Zapach

Zaczyna się od tego, że coś trzyma go pod wodą. Długo, na tyle długo, że powinien stracić oddech, utonąć. Ale nie tonie. W ogóle nie musi oddychać. Wybudza się, bo jest znudzony, a nie dlatego, że walczy o haust powietrza. W ciszy, w bezwonnej i ciemnej pustce, woda ma temperaturę jego ciała. Zatem budzi go brak. Zaczęło się. Nie ma znaczenia pora roku, dzień tygodnia czy godzina – zawsze jest koniec stycznia, wtorek, rano. To niedaleko; wystarczy przejść przez most. Potem, kilka kroków za Placem Wolności, targ. I sto metrów dalej – miejsce spotkania. Matka najbardziej narzeka na czekanie; mówi, że mur, przy którym stoją, to budyniowa ściana płaczu. Nosi ją. Pali. Ale on ma czternaście lat. Nie jest mu zimno, ani wstyd. Nie jest zmęczony. Nie traci cierpliwości.

Nazwiska, imiona, dokumenty. Wykrywacze i pytania. Dziedziniec, korytarz, sala. Brat wita się i siada po drugiej stronie stolika. To jest bardzo blisko; to czuć. Matka nie przestaje być nerwowa, choć już inaczej. Drażni ją rozkojarzenie, napięcie, skorupka tego starszego. Rozmawiają. Najpierw o ubraniu i jedzeniu. Za każdym razem. Potem o zdrowiu i pogodzie. Za długo. W tym czasie uwaga młodego niemal bez reszty skupia się na czymś innym. Nie widzi stolika, przy którym siedzą, nie słucha słów, które wypowiada brat… Owszem, wie, że na blacie wydrapano ponad trzysta słów; litera „C” występuje blisko sto razy, najliczniej „A”. I że sala ma cztery duże okna, ale tylko jeden lufcik otwarty. Słychać dwie lub trzy kawki… Brat nienaturalnie się poci. Czy to rodzaj kaca, czy raczej złość? Młodszy stara się nie rozglądać, ale świat przychodzi do niego przez zapach. Zapach mości sobie miejsce w brzuchu. Dzierga wspomnienia, których nie da się wywabić. Umierają krwinki, wyparowują wody – a spotkanie trwa. Trzydzieści lat później wchodzi do windy i naciska krążek z cyfrą sześć. Jakby witał się z bratem.

Początek

Układam dłonie w kształt, który ma powtórzyć żonę. Ale nie mogę sobie przypomnieć… Na przykład jak trzymała szklankę z herbatą albo obierała ziemniaki. Może to nożyk? Może to on decydował. Pamiętam, w jaki sposób robił to jej ojciec. Dlaczego pamiętam? Prowadzenie ostrza; wyraz twarzy – specyficzny kształt ust podczas tej czynności; jakby pił przez słomkę.

Ciało. Zapach skóry w okolicach żeber. (Na zaśnieżonej ulicy przed moim rodzinnym domem widać mnie i matkę; siedzę na sankach, na środku Hanki Sawickiej; za nami dom, w którym mieszkamy; matka prowadzi sklep, ojciec tęskni za fabryką samolotów. Jest luty roku pięćdziesiątego piątego; za dwa miesiące urodzi się moja przyszła żona. Po mieście jeździ najwyżej sześć czy siedem prywatnych samochodów, z czego połowa to taksówki. Matka nie musi się obawiać, że ktoś nas potrąci). Matka miała piersi jak skarpety. Takie bez tłuszczu. Pasowałyby w sam raz na stopę ośmiolatka z platfusem. Odkąd pamiętam, piła napar z pokrzywy. Latem ze świeżej, zimą z suszonej. Żona miała podobne piersi. Chociaż nie karmiła mlekiem. Znaczy się – nie miała pokarmu. To mogło coś w głowie przestawić. Zajadaliśmy się z chłopcami budyniem waniliowym, który często nam robiła, a którego nie cierpiała. I udawałem, że nie widzę, jak pastuje linoleum w kuchni. Gdybym patrzył, to może wypadałoby, żebym wstał i pomógł. Chłopcy uwielbiali ślizgać się po takim świeżo wypastowanym. A ona wtedy udawała, że się na nich złości.

A potem: pochować i matkę, i żonę. Technicznie to zbliżone do spuszczenia rybek w kiblu albo kupienia biletu miesięcznego; gorzej z głową – nawet jeśli z jedną z nich nie mieszka się od kilkudziesięciu, a z drugą od kilkunastu lat.

Teraz przeglądam się w krwi, którą wyrzygałem. Przeglądam się w lepkim lustrze parkietu. Moje czerwone morze, które nie chce się przede mną rozstąpić. Mętne, bordowe lustro rozgościło się między moimi stopami. Nie są bose. Już od kilku lat nie mogę sobie pozwolić, żeby beztrosko tracić ciepło. A trwa przedwiośnie, noc z trzynastego na czternastego marca. W rzadko dogrzewanym mieszkaniu temperatura uprzejmie zgadza się z liczbą dni miesiąca. To podobno świetnie wpływa na cerę. Prawie się cieszę.

Wewnątrz mnie papka; wewnątrz mnie brakuje ścian, które mogłyby utrzymać ją we właściwym miejscu. Ciężko na to pracowałem, a żona już nie pracuje „na izbie” – nie da się przypadkiem spotkać kogoś, kto nie żyje. Więc zadzwonią do syna. Co pomyśli, kiedy stanie nad tym moim lustrem? Nad wyschniętą częścią mnie. Nad kałużą mnie – kiedy z mokrą szmatą w ręku będzie chciał to wytrzeć.

Człowiek jest jedynym zwierzęciem, które musi się uczyć żyć w teraźniejszości. Można to powiedzieć jeszcze inaczej, na przykład: nie ma innego zwierzęcia, które żyje tak bardzo poza teraźniejszością. Albo: człowiek jest – być może – jedynym zwierzęciem tak intensywnie poddającym w wątpliwość istnienie teraźniejszości… Zawsze jest jakieś wczoraj i jakieś jutro; wspomnienie i plan; marzenie i rozpamiętywanie porażki; byle dalej. Bo teraz to Chrystus piszący na piasku, kiedy zło oskarża Magdalenę; to letalny zastrzyk; to sen spakowany w sen. Resztką tego, co ze mnie zostało, wyobrażam sobie, że syn spojrzy w górę – na sufit nad tym wyschniętym morzem. I tam nie będzie nawet śladu.

Lego

Świnia stała otoczona niewielką liczbą desek. Sprawiały wrażenie skleconych bez ładu, a jednak spełniały swoją funkcję. Ona sprawiała wrażanie nerwowej. Trudno powiedzieć coś pewnego o porze roku. Może wiosna; wczesna i zimna. Rano.

Ostrze rozpoczęło drogę dziwnie, od policzka, niby poszerzając uśmiech, a faktycznie przerywając zwierzęciu w pół zdania. On powiedział, że nie ma się co mazać, że wszystko będzie dobrze; że to chwilowe i żeby się nachyliła nad wiadro, bo krew ucieka do ziemi. I ona się nachyliła, ale bez przekonania.

Stał przy niej; z nożem w pogotowiu. Zaczęła pić z wiadra, więc wydłużył nacięcie. A ona piła tym łapczywiej. Jej picie nie miało końca.



Patryk Czarkowski (ur. 1982 w Białej Podlaskiej) – poeta, autor opowiadań. Publikował m. in. w „8. Arkuszu Odry”, „biBLiotece”, „Frazie”, „Tlenie Literackiem” i „Zeszytach Literackich”. Autor dwóch książek poetyckich: Precyzja roślin (Universitas, Kraków 2015) i Czekamy (WBPiCAK, Poznań 2017). Mieszka w Krakowie.

Bartosz Kolczykiewicz (ur. 1995) – student Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, absolwent Liceum Plastycznego w Supraślu, tworzy pod pseudonimem Bartecky. Kontrast, zdecydowane kolory, przerysowana forma to jego przepis na sztukę. Nigdy nie przebiera w środkach, uwielbia eksperymentować. Z uwagą obserwuje otaczający go świat i ludzi. Dragsy, performerzy i inne tęczowe ludki to jego wielkie muzy. Kocha modę, taniec i robienie sobie selfie, czego przykładów bez trudu można doszukać się w jego pracach.