zawsze też szału dostawałam. Wiesz co? Pewnie właśnie dlatego, że się o tym szpitalu twoim namyślałam, to mi się supermarket śnił.
Śniło mi się, że przytrafiło mi się coś jak w tym artykule sprzed lat. Kiedyś ci o nim opowiadałam: o tej pani, co z Falenicy pojechała autobusem do nas do marketu, na Pragę, żeby kupić cukier, bo w markecie po złoty dziewięćdziesiąt pięć, a na rynku dwa dwadzieścia za kilo.
Też pojechałam, nie wiem skąd. Już w tym autobusie świtało mi, że coś nie gra, bo za oknami po dwóch stronach, zamiast nowych bloków, same ugory, w radio coś o Reformie Centrum, a jak popatrzyłam na swoje buty, to miałam te, co kiedyś tylko do kościoła nosiłam, najlepsze. Bus stękał i chrząkał, i pachniał starym olejem, i podwiózł mnie pod samo wejście naszej hali.
Weszłam i chciałam podejść do nas, na zaplecze od razu, gdzie przez te wszystkie lata łaziłam, ale powstrzymał mnie ochroniarz, mówiąc, że gdzie pani.
Nawet nie pocałowałam klamki, przez szparę w drzwiach dojrzałam tylko hasło założyciela sklepu, które jakiś facet od nas, nadgorliwiec, wykleił któregoś razu z literek powycinanych z bibuły:
„KUPIĆ MOŻLIWIE JAK NAJTANIEJ, ABY ODSPRZEDAĆ JAK NAJTANIEJ, OTO WŁAŚNIE JEST NOWOCZESNA DYSTRYBUCJA.
ZNAŁEM TO OD DAWNA, PONIEWAŻ NIE JA TO WYMYSLIŁEM.
JUŻ JEZUS CHRYSTUS ROZDAWAŁ CHLEB I RYBY.
TO ON JEST PREKURSOREM NOWOCZESNEJ EKONOMII” – głosiło.
Zatrzymana przez ochroniarza pomyślałam, że jak już jestem, to rozejrzę się za tym cukrem tańszym i poszłam w głąb korytarza: bankomat, toalety, punkt GSM, toalety, pralnia, toalety, francuskie ciastka na gorąco, toalety, przechowalnia, toalety, antykradzieżowe bramki.
Przy bramkach wyjęłam z kieszeni złotówkę, co się pałętała poza portfelem, wzięłam wózek i ruszyłam.
Hangar, biały, ale odmieniony: rozciągnięty w nieskończoność i upstrzony czerwono-żółtymi cenówkami, poobstawiany przez degustacje. Na samym początku podhalański Góral poczęstował mnie śmietaną w plastikowym kubeczku, później było już tylko gorzej; rycerz krojący ser złotą szablą, jednoręki pirat z winogronami na zastępującym dłoń haku, pani w spodniobutach, która stała pośrodku dmuchanego basenu i gołymi rękami łapała krążące w nim karpie. Spytałam ją o drogę, to znaczy: gdzie znajdę, proszę pani, cukier, powiedziałam. Odpowiedziała mi, że przecież przy samym wejściu jest. Wróciłam się kawał drogi i kiedy wreszcie go znalazłam, załadowałam do wózka prawie całą paletę, mimo że nie potrzebowałam aż tyle. Cukier po złoty dziewięćdziesiąt pięć.
Wtedy usłyszałam cię przez sklepowy interkom i się obudziłam. Wołałeś z daleka, twój głos przebijał się przez francuską muzykę do robienia zakupów. Na którymś szkoleniu mówiono nam, że odpowiednia muzyka może zwiększyć sprzedaż o trzydzieści osiem procent.
Cukier po złoty dziewięćdziesiąt pięć. O mój świecie! Kiedy to było? Takie ceny to były, Jezu, no, ja wiem? Jak zaczynałam pracować, jakoś wtedy.
22.05.1997 2.55
Krzysiek? Nie śpisz? Nie śpisz. To nie ja cię obudziłam, nie spałeś, prawda? Nie, to nic takiego, to na pewno przez ten dzień pierwszy.
Tak, śniło, śniło, bzdury.
No, przed supermarketem się zaczęło. Sznur ludzi jak dziesięć lat temu, ale wtedy po gówno się stało, po ochłap jakiś, kawałek słoniny, co od połowy kolejki już go nie było. Od czwartej nad ranem potrafiliśmy za czymś sterczeć, pamiętasz?
Stałam tam, przed halą, bo wiedziałam, że jest po co, że się zaraz zacznie, dokładnie jak dzisiaj, to znaczy wczoraj. Wiedziałam, że się zacznie, że zaraz otworzą. Środa, dwudziesty pierwszy maja, ósma trzydzieści rano.
Do stojących przed wejściem podchodzili dziennikarze. Nie wiem, czy dzisiaj, to znaczy wczoraj tak naprawdę było, bo o tej porze byłam już w środku, ale podchodzili i pytali: co pani sądzi, jak się pani czuje, jakie ma pani oczekiwania, i tak dalej. Pierwszy odpowiedział jakiś od nas, który podobnie jak ja, zamiast wewnątrz, znalazł się w kolejce. Mówił, że oto dzisiaj marzenia stają się rzeczywistością, oto dzisiaj Polska wraca do świata zachodniego. Wtórowała mu jakaś stara baba. Opierając się o torbę zakupową na kółkach, opowiadała, że już maj, potem szybko lato zleci, później jesień i chłodno, i znowu nie byłoby w tym mieście gdzie na spacer pójść, ale od teraz już będzie, i że ona będzie z wnukami, zamiast na plac zabaw, do supermarketu chodzić.
Otworzyły się drzwi sklepu i ludzie zaczęli wlewać się do środka, szłam ze wszystkimi w tym ścisku, powolutku drobiąc kroki, i wiesz co? Kolejka zatrzymała się na mnie.
Wiesz, nie wpuszczono mnie, mimo że dzisiaj, to znaczy wczoraj, byłam wewnątrz, przygotowywałam wszystko. Przez pół nocy przed otwarciem chleby na baczność i butelki etykietami do przodu w półkach ustawialiśmy.
Wiesz, tak sobie myślę, że tak dziś jest właśnie, nikomu ten czas nie zagląda w zasługi, nikogo nie oszczędzi, nie?
Nie no, wiesz, to też mogłabym, chociaż, nie, nieważne już.
Nie śpisz. Ty ciągle nie śpisz Krzysiek, od kiedy was zamknęli. Nie śpisz. W ciągu dnia odeśpisz.
Co? Nie, nie przejmuj się, prędzej czy później coś znajdziesz. Jednym śni się supermarket, innym słupki z ogłoszeniami o pracę, dobranoc.
05.04.2006 17.40
A to było przecież jak dom przeszukiwali, to już jak cię zabrali. Ale o tym to już tysiąc razy rozmawialiśmy i więcej nie warto. Dokładnie, zmieńmy temat Krzysztof, widzisz, masz rację. Musisz jeszcze trochę wytrzymać.
Co? Co mi się śniło? Niepoważny jesteś. Ale, nie no, racja, zaczęłam i nie skończyłam.
Wiesz, ostatnio nam supermarket przemianowali, może słyszałeś, albo wyczytałeś gdzieś.
W mieście była o tym wrzawa, że już nie będzie taki, tylko inny, chociaż wszystko pozostanie na swoim miejscu. Tak, nazwę musieli zmienić, bo firma się wyprowadza w ramach jakiejś ich restrukturyzacji, jako że są już u nas od prawie dekady, kiedy to zleciało. Stąd też całe to zamieszanie i absurdy jak rowery po pięćdziesiąt złotych i te czekoladowe Mikołaje, co je wyprzedawaliśmy teraz przed Wielkanocą, bez większego sukcesu, w liście ci pisałam.
We śnie sklep był jeszcze pod starą nazwą, jakoś delikatnie przeinaczoną, ale tak, żeby tej zmiany dopatrzyły się tylko osoby tego świadome, zupełnie jak z tą herbatką z „BIG” w nazwie, pisanym tak, żeby wyglądało na „BIO”.
Weszłam, a tam zupełnie pusto. Między alejkami tylko echo, zapach proszków do prania i chłodny smród spożywki.
Krzątałam się tam chwilę, nie wiem nawet w jakim celu, aż się przypałętał obok mnie taki jeden. Podobnie jak ja obserwował towary na półkach i pakował je kolejno do koszyka. Kiedy przeniosłam się na inny dział, poszedł za mną i stamtąd też zgarniał artykuły. Do niego dołączyli kolejni. Kobiety i mężczyźni, z różnych grup wiekowych, biegali za mną po sklepie i z miejsc, które odwiedzałam, zdejmowali przeróżne rzeczy, wkładając je potem do wózków, koszy i foliowych toreb z napisem BOSS.
Etatowi klienci, pomyślałam. Niedawno zatrudniano ich u nas. Tak naprawdę klientów mają tylko udawać, żeby pobudzić ruch w sklepie i stymulować konsumpcję, tak nam tłumaczono. Mówiono, że na naszych oczach toczy się walka o przetrwanie, bo niby dookoła pełno dyskontów narosło, gdzie masz wszystko taniej.
Etatowi klienci mi się śnili, kto to widział.
Etatowi klienci, bo wiesz, trzeba pokazać, że się u nas w supermarkecie cały czas coś dzieje, ciągle coś poprawiamy, a to wstawimy nową alejkę z produktami eko, a to zatrudnimy klienta. Sklep się zapada tak, że musi nazwę zmieniać, chociaż wizualnie niby ciągle tylko lepiej, ciągle coś, wiesz, poprawiamy.
To już, tak?
Jakbyś o coś jeszcze prosił, to daj znać.
Pozdrowię. Daj znać, mówię, co do tej paczki. Pięć koszulek, wszystkie białe, majtki dziesięć par, skarpety, kilka par frotte i jakieś ciepłe ci też dam, nowe spodnie, szerokie i buty na rzepy, jak chciałeś. Do żywnościowej to już wszystko jest, do tej drugiej oprócz ubrań to sprawdzić muszę, co wolno, bo wiesz, mi się myli. Wesołych Świąt.
18.12.2019 13.21
Grzybowej ci dałam, w tym słoiku, twoja ulubiona, jak cię jeszcze żuchwa boli, to poproś kogoś, przeleje ci bez grzybów i ziemniaków, sobie chociaż pochlipiesz ciepłej.
Wiem, wiem, ty to mi zbyt wiele nie powiesz dziś, co? O, sen ci opowiem, co, bo wiesz, mi się śniło znowu. Tego, co opowiadałam ci przez telefon wczoraj, dalszy ciąg mi się śnił.
Śnił mi się dalszy ciąg, to znaczy nie do końca, bo znów miałam cukier po złoty dziewięćdziesiąt pięć i dalej wołałeś przez interkom, ale tym razem supermarket był przystrojony, piękny jak rafa koralowa z górami towaru, wentylatorami jak ukwiały i zmytą podłogą, skrzącą się, wiesz, jak tafla wody. Z sufitu zwisały girlandy z napisami „PRZECENA”. Co poniektóre, brzydsze półki przystrojono folią do streczowania. Było pięknie.
W ostatnim czasie mieliśmy w supermarkecie kilka niewielkich kradzieży: ktoś w ramach darmowej promocji zawinął sobie do kartonika dodatkowy woreczek z ryżem, czy dosypał cukierków po zważeniu i pewnie dlatego przypomniało mi się, we śnie to znaczy, jak lata temu okradano nas na potęgę, śniło mi się, że supermarket udekorowano na bal złodziei.
Z głośników płynęła przeplatająca się z twoim głosem muzyka, wcale nie francuska, a eurodance z Beneluksu. Na hali byli wszyscy sprzed lat, których jeszcze jakimś cudem pamiętałam: te praskie dzieciaki, które w okolicach dwutysięcznego na potęgę podpijały nam smakowe mleka i przed kasami zjadały wszystkie bułki podebrane z piekarenki; chłopcy w twoim wieku, którzy w przebieralni zakładali na siebie warstwy ubrań i przez kasy wychodzili w nich jak gdyby nigdy nic; emeryt, który twierdząc, że po prostu zapomniał, próbował wynieść pod kurtką wiertarkę; i ten facet, który wręczając niby to opłacone faktury, wywiózł od nas minivanem dwie lodówki.
Tańczyli, a na wszystkich telewizorach, wystawionych na elektronice, starych kineskopach, co je sprzedawaliśmy tak ze dwadzieścia lat temu, leciały nagrania z monitoringu z najlepszymi, najbardziej zuchwałymi kradzieżami.
Zdezorientowana przebijałam się przez tłum, muzyka dudniła mi w uszach, omiatały mnie pląsające sylwetki, przez te dźwięki wszystkie, skaczące, przebijał się twój głos. Nasłuchiwałam interkomu, wypatrywałam cię. Przeszłam w stronę sklepowego radiowęzła, dojrzałam cię w końcu.
Ogolona głowa, włosy króciutko przy skórze, później tułów, wielgachny, karczycho, ręce jak buły. Upakowany w ulubione ubrania: adidasy, szerokie sztruksy, sweter w serek. Na szyi ten łańcuszek, co z komunii został.
Pomyślałam: jest, mój synek.
Nie myliłam się. Oczy po ojcu, wiem, że ty byś chciał, żebym ci o nim nawet nie wspominała, resztę masz po matce.
Tam byłeś, synuś, między nimi, w tym tłumie, jak malowany. Na balu złodziei.
Byłeś między nimi Krzysztof, byłeś, wiesz, na balu złodziei. To głupota przecież, ja wiem, żaden z ciebie złodziej. To, co było, to było już, lata temu, się czasy zmieniły. Się dużo działo, wiesz.
Tak, lada moment przyjdą, oddziałową pytałam, koło wpół do drugiej, powiedzieli.
Wiesz, myślę sobie: się czasy zmieniły, a ty spójrz na siebie. Teraz, tutaj. Co znowu, co?
Krzysiu, co, synuś, co z tobą, co?