Niedom

Powroty były ciemne. Pamiętam kawał smoły na podwórku – duży, wielkości dwóch skrzynek piwa. Niepowtarzalna czerń. Czysta jakby połknęła całe światło świata. O czymkolwiek bym nie pomyślał, mogłem spojrzeć na nią i w ten sposób powierzyć niepokój; nie istniała myśl zdolna wydostać się na zewnątrz i do mnie wrócić. Nie przyszło mi tylko wtedy do głowy, że w ten sposób istniały dwie – jedna we mnie, druga tam. A kawał smoły rósł i rósł; stawał się coraz cięższy; coraz więcej miał w sobie czarnego światła. Całe lata leżał w kącie podwórza, przeciwległym do ogrodu. I gromadził w sobie cząstki mnie. Zewnętrzny dysk piekła. Zniknął, kiedy potrzebowałem go najbardziej. Mogłem już tylko pamiętać… Ciemne powroty. Zresztą, kiedy zaczęły się powroty, dom właściwie już nie istniał. Został tylko budynek. Czy można te przyjazdy nazywać powrotami, skoro w założeniu były tylko na chwilę, na weekend, na święta?

Pociąg docierał na stację chwilę po dwudziestej. Zawsze bolała mnie głowa. Pewnie swoje robiły odległość i kierunek – kilkaset kilometrów na północny wschód. Północny wschód – jak zasysanie. Gdzieś za Łukowem dolegliwości przybierały na sile. Otwierałem okno i konsekwentnie, przez nos, razem z wreszcie prawdziwymi sosnami, wdychałem ból. Przez ostatnie trzydzieści kilometrów stałem jak ogłupiały w korytarzu wagonu, obserwując mrugające do mnie, od czasu do czasu, okienka domów lub światła latarni. Potem długi spacer. Z dworca do centrum, do matki. Wchodziłem, witałem się, a ona zaraz częstowała mnie papierosem i setką ketonalu. Chyba że wcześniej po drodze zajrzałem do ojca na inną setkę. Tak jak pewnego sylwestra… Wtedy szedłem do tej, którą miałem widzieć po raz ostatni. Moja ulica (nie będąca już moją ulicą) przywitała mnie zapachem dymu z kominów okolicznych domów i chodnikami zasypanymi popiołem. Rozluźniłem się. Stanąłem w bramie swojego (nie będącego już moim) podwórka i zapaliłem. Na ulicy nie było żywej duszy, jakby wszyscy zajęli już z góry upatrzone sylwestrowe pozycje. U ojca widać było ruch w rozświetlonym oknie, tym przy mirabelce, dalej od ulicy, w pokoju, gdzie kilkanaście lat wcześniej odkryłem anioła. Z grubsza wiedziałem, czego spodziewać się w środku, jeśli chodzi o ludzi, nastrój towarzystwa i tym podobne. Jednak nie spodziewałem się tego, co powiedzą do mnie ściany… Stałem tak chwilę, dzieląc myśli pomiędzy to, co zastanę u niego, a to, co u niej. W bezruchu szybko poczułem mróz. Niedopałek utonął w płytkim śniegu, a ja – po przebyciu dwudziestu kilku metrów podwórka – zanurkowałem w sieni domu. Kiedy po przywitaniu się z ojcem i kilkoma jego kolegami usiadłem na chwilę przy stole, poczułem coś, co mógłbym porównać do założenia sobie foliowej torebki na głowę. Takiej torebki, która umiałaby nie tylko ograniczać widoczność i tlen, ale także (a może przede wszystkim) dyktować, wszczepiać opowieść o obcości; historię końca nici; historię krzywego odbicia, które właśnie dzięki temu kiksowi pokazywało prawdziwą relację między mną a każdym szczegółem tego domu. Na co bym nie spojrzał, było tym, co znałem od lat, i jednocześnie było czymś całkowicie obcym. Bezwartościowe reprodukcje obrazów na ścianach, parkiet, kamionkowe naczynia w kredensie – wszystko to mówiło: znasz mnie; i mówiło: już nigdy tym nie będę. Zniósłbym to łatwiej, gdyby przedmioty wypierały się naszej znajomości… Ale wszystkie szeptały: to my, my twoje, ale spójrz – jesteś już za nami; tak wyglądamy, tak wyglądałyśmy zawsze, zawsze był w nas ten wykrzywiony rys; po prostu o tym nie wiedziałeś.

To prawda. Nie wiedziałem. A jednocześnie nie wierzyłem im. Poprosiłem ojca o szklankę piwa, żeby popić pięćdziesiątkę. Toast za Nowy Rok. Byłem bliski płaczu. Wódka z przemytniczego spirytusu czesała mi włosy na karku, a w ustach zostawiła specyficzną słodycz. Poczekałem kilka sekund, aż mrowienie ustąpi, i sięgnąłem po piwo. Kiedy powoli wlewałem w siebie zawartość szklanki, w głowie wyświetlały się obrazy tej, którą miałem widzieć po raz ostatni. Jakbym zamykał w sobie całą przeszłość. Blokował ją. Łyk, haust, implozja. Żegnałem się, zanim się pożegnałem. Tak mi się wydawało. Jej zbyt drobne piersi. Jakby kruche, o nieokreślonym zapachu. I beżowe sutki. Po prostu beżowe. Pod wieloma względami był to ostatni wieczór. Ile razy umieramy?

Poczytaj mi, Jasiu, o zupie

Zapach dzieciństwa… Skóra ojca przy sutkach? Leży bez koszulki ze swoimi dwoma na krzyż włosami na torsie i czyta książkę. Czyta na głos, dla mnie;  mnie męczy czytanie. Ja się zapalam, podpalam się do ośmiu lektur w tygodniu, ale jestem w stanie przeczytać naraz najwyżej dwie, trzy strony – trochę mało jak na Dzieci Kapitana Granta czy choćby Białego Kła. Kładę mu głowę na ramieniu w taki sposób, żeby w jednym kadrze widzieć pieprzyk na jego piersi i rozłożoną książkę. Podczas całej głośnej lektury najbardziej wyczekuję chwili, kiedy on przenosi wzrok (czuję to fizycznie, bo nieco porusza przy tym głową) na prawą stronę, ale wypowiada słowa, które zostały na poprzedniej – nisko, prawie zasłonięte przez ten lewy sutek. Nie mogę wyjść z podziwu. Jak on to robi!? A za chwilę zdarzy się coś jeszcze bardziej spektakularnego, bo gdy zbliży się do końca prawej strony, przewróci kartkę, nie przerywając czytania; jakby wiedział, co będzie za chwilę! I jest tak, że dociera do mnie może nieco ponad połowa treści, bo nie mogę nie myśleć o tej sztuczce… Ale ta nieco ponad połowa jest złączona z zapachem. I nie uleci ze mnie, dopóki mam ciało.  

Poszewka na jaśku matki? Mieszanka potu i kosmetyków. Zasypiałem, inhalując się tym, kiedy porzucała mnie, wychodząc do pracy. Co najmniej trzy razy w tygodniu. Jak śmiała?! Dla tych, kurwa, pędzli po Wigilii ościami zatkanych, tych kardioniedojebów, co ich za mostkiem dusi i nie może raz wreszcie udusić, i całej reszty różnej maści nieprzeliczonych chorusów, co głowę zawracają, bo chyba mają złamaną nogę i tak dalej. Usiłując zasnąć, wyobrażałem sobie, co musi tam przeżywać, jakimi zabawami znieczulać porzucenie dziecka. No nie daj, kurwa, boże żeby się ktoś wtedy dowiedział… Pielęgniarka na nocnym dyżurze izby przyjęć – tak to się kiedyś nazywało – druga, trzecia w nocy. Krople z atropiną. Źrenice jak pięć złotych i właściwie ślepota na jakiś czas. Dla zabawy. Opowie o tym rano, kiedy przyjdzie do mnie – mojej głowy na tym jaśku.  

Wywar? Woda, która przyjmuje świat. Warzywa ziemi, kawałek mięsa z kością, które już dawno zrozumiało te warzywa; zrozumiało długo przed śmiercią… Zbieranie szumu. Pobudzona kotka.

Zapach dzieciństwa mieszka w brzuchu i mógłby nosić imię Legion (choć niewiele ma wspólnego z piekłem czy wieprzowiną). Pojawia się czasem w windzie, a czasem w spojrzeniu psa. Ja, żeby go sobie przypomnieć, podchodzę do okna i wącham szybę. Działa najlepiej, gdy mogę przy tym patrzeć na północny horyzont – nieistniejącą nić, wyrzut sumienia i oś mojego lęku. Z Krakowa do Białej jest jakieś czterysta kilometrów.



Patryk Czarkowski (ur. 1982 w Białej Podlaskiej) – poeta, autor opowiadań. Publikował m. in. w „8. Arkuszu Odry”, „biBLiotece”, „Frazie”, „Tlenie Literackiem” i „Zeszytach Literackich”. Autor dwóch książek poetyckich: Precyzja roślin (Universitas, Kraków 2015) i Czekamy (WBPiCAK, Poznań 2017). Mieszka w Krakowie.