Najporęczniej okrasić: w piwnicy. Ale to zwyczajne, ciastowate pueblo. Dziś w mojej kuchni incele mają w oczach zoo, wybebeszone ambony przy fosach. Dziś moi incele wdychają szare renety, bakłażany dojrzałe jak stuły. Każdy z moich inceli jest chłopcem z kinder czeko nukleo. Jeżeli spodziewasz się spodziewanego, to żywisz podejrzenie [a się osmozami, ta zmowa ślinianek, co słoniną kruszy], że wstąpiłem na ciało i wybałuszam wstyd. Moich inceli karmię obcążkami, drażnię się z nimi: co było pierwsze? Jajko czy majonez? Pozwalam im smakować węźlaste wudu. Panic At The Zmiłowanie chrapią: BRACI SIĘ NIE KARCI, A SIOSTRY, A SIOSTRY, EEE! Naprawdę muszę to dodać: powstańcie, pastuszkowie, łapy na widoku!
Mój wyimaginowany przyjaciel jest bardziej pierdzielony niż pierdolony. Przypomina nieco Białaska Limbo z „Pieśni pasierba pierożkarza”. Cechuje go niezłomność niesporczaka i niechęć do zielonych furgonetek. Mojego wmg. przyjaciela więdli na widok mielizn, to typ rozpadlinożercy [nieco kniejebane]. Podarowałem mu dziadkowe walkie-talkie, bo walkie-talkie to władza. Jama, w której żyje, jest sterylnie słodka. Tylko resztka moich przyjaciół widzi mojego wmg. przyjaciela. Pytają przy specjalnych okazjach: co jest, znachorku? Możesz wywindować jakąś światłość, prześliczny taksydermisto? Popieścił mnie rząd fuch, ale nigdy nie zapomnę chłopca, którego zjadłem. A może był to chłopiec, który przeżył, ale bardziej go popierdzieliło niż popierdoliło? Znów owionął mnie angst, ziewa mną las sarkofagas. Próbuję być jamą wielu stworzeń. Salutuję słońcom.
Białasek Limbo w fabryce rzęzi. Skurwiel w cylindrze Białaska więzi, ale jeszcze dzień i wyjdzie stąd, połknie wymiar, spali schron. Przegryzie każdy mur. Zdawało mi się, że widziałem taraban. Tak, na pewno widziałem rozpierdol. Siedzimy na tchawicy funfla złodziejskiego i dajemy się sprorokować. Tak, jesteśmy poliboty-klawesynki, mamy kurwiki w duszach. To są zuchy! – mawiają o nas. Takie do różańca, garoty, dymania skarlałej przyszłości Białaska Limbo.
Mapowanie przekąsów to robota odpowiedzialna. A co jeśli wojna ma na imię Bawoli Bękart i jest sąsiadem twojej babci? Za basztą przydybali mnie fałszerze dud. Czołem, czempionie! Trochę spłowiałeś! – porządne chłopaki z empatią na kapiszony. Zza mgły wytacza się witrażysko. Jest puchate i wściekłe. Stosujemy manewr „Amisza na Krupówkach” – wywalamy chuje na przysłowiowy, ordynarny vivat. Czy powinienem dodać, że był to mój pomysł? W końcu shoah to judeocosplay, a czarni niewiarygodnie szybko upijają się szampanem. Jeden z fałszerzy, Pan Honorek, orzekł: ok, to było lechickie! Trauma ma fakturę paciorka, woń szklanego krochmalu. Nienawidzę jebanych orłów, człowieku, ale czasem fałszuję tak jak one.