Czasami zaszywasz się w wierszu, w inne dni wszywasz sobie trochę słów jak esperal, po ojcu, albo jak świstek papieru, podobny do tego w płaszczu Pascala, to bardziej po matce. Raczej nie poznasz już definicji, która cię definiuje. Przyglądasz się jakimś zwierzętom. Chciałbyś je nazwać, ale nie potrafisz. Nie wiesz, jak nazwać życie, na które patrzysz. Chciałbyś być czymś innym, ale i tego nie potrafisz. Sobą też nie jesteś, tym bardziej. Powoli, bardzo powoli dociera do ciebie, że nic tu nie jest sobą. Wszystko jest pomiędzy, zawieszone. A raczej podwieszone, jak burzowe chmury w głębi miniaturowej sceny. Może nawet powieszone. Jak tamten wieśniak, gdy dowiedział się, że chłopak, którego wychowywał przez kilka lat, nie jest jego. Powiesił się o świcie w drewutni, miedzy posłusznymi narzędziami. Wcześniej całą noc pił, podobno sam. Współczułeś mu, gdy zaczął znikać z tamtego świata. Aż cały tamten świat zniknął, wymieniony na inny. Współczułeś całemu tamtemu światu, gdy zaczął odchodzić. Nie wiesz, jak nazwać życie, które prowadzisz. Które prowadzi się za ciebie, w ten sposób. Już tylko takie życie się tu prowadzi. Podskórne, powieszone.
Gdy umarł twój brat, nie dowiedziałeś się, przez kilka miesięcy, nikt się nie dowiedział, przez kilka miesięcy, że umarł twój brat. Gdy potem ty umarłeś, na kilka miesięcy, nie dowiedziałeś się, że to byłeś ty, przez kilka miesięcy, nawet teraz tego nie wiesz, choć wyraźnie słyszysz głos, który mówi ci o tamtej śmierci, niezauważonej. Z jego domu zapamiętałeś trudną do objęcia rozpacz, w której swój koniec znalazły tysiące błyszczących much, niczego nieświadomych. Zanim zdechły, zjadły jego ciało. Zamiatałeś je przez kilka dni. Teraz oglądasz w sobie jego widmo. To ty, trochę tylko starszy. Wszystko nosi w sobie coś innego, o znajomej twarzy. Jest bliższe niż cokolwiek, co można zobaczyć na powierzchni, gdy się patrzy. Zwłaszcza, gdy się patrzy tak, żeby zobaczyć. A czasami tak właśnie się patrzy.
Odzierasz się z kolejnych martwych wcieleń. Wszystko może być wykorzystane, co powiesz. Przeciwko tobie, przeciwko sobie. Ale próbujesz zrobić inny użytek. Z siebie, z innych. To pisanie jest tylko formą ucieczki. Ta ucieczka jest formą istnienia, być może najdoskonalszą z niedoskonałych. Obca kobieta pyta cię, czy z tego parku jest jakieś wyjście. Nie, z tego parku nie ma wyjścia. Chciałbyś choć raz odpowiedzieć zgodnie z prawdą, ale nie potrafisz. Kłamiesz w jej żywe, ufne oczy i wskazujesz uniesioną ręką, nie do końca twoją, otwartą furtkę po drugiej stronie trawnika. Oto wyjście, którego pani poszukuje. Nie mówisz tego. Częściowo zasłania je kwitnący jaśmin. To jego pora, jego prawo. Tymczasem światło zapładnia wiersz, którym wcześniej ty się zajmowałeś. Piszesz pomiędzy cieniami liści na kartce. Ten ruch, ciemnego. Siedzisz nad stawem w parku, tropiąc życie, które pojawia się i znika. Najbardziej w tobie, ale też w innych, w czerwcu. Choć mógłby to być dowolny czas, każdy. Myślisz o innej kobiecie, o której już dawno nie myślałeś. Której ciała pragnąłeś bardziej niż swojego. Aż któregoś dnia zniknęła z ciebie, prawie do końca. To było dawno. Teraz jesteś innym człowiekiem. To twoje najgorsze wcielenie, od lat. Czujesz niewydolność każdego dnia i każdej nocy, w sobie i gdzieś poza sobą.
Mówi, że wiosna jest dla wszystkich, ale dla was najbardziej. Wieczory spędzacie w pobliżu rzeki. Przepływa przez wasze ciała, ale nie unosi ich ze sobą. W waszych ciałach też płyną rzeki, jeszcze piękniejsze. Czasami pozwalacie im wypłynąć na zewnątrz, żeby zobaczyły świat, posłuchały innego światła. Dość szybko wysychają, jak wszystko. Idziecie wyschniętymi korytami. To chyba korytarze prowadzące do słabnących serc. Czujesz się jak na wycieczce szkolnej w oczyszczalni ścieków. Wnętrze jest dość ohydne. Może nawet jest gorzej, niż myślałeś. Jest przerażające. Dopóki pozostaje wnętrzem. Po wszystkim jest tylko kolejną porcją materii do przerobienia. Recykling to jedyny czyścic, jaki cię czeka. Tymczasem noc upływa wam w objęciach. Słyszysz szum krwi. Wszystko płynie. Jest tak głośno, że nie możesz zasnąć. W końcu zaczynasz sobie przypominać, jak siadałeś nad inną rzeką, gdy miałeś kilkanaście lat. Tłumaczyłeś piosenki, próbowałeś pisać swoje. Najbardziej lubiłeś zarośla rdestowca, jego cętkowane pędy. Były nad tamtą rzeką równie obce, co twoje ciało, tak niewinne. Nikt cię nie widział. Nikt nie mógł nawet domyślić się, że jesteś w środku, bo wchodziłeś od strony wody. Czasami słyszałeś, jak ktoś przechodzi. Nie wiedzieli, że ich słyszysz, że cały czas nasłuchujesz.