Kupiłem, na aukcji internetowej, zupełnie niepotrzebnie, naręczny zegarek. Starego Wostoka z cyrylicznym złotym datownikiem. Spodobał mi się, taki zupełnie nieszwajcarski, skrywający w sobie ciągle czas, w czasach, gdy nikomu nie jest potrzebny stary Wostok z cyrylicznym datownikiem. Nie nosiłem zegarka na przegubie od dekady, od momentu gdy ojciec pogodził się w końcu z tym, że nie skończę studiów i na trzydzieste urodziny podarował mi Doxę, zakupioną nieco wcześniej, na kilka lat przed oczekiwanym i niedoczekanym dyplomem. A teraz zapiąłem czarny pasek na lewej dłoni i znów mogłem wykonywać ten ikoniczny gest przechylania ręki, który w dobie smartfonów jest gestem coraz bardziej wodewilowym. Czułem, oczywiście, snobistyczną dumę, gdy na ułamek sekundy błysk szkła cyferblatu oświetlał mi twarz. Jednorazowy błysk zamiast poświaty ciekłokrystalicznego ekranu. I z zegarkiem na ręku wsiadłem do busa, udając się z kolegami w kolejną ratę trasy koncertowej. Ale takie porywy serca, jak ten bezsensowny zakup, nigdy nie są całkiem bezkarne. Ciążył mi jakoś, czułem, że dopompowuje mi jeszcze, że sekundy, minuty i godziny zaczęły inaczej ważyć. Oczywiście nie starzałem się szybciej, nie młodniałem tym bardziej, wszystko wokół nagle zaczęło mieć dla mnie wiek, nawet te przedmioty i co tu kryć – ludzie, o których wieku nigdy nie miałem ćwierci myśli.
Biedne dziurawe serpentyny na Podkarpaciu. Jakby ktoś zamieszał chochlą wiejski krajobraz z prostą drogą do cichego nikąd. Zamieszał i teraz patrzył z satysfakcją, jak się męczą te diesle i przerobione na gaz, jak poci się mężczyzna na rowerze sprzed dwóch epok, jak wykrzywiają się twarze trzech piechurów, miastowych na wycieczce. Ich drogie, nowiutkie plecaki odbijają specjalnymi odblaskami światło – garby z łuskami.
Mijają tego na rowerze, nie zwracają za bardzo uwagi, umęczeni mimo specjalnych butów i opasek frotte na przegubach do obcierania potu. A ten – zardzewiały jak jego pojazd, w brązowym garniturze. Bardzo szczupły, bardzo stary, takiego próbują sobie wymodlić z zaświatów okoliczne wdowy. Może zresztą dlatego tak wygląda i tak dobrze mu mimo wszystko jedzie, że jest zjawą z tęsknot. Trzeba by go dotknąć by sprawdzić, czy zaszeleści ten materiał nieprzepuszczający powietrza, czy ugnie się pod nim ciut, i tylko ciut, wysuszone twarde ciało, czy przeciwnie: skrzypnie cały jak rower i rozwieje się do rowu, wpełznie dymem do butelki po Hoop Coli, czekać następnego wezwania, powtórnie odumierając wszystkie okoliczne wdowy.
Gdy go mijamy, każdą zmarszczkę ma pełną potu, a tych zmarszczek ma całą twarz, sinawe, cienkie usta wyciągnął w dziubek. Pogwizduje? Jeśli tak, melodii oczywiście nie słychać, ale przecież każdy z nas nosi ze sobą odpowiednią melodię, melodię na takie minuty, gdy rzeczywistość wygląda na nienaturalnie wybałuszoną, gdy ma się przeczucia na granicy paranoi, gdy czeka się trochę na przebudzenie z mieszaniną strachu, wstydu i udawanego rozbawienia. I taka melodia sama się gwiżdże w głowie, pozornie niewinna, dziecięca, kilka nut z oddechem w środku.
I już, minęliśmy go, i malał aż do kolejnego zakrętu, ze swojej rdzy i brązu przechodząc w statystyczną czerń, aż zniknął. Rzepak był złoty, reszta zielona, niebo błękitne, z latającym przecinkiem sokoła albo prędzej jastrzębia. Minęły dwa dni, pełne nijakich przygód i wysiedliśmy nagle na zachodniej granicy, na terenie dawnej huty szkła. Jej kominy były ceglane, u szczytów pomalowane w barwy papieskie – białe i żółte pasy, ktoś jeszcze napisał na nich pionowo „LUCYNA”. Poniemieckie budynki były też już popeerelowskie, a nawet potransformacyjne, piece wygaszono piętnaście lat temu. Z czasów szklanej chwały ostały się: basenik fontanny bez fontanny i wzorcownia, gdzie przechowuje się i pokazuje chętnym (czyli nam) wzorcowe wykwity sztuki szklarsko-hutniczej: znaną butelkę piwa Żywiec, wielki puchar, który wznoszono po zwycięstwach w Formule 1, szklanki, spodki i klosze. I wśród nich ten, który mówi. Mówi do mnie, zwykły, lekko matowy, okrągły, z wypustkami jakby połówek winogron, klosz: pamiętasz mnie, wisiałem niemal wszędzie jeszcze trzydzieści lat temu, w bibliotece, w przychodni, w poczekalni wszystkich budynków z poczekalniami, a ty mnie zapomniałeś, jakbym nigdy nie istniał. To teraz wybieraj, którą chcesz opowieść? O zapaleniach płuc i doktor Bohuszewiczowej, do której szło się za rękę z mamą, o bibliotece osiedlowej, gdzie z podniecenia na myśl, z jak wielkiego ogromu można sobie wybrać nowy świat, pociły ci się ręce, czy z twardej ławki pewnej komendy, gdzie straszyli, że będą bić i potem bili, by nie być gołosłownymi? Kręci mi się w głowie, jakbym był ćmą krążącą wokół tego klosza, a nie muzykiem na przypadkowej wycieczce. Zaciskam zęby i patrzę w inną stronę, na łabądki i rybki, które nielegalnie robili w godzinach pracy hutnicy, a które ponoć miały powodzenie w obu Niemczech, na Węgrzech i w Skandynawii. I oczywiście w Kanadzie. Tam namiętnie zbierała je Polonia i stawiała na kanadyjskich półkach, na kanadyjskich stołach, na japońskich telewizorach przykrytych polskimi serwetami. Czterdziestoletnie łabądki i rybki.