We śnie znalazłem się w obozowisku dla uchodźców przypominającym „Dżunglę”, ale jakby tylko z nazwy albo z wyobrażenia. Zaproszono mnie żebym przyjrzał się tutejszemu meczetowi. Na miejscu zastałem nie osobny budynek, ale mały, ciasny, podłużny pokój z jednym oknem na końcu i łóżkiem ustawionym wzdłuż ściany. Przypominał trochę więzienną celę, izolatkę albo gabinet zabiegowy w szpitalu. Nie pamiętam, żebym dostrzegł w nim jakiekolwiek przedmioty wskazujące, że faktycznie ktoś tam przebywa – na stałe albo tymczasowo. Nawiedziło mnie wrażenie pustki albo osobliwej czystości, przyciągała mnie aseptyczna biel ścian, proste kąty łóżka i wygładzona powierzchnia prześcieradła. Pewnie były tam też poduszki, ale nic nie umiem o tym powiedzieć. Ktoś, kto mnie tam zaprowadził zaprezentował tę przestrzeń z pewną dumą, a ja w żaden sposób nie wyrażałem swoich wątpliwości.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz dostrzegłem, że meczet znajduje się w budynku stojącym pośrodku dużego trawiastego placu, który funkcjonuje jako boisko piłkarskie. Dom wygląda przy tym jak warszawska kamienica z lat 90. naśladująca jakiś nieistniejący „nowoczesny” styl, z rodzajem banku albo witryną sklepu spożywczego na parterze. Ściany pomalowane na seledynowo.
– Nie ma awantur między wiernymi i grającymi w piłkę? – pytam jakby z obowiązku. – Nie wierzę, żeby te dwie czynności nigdy ze sobą nie kolidowały.
– Kłótnie są cały czas, wiadomo – odpowiada mój niezidentyfikowany przewodnik. – Gdy jedni chcą się poruszać, inni potrzebują skupienia, a śpiewy z meczetu zakłócają czasem rytm meczu. Ale przynajmniej nie dzielą się według narodowości, religii ani nawet języka. Właściwie nie ma to sensu, bo niektórzy ludzie chodzący do meczetu należą do najżarliwszych fanów piłki nożnej. To zjawisko wydaje mi się ciekawsze niż konflikty. Niekiedy, zwłaszcza w dni wolne, trudno powiedzieć kto spośród gromadzących się tu ludzi gra w piłkę a kto się modli. Czasami nawet oni sami tracą rozeznanie i nie można odszukać ich w żadnym z tych zbiegowisk. Najbardziej zatraceni potrafią godzinami nie wychodzić z tego pomieszania. Posługa kapłanów i trenerów staje się w ten sposób dość skomplikowana.
Rozglądam się jeszcze raz wokół boiska i zauważam, że w zasadzie jest to tylko wąskie pasmo zieleni w środku miejskiej zabudowy. Zaraz obok widać już ciąg kamienic, skrzyżowanie ulic i zgięte w łuk latarnie, w których powoli zaczyna migotać światło. Jestem więc w środku miasta? Tak jak byłem w budynku, który składa się tylko z jednego pustego pokoju? Zaczyna się ściemniać, czuję ciepło zachodzącego słońca odkładającego się na szarych plamach asfaltu. Zaczynam szukać jeszcze raz fasady budynku i wtedy orientuję się, że nie pamiętam ani jak się wchodzi do meczetu, ani jak się tu dostałem. Śniłem dalej.
*
– Od dawna tu jesteś?
– Kilka tygodni. Wcześniej trzy miesiące pracowałem w Ventimiglia.
– A co tam robiłeś?
– Różne rzeczy. Trochę pomagałem w warsztatach, trochę w wydawaniu jedzenia.
– Jesteś z Paryża? Mieszkasz tam teraz?
– Nie, z Tuluzy. Nie mieszkam tam na stałe. Ostatnio byłem głównie w obozie, w różnych obozach. A wcześniej trochę w Marsylii.
– A czym się zajmujesz?
– Studiowałem socjologię.
– Prowadzisz jakieś badania? Robisz wywiady? Piszesz doktorat?
– Nie skończyłem, zrezygnowałem po dwóch latach.
– Pracujesz dla jakiejś organizacji?
– Niezupełnie.
– Ale pracowałeś, prawda?
– Nie wiem czy tak bym to ujął.
– Słuchaj, przepraszam, że to powiem, ale co Ty tutaj właściwie robisz?
– W sumie mieszkam.
– A to? To są twoje rysunki?
– Tak. I trochę notatek.
– Rysujesz ich tutaj?
– Niedosłownie.
– No dobrze, ale jak to właściwie wygląda?
– Siedzimy sobie razem.
– A Ty co?
– Czekam co zrobią.
– I wtedy?
– Co wtedy?
– Wtedy ich szkicujesz? Szybko, od razu, z pamięci, powoli?
– Ani tak, ani tak.
– A oni?
– Oni też czekają.
– Też czekają? Na Ciebie?
– No tak. Na mnie.
– Wychodzisz stąd często?
– Czasami chodzimy na spacery. Wczoraj byliśmy w porcie.
– Przygotowywałeś ich?
– Patrzyliśmy na morze.
– Tylko tyle?
– Okazało się to trudne. Potem leżeliśmy na plaży.
– I kiedy tak z nimi siedzisz, to o czym rozmawiacie?
– Niewiele rozmawiamy. Za bardzo się spieszą.
– Opowiadają ci o tym, co było po drodze? Jak tu dotarli?
– Nie bardzo.
– A o tym, co było w ich domach. Jak uciekli? Dlaczego wyjechali?
– Nie. O tym nie. Nie pytam.
– A mówicie po angielsku?
– Nie bardzo znam angielski.
– Po francusku?
– Oni nie znają francuskiego.
– Tu się nie nauczyli?
– Tutaj? Po co?
– Opowiedz mi jeszcze o tych rysunkach. Dlaczego nie zdjęcia? Masz przecież komórkę.
– Wykluczone, można by ich rozpoznać.
– A tak nie można?
– Nie umiem dobrze rysować, przecież widzisz.
– No nie wiem. Mi się to wydaje bardzo ładne. To znaczy udane. Podobne.
– Nie mam takiego wrażenia. Oni też.
– Więc pozwalają.
– Nie protestują.
– Tak po prostu zacząłeś rysować?
– Tak. Prowadziłem kiedyś taki dziennik. Ale się zmęczyłem.
– I rysowanie jest lepsze?
– Tak, uspokaja mnie. Nie muszę myśleć co napisać.
– Czyli już nie prowadzisz dziennika?
– Nie. Poza tym trochę mieszają mi się tutaj dni.
– To mogłoby pomóc.
– Nie chcę do tego wracać.
– A oni Cię czasem rysują?
– Nie wiem. Nie widziałem.
– Może potajemnie?
– Może? Po co?
– Może są ciekawi?