poniedziałek

Jakiś czas temu ktoś rozlał wrzątek na korytarzu i gumolit zmierzwił się w twardą bruzdę. Czuję tę górkę pod kółkami wózka za każdym razem, gdy mijam rząd chłodni i szerokim korytarzem wracam z rampy zaopatrzeń do naszego stoiska.

Około szóstej trzydzieści, gdy półtorej godziny po mnie budzi się mój żołądek, a Albert notuje na tekturowej podkładce, czy dostawa jest kompletna i co powinno znaleźć się w kolejnej, pod kółkiem wózka czuję bruzdę, górkę twardą, i ciągnę go za sobą. Wózek ciągnę, obciążony paletą pełną styroboxów z logiem rybnego potentata, największego hodowcy łososia na świecie. Klnę pod nosem i smarkam, bo w korytarzu mamy strasznie zimno, ryby nie lubią ciepła.

Ciągnę wózek, prostuję rękę i idę, i czuję chłodny smród hangaru ze stratami.

Prostuje ręce też Albert, raz przybliżając, raz oddalając tekturową podkładkę z arkuszem kontrolnym. Sprawdza, czy wszystko się zgadza.

Prostuje ręce i Wielebny podczas porannej gimnastyki, bo bez niej, jak mówi, nie ma dnia, i uśmiecha się przy tym, jakby chciał pokazać całemu światu, że już wszystko z nim w porządku, a to, co z nim było kiedyś, to tylko było, albo w ogóle nie z nim.

W każdy poniedziałek prostujemy ręce, ciągnąc wózki podczas porannej dostawy, i nie ma znaczenia, który to poniedziałek, bo wszystko podobne jest i powtarzalne na naszym wiecznie pustym stoisku rybnym, i nagle Albert zaczepia mnie, żebym powąchał pstrąga z zeszłego poniedziałku, bo jemu coś dziwnie pachnie, zna ten zapach, myśli na głos i potem mówi, że nieważne.

Dwadzieścia lat wcześniej, nad zatoką, oddycha pełną piersią. Słońce parzy go w plecy, są suche od soli. Podciąga slipy i drapie się. Żuje gumę, nie wie, czy jeszcze w ogóle ma jakiś smak, czy tylko mu się zdaje, skoro żuł ją już wczoraj, przykleił do nocnej szafki i odkleił po śniadaniu.

W wodzie stoi po kolana, drobne włoski na udach stoją mu dęba, gęsta grzywka zachodzi mu na oczy. W dłonie nabiera trochę wody, która spływa między białymi palcami jak przez sito, kilka kropel zrzuca na plecy, resztą dodaje ciężaru włosom, gdy odgarnia je z czoła.

Matka z ojcem pewnie jadą gdzieś tramwajem, myśli, albo są na spacerze, idą parkiem, pod kasztanowcami. W liście napisał im kilka zdań, żeby przysłali pieniążki, bo ciocia nie daje, i że Kajtka nikt od soboty nie widział.

Dochodzi dziesiąta i jem drugą bułkę z szynką i serem, i żołądek mam przebudzony, i po śniadaniowej przerwie na zewnątrz palimy z Albertem. Dzielimy się papierosem, a Wielebny modli się w środku albo ćwiczy. Najsilniejszy z naszej trójki, na moją jedną paletę potrafi rozładować trzy.

wtorek

Godziny przed czternastą upływają nam jak na samotnej szalupie: w ciasnej budce pośrodku zimnego stoiska siedzimy ja, Albert i Wielebny, który coś do siebie mamrocze. Jego mamrotanie miesza się z echem Biblii w wersji audio, które wydobywa się z jego wielkich słuchawek nausznych. Skąd tu na pustkowiu będzie mógł ktoś nakarmić ich chlebem, słyszymy w szumie lodówek, pośród setek kilogramów ryb. Przycisz, Wielebny, mówi Albert, dobrze, odpowiada Wielebny.

Grzejemy się farelką, otulają nas sklepowy fartuch i polar, a pod nimi ubranie własne. Od godziny nie było żadnego klienta. Od kiedy w okolicy otwarto kilka dyskontów, wielkopowierzchniowy sklep zapada się pod własnym ciężarem, nikt już nie przychodzi po ubrania sprzed dwóch sezonów, kurzą się szkolne przybory, rowery o sflaczałych dętkach, psują się owoce, chleb tostowy z datą ważności tuż-tuż albo ryby, których zapach miesza się z wietrzejącym papierosowym dymem i wyziewami z naszych ust, bo jeszcze nie jedliśmy obiadu.

Zjadłbym klopsy, mówi Wielebny, z pieczeniowym sosem, marchewką z groszkiem i gniecionymi ziemniakami mieszanymi z mąką. Takie w ośrodku robili, jak był, zanim poznał Boga. Lubicie klopsy?, pyta. Nie jem mięsa, odpowiadam.

Dwadzieścia lat wcześniej Albert wsuwa klopsy z chrzanowym sosem i buraczkami na ciepło, sam przy stole, zupełnie jak w domu tata, gdy czasem późno z pracy wróci, myśli. Aż mu się uszy trzęsą, powiedziałaby ciocia, gdyby całymi dniami nie snuła się po miasteczku, najpierw przy lesie, tam, gdzie tory, później przy tej ulicy z domami bogatych ludzi, później po jednej plaży, przez dwukilometrowy nadmorski pas, a na końcu, pod wieczór, po plaży drugiej, od strony zatoki, gdzie trzcinowiska wpadają w wodę i przechodzą w falującą zosterę.

Aż mu się uszy trzęsą, powiedziałaby ciocia, ale kiedy wróci, wykrztusi tylko, że coś się stać musiało.

środa

Z rana, przez to, że ktoś tam się pochorował, wysłano mnie na mięso, gdzie przez dwie i pół godziny przerzuciłem z pół tony białej kiełbasy. Niesprzedana, po świętach ma pójść do banku żywności. Podczas krótkiej wizyty na mięsnym dziale skazałem jakieś kilkanaście świń na niepewną sprzedaż. W najlepszym wypadku trafią gdzieś do barszczu albo pójdą do kosza.

Zmęczony siedzę teraz na naszym stoisku i patrzę, jak na fotelu obok podnosi się i opada klatka piersiowa drzemiącego Alberta. Jesteśmy we dwóch przy tykającym zegarze z logiem rybnego potentata, największego hodowcy łososia na świecie i patrzymy w telewizor, który miga na zielono, leci mecz Ekstraklasy.
Na tyłach stoiska, w wąskim kiblu, zamknął się Wielebny. Modli się, siedząc na zamkniętym sedesie. Ojcze nasz, mówi.

Patrzę przez szybę. Z hali wyłania się niska postać z aluminiowym wózkiem, Tego. Przychodzi do nas w środy i piątki. Tego jest z Wietnamu, prowadzi knajpę na naszym osiedlu. Nie wiem, jak naprawdę ma na imię, mówimy na niego Tego, bo zawsze mówi „tego”, kiedy wybiera, którego karpia wyłowić i ogłuszyć.

Nie budząc Alberta, podnoszę się, zakładam fartuch i wychodzę z zaplecza.

Tego spogląda najpierw na mnie, potem na niebieski zbiornik wypełniony żywymi rybami, potem znów na mnie, a ja patrzę na jego ręce. Palcem wskazuje spory okaz, który szoruje po dnie akwarium. Tego, mówi.

Wyławianie i ogłuszanie ryb to jedyne obowiązki, którym wymykam się wzorowo, odkąd pracuję na stoisku. Albert, choć nigdy nie widziałem, żeby ryby sam wyławiał i ogłuszał, mówi zawsze, żebym się nie bał, bo tu u nas, na stoisku, żywe ryby i tak nie mają za bardzo życia. Podobnie jak my, myślę za każdym razem.

Gdy prawie już się przełamuję, zakładam gumowe rękawice i sięgam po podbierak, jego drugi koniec chwyta Wielebny. Daj, mówi, dzięki, mówię i ściągam rękawice. Wielebny niczym narciarski skoczek na startowej belce wgapia się w dal, prosto w dno akwarium. Ściskając podbierak jedną ręką, drugą czyni znak krzyża, jakby chciał usprawiedliwić to, co przy użyciu młotka zrobi chwilę później.

Na odgłos uderzenia, dwadzieścia lat wcześniej, budzi się Albert. Coś spadło w kuchni tuż za ścianą. Albert leży pod pierzyną i słucha, jak ciocia mruczy do telefonu. Kajetan, lat dwadzieścia trzy, znaki szczególne pieprzyk pośrodku nosa, tak, dokładnie, mówi; ona wie, że już tak bywało i że zgłaszała, ale teraz się martwi naprawdę, znajomi mówią, że była impreza, z magnetofonu muzyka, że pili piwo, że grill na pomoście palili, bo ktoś przyniósł blaszany, i że się skończyło koło drugiej w nocy, a Kajtek, jak wszyscy, poszedł w stronę domu.

czwartek

Jest dziesiąta trzydzieści. Od szóstej, czyli od samego początku, przez prawie połowę naszej zmiany, po ryby nie przyszedł nikt. Ze sklepowego interkomu dochodzą do nas dźwięki radia, ktoś zapomniał o rozporządzeniu, żeby puszczać tylko muzykę beztantiemową; z popularnej stacji leci ten utwór o dziewczynie, która jechała do kogoś całą noc. Noc jest i u nas, jest rozświetlany jarzeniówkami mrok, i ziąb w mroźni obok naszego stoiska, i biegamy po niej, i parskamy –

Ja, Albert i Wielebny: ja jeszcze przed dwudziestką, Albert koło trzydziestki, Wielebny dawno po; biegamy po mroźni, wypuszczamy parę z ust i rzucamy się śnieżkami ze szronu, który oblepia kartony, worki i pojemniki z jedzeniem. Wielebny w wielkie łapska ujmuje kawał posklejanej lodowej krupy i rzuca w Alberta, a ten zarządza przerwę. Pijemy herbatę z termosu z logiem rybnego potentata, największego hodowcy łososia na świecie. Palimy papierosy, w mroźni albo nie ma czujnika dymu, albo, jak w reszcie sklepu, nikt go nie serwisuje.

Dwadzieścia lat wcześniej gryząca woń papierosów przedziera się przez włoski porastające wnętrze nosa, drażni. Albert kicha.

Przy stole, nad ceratą przygniecioną kryształową popielnicą, palą ciocia i pan listonosz, co do niej czasem zajeżdża, ostatnio codziennie, i mówi jej, że Kajtka szukają, i pyta ją, czy policja szuka. Szukają, powiedzieli, szukają, mówi ciocia i zerka w okno, i widzi szutrową ulicę Hallera, krzaki, za nimi spokojną zatokę, a przed nią szopę, co w niej Kajtek trzyma deskę do windsurfingu, i ciocię ściska w gardle.

Panikuje ciocia, znikał już tak Kajtek, przecież wszyscy tak mówią, myśli Albert, myśli pan listonosz.

Panikuje Albert, kiedy z mroźni wyciąga nas kierownik całego sektora spożywczego, mówiąc, że pod naszą nieobecność na stoisko przyszły dwie osoby i że nikogo z nas nie było, i że Hawaje się skończyły, tak zawsze mówi; i że wracać, kurwa, do pracy, stęka czerwony.

piątek

Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, mówi Wielebny i nie kończy, pod grubym kocem z tygrysem leży cały w drgawkach po tych wybrykach w mroźni; oby do poniedziałku wyzdrowiał, bo większą dostawę mamy, mówi Albert.

W okolicach szóstej trzydzieści, jak codziennie, ciągnę wózek z mniejszą dostawą i przetaczam się po bruździe, a Albert notuje na tekturowej podkładce. We dwóch na stoisku, bez Biblii w wersji audio i szeptów Wielebnego, siedzimy i patrzymy w białe światła telefonów, na siebie, albo w sufit.

Dwadzieścia lat wcześniej Albert patrzy w niebo, czyste prawie, rozprute kondensacyjną smugą pasażerskiego samolotu. Stojąc po pas w wodzie, przesuwa stopami po mulistym dnie zatoki; podpiera się patykiem, co grzęźnie i mąci wodę tak, że Albert nie widzi nawet własnych łydek. Jest wczesne przedpołudnie, Albertowi odbija się kanapką ze śniadania, pora na drugie, myśli.

Wczesnym przedpołudniem przekładam pstrągi lodem. Świeże, z wczorajszej dostawy, przelewają się między rękami. Podnoszę głowę, na skraju stoiska uśmiecha się do mnie Tego. Dalej przekładam pstrągi i udaję, że go nie widzę.

Dwadzieścia lat wcześniej Albert nie widzi kształtu w wodzie, który powoli się do niego zbliża, kołysany pływem zatoki.

Albert zauważa Tego i spogląda na mnie od razu. Tu u nas, na stoisku, i żywe ryby nie mają za bardzo życia, powiedziałby mi teraz, gdyby nie Tego. Albert podchodzi do niego powoli, sunąc po mokrym gumolicie. Sunie pot po karku Alberta, skrzy się zza kołnierza polaru, Tego opiera się o zakupowy wózek, wskazuje palcem na karpia, tym razem niewielkiego, żwawego, pływającego przy ścianach akwarium. Spuszczam głowę i dotykam śluzu na rybiej skórze.

Dwadzieścia lat wcześniej, w zatoce, stopa Alberta ślizga się po topielcu, co ma wodę w płucach i pieprzyk pośrodku nosa.

Albert poprawia gumową rękawicę, mówi dzień dobry i wyciąga rękę po podbierak.

Warszawa, 2021



Jacek Paśnik (ur. 1997 w Łodzi) – studiuje architekturę i potyka się o płyty chodnikowe na blokowiskach. Publikował m.in. w „Popmodernie”, „Szumie”, „Stonerze Polskim”. Prowadzi stronę „Dzieci Neo” (fb.com/dziecineostrady).

Natka Klimowicz / Kosmonatka (ur. 1992) – plakacistka, ilustratorka, absolwentka grafiki projektowej i warsztatowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Urodzona w Łodzi, zakotwiczona w Reykjavíku, gdzie tworzy plakaty koncertowe i zaangażowane społecznie. W wolnych chwilach płacze nad losem świata, czasem nad własnym.