Niektórzy palą schowani pod gałęziami leszczyny, inni stoją oparci o zdezelowane auta, niebieskie, czerwone i zielone łady, a z otwartych bagażników wystają góry dojrzałych brzoskwiń. Zagraniczni turyści często powtarzają, że są dwa razy większe i bardziej soczyste niż te u nich. O tej porze roku, pod koniec lipca, są rzeczywiście najlepsze i nic tylko się wgryźć, sycić słodkim smakiem, który – nie wiedzieć czemu – czasem pozostawia po sobie ukłucie żalu.

Na drodze spory ruch, tumany pyłu wzbijają się w powietrze i migoczą w słońcu, a przydrożne kramy wyłaniają z nich jak obrazy ze światła rzucanego przez projektor, by po chwili znów zniknąć. Trzy kobiety, które dzisiaj wiozę, pokazują sobie zaparkowane samochody pełne owoców i wystawiają swoje telefony przez okno. Zwalniam. Turyści uwielbiają fotografować zwykłych, pracujących ludzi. Ot, paru mężczyzn rozebranych od pasa w górę – stoją, palą, napełniają owocami kolejne wiadra, co jakiś czas coś sprzedadzą. Nie ma w tym nic ciekawego. Tak upływać im będą dni i tygodnie. Choć może powinienem raczej powiedzieć, że tak je będą zbierać, te dni, rozsypane jak brzoskwinie z przewróconego wiadra… Mniejsze i większe, dojrzałe albo pozbawione smaku, mogą różnić się między sobą, ale w gruncie rzeczy są tym samym. I dobrze wiemy, że te nasze dni nie mają dokąd płynąć.

Kobieta, która siedzi z przodu, uśmiecha się nieśmiało, ale z wdzięcznością, gdy pytam, czy nie chciałaby kupić trochę owoców na drogę. Mówi, że takich ładnych brzoskwiń w życiu nie widziała, unosząc przy tym brwi i lekko potrząsając głową na znak podziwu. Zwracam się tylko do niej, bo trochę zna rosyjski. Jej córki siedzą z tyłu i przypominają drobne, dzikie zwierzęta, może lisy, stale czyhające na coś i w każdej chwili gotowe do ataku. Kwadrans temu na gwałt kazały mi zatrzymać auto przy wędrownej pasiece. Nieustannie wypatrują widoków, które mogłyby ustrzelić swoimi telefonami. Kiedy podekscytowane biegały wokół przyczepy z ulami, matka próbowała tłumaczyć im, że to normalna sprawa, jeździć z pszczołami z jednego miejsca w drugie. Zignorowały ją, zresztą nie pierwszy raz.

Sam nigdy tego nie próbowałem, ale owszem, są tacy, co całe dnie spędzają na biwakowych krzesełkach w towarzystwie kilkunastu uli. Co parę tygodni ruszają szukać nowych terenów – gdy przestają kwitnąć leszczyny, jadą na łąki i do sadów, na pola rzepakowe, a jeszcze później w okolice lipowych zagajników. Dobrze mają te pszczoły. Jak tylko jedno miejsce się wyczerpie, już czekają na nie nowe nektary i pyłki. Znów jest po co wylatywać, co zbierać. Pszczelarze siedzą w tym czasie przy stolikach zastawionych wysokimi słojami, roje owadów tańczą wokół. Od czasu do czasu zatrzyma się jakieś auto, uda się sprzedać słoik albo dwa. Ale bywa, że przez długie godziny zapadają się tylko w powietrze rozedrgane upałem, spluwając raz po raz, może z nadzieją, że z ich śliny i przydrożnego pyłu coś się w końcu zawiąże. Za nimi łagodne wzgórza porośnięte winem, słoneczna mgła w kolorze szampana. W głowach pewnie wizje powrotu do domu, wywijania się z ubrań, gładzenia cudzych, opalonych ramion,. Przed nimi serpentyny dróg kręte jak obierki.

Zatrzymujemy się za jednym z tych ostrych zakrętów i córki – a raczej córunie, to określenie wydaje się dla nich bardziej odpowiednie – wypadają z auta. Matka wychodzi powoli, nieco ociężale i jak przy każdym postoju dyskretnie sprawdza, czy nie ubrudziła beżowych rybaczek na pośladkach. Kiedy koło południa zatrzymaliśmy się w Signagi i parę kropel czekoladowego loda wylądowało na jej białej bluzce, wpadła w popłoch. Zawzięcie tarła plamę zmoczonymi chusteczkami, których strzępy osiadały na jej spuchniętych palcach u nóg. Córki przyglądały się temu, wzdychając głośno i mrucząc pod nosem „jak zwykle”, „nie rób scen” albo „trzeba było znowu jeść?”, o ile dobrze zrozumiałem. Po wszystkim matka przez parę minut siedziała w milczeniu; pochylona nad swoim telefonem udawała, że przegląda jakieś wiadomości. Miała zaczerwienioną twarz i wyglądała, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. Zupełnie, jakby chodziło o coś znacznie poważniejszego niż tylko poplamioną bluzkę.

Córunie robią wszystko, by nie patrzeć na matkę. W bocznym lusterku widzę, jak odwracają głowy w stronę okien za każdym razem, kiedy się do nich odezwie. Teraz wiją się z telefonami w dłoniach, a matka uważnie ogląda brzoskwinie. Wydaje się, że dopiero jak sfotografują coś z każdej możliwej perspektywy, mogą spokojnie rozejrzeć się wokół, ale wtedy niemal natychmiast zaczynają się niecierpliwić i nalegają, by jechać dalej. Przypominają mi bandę zbierającą jabłka w cudzym sadzie.

Przewracają oczami, kiedy podekscytowana matka rozmawia ze sprzedawcą i nie dowierza, że za podaną cenę można dostać nie kilogram, a całe wiadro brzoskwiń. Wyciąga w stronę córek dwie połówki przekrojonego owocu, pokazując różowy miąższ z takim zachwytem, jakby trzymała w dłoniach szlachetne kamienie. Te szybko gaszą jej entuzjazm, odburkując „kto to będzie jadł”, ale matka śmieje się i tylko macha ręką, jakby chciała uciąć ich sprzeciw, powiedzieć: „a co nam szkodzi, zaszalejmy”. Domyślam się, co czuje: są w życiu momenty, kiedy tylko nadmiar pozwala utrzymać się na powierzchni. Cóż, córunie obracają się do niej plecami i, znudzone, kierują się w stronę auta. Kobieta smutnieje i zakłopotana wybiera tylko cztery owoce.

W aucie matka bez słowa wyciąga rękę z dwiema brzoskwiniami w stronę tylnych siedzeń, już nawet nie odwracając głowy, ale córunie nie reagują. Odwarkują tylko, że w przeciwieństwie do niej nie mają zamiaru ciągle jeść. Zawstydzona kobieta chowa owoce do plastikowej siatki trzymanej na kolanach. Wtedy, nie pytając o pozwolenie, sięgam po jedną z brzoskwiń, wgryzam się i puszczam do niej oko. Kobieta jest zaskoczona, ale widać, że trochę się rozchmurzyła, odrywa brodę od obojczyka. Mówi, żebym się częstował i że to musi być raj – móc kupić wiadro takich dorodnych brzoskwiń, a potem robić z nich dżemy i konfitury na długą zimę. W końcu, ośmielona moim ruchem, sięga do siatki.

Zbliżamy się do monastyru w Bodbe. Senne pielgrzymki ciągną do źródła świętej Nino, które leży w pobliżu. W otoczeniu kamiennych murów, ich wilgotnego mroku i ciszy przerywanej tylko cykaniem świerszczy, ludzie zanurzają się nago w świętej wodzie, maczają w niej białe prześcieradła, okładają nimi ciała. Jako dziecko myślałem, że tak oto wsiąka w nich krochmal – że chcą ochronić się przed wilgocią, kurzem i brudem. Powiedziałem o tym matce, lecz w odpowiedzi tylko zdzieliła mnie ścierką.

Stoję oparty o auto i palę. Moje pasażerki idą zwiedzać monastyr, córunie biegną przodem. Kilka metrów za nimi matka powoli przedziera się przez wysuszone na wiór zbocze, jego pożółkłe trawy i kolczaste krzewy. Wokół duszne bzyczenie os, ciche pełzanie węży między kaktusami. Ukrop i ukąszenia. Splątane, płowe włosy kobiety wyglądają jak część tego pejzażu. Za to bladozłoty, jaśniejszy odcień pól na horyzoncie przypomina mi naturalny kolor włosów mojej Eleny. Lubię, kiedy co miesiąc pojawia się na chwilę wraz z odrostami, wraca uparcie – jak niektóre wspomnienia.

„Wiesz, mam taką zasadę”, opowiadał mi parę miesięcy temu znajomy taksówkarz. „Mam taką zasadę, że raz na jakiś czas nie wykonuję jednego z przyjętych zleceń. Przypuśćmy, że ktoś dzwoni do mnie i zamawia kurs na dworzec albo lotnisko, ustalamy więc konkretną godzinę, potwierdzam miejsce odbioru. A potem nie przyjeżdżam. Kiedy wyświetla mi się numer zamawiającego, nie odbieram telefonu, a jak dzwonią do mnie z firmy, że ktoś się awanturuje, to mówię, że wariat albo pomyłka. Myślisz pewnie, że się mszczę, wyżywam na ludziach. Ale nic z tych rzeczy. Nie jestem złośliwy. Tu chodzi o misję. Ludzie zakładają, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, wystarczy zamówić taksówkę i niczym się nie przejmować. Wystarczy, że wstaną ledwie godzinę przed odlotem, a i tak dotrą na czas, bo przecież kurs na lotnisko zarezerwowany. Kiedyś wiozłem takiego, co o trzynastej miał lot do miasta, w którym odbywał się pogrzeb jego matki. Wszystko zaplanował tak, żeby być na styk. Spytałem, czy nie wolał polecieć dzień wcześniej, a on mi na to, że nie było takiej potrzeby. I właśnie dlatego od czasu do czasu olewam jedno ze zleceń.

Teraz, kiedy wracam do tamtej rozmowy, znów usiłuję go zrozumieć, ale skwar lejący się z nieba niczego nie ułatwia. Gęstniejąca żywica, w której tkwię, zmętnia widok, więc nadejście córuń spostrzegam dopiero, gdy od samochodu dzieli je ledwie kilka kroków. Matka wlecze się za nimi przygarbiona, z wypiekami na twarzy i widocznym ciężarem w nogach, jakby oblepiająca ją żywica już niemal całkiem zastygła.

Jedziemy. Za nami miękkie wzgórza Kaheti, jak fałdy tkanin o soczyście zielonych barwach. Przed nami coraz wyraźniej rysuje się Kaukaz – zmięta, wyżłobiona tektura, pełna wgnieceń i cieni. W miarę jak zapadamy się w popołudniowe światło, krajobraz zdaje się powleczony tym samym meszkiem, który pokrywa skórkę brzoskwiń. Aż chciałoby się musnąć go ustami, a potem wbić zęby. Gdyby tylko było to takie proste – przestać ślizgać się po powierzchni. Kiedy stadko kóz blokuje mi drogę, zawsze liczę na to, że jedna z nich spojrzy prosto na mnie – myślę, że to mogłoby pomóc. Niestety, jeszcze mi się to nie przydarzyło.

Udaję, że nie widzę, kiedy córunie z tyłu krzywią się i wystawiają głowy przez okna. Zaraz po naszym wyjeździe z Tbilisi auto wypełnił intensywny zapach benzyny. Okazało się, że cieknie z wlewu. Na moje pytanie, czy chcą jechać dalej, kobieta od razu przytaknęła i wykonała dłonią gest z rodzaju „e tam, żaden problem”. Pomyślałem wtedy, że należy do tego szczególnego gatunku ludzi, którzy nie mogą znieść, jak komuś innemu jest przykro.

Zmęczenie powoli daje się nam we znaki. Córunie odłożyły telefony i zastygły z głowami przy opuszczonych szybach. Matka patrzy przed siebie, myślami jest gdzie indziej. Po obu stronach szosy ciągną się kolejne stragany, a na nich duże, zielone kule; niektóre zdążyły już stoczyć się w kurz. Letnie dni – w porównaniu do arbuzów – są lekkie jak balony. Powietrze ucieka z nich powoli, aż opadają w szary pył, sflaczałe. Wiem, jak to jest: stać przy zakurzonej drodze przez wiele godzin, pośród piramid ciężkich owoców, na które z jakiegoś powodu nie można przestać patrzeć, choćby się już patrzeć nie dało. Patrzy się więc i dotyka od niechcenia tych gładkich ciemnozielonych łupin, przejeżdża ręką może w oczekiwaniu, że niby kryształowe kule coś w końcu objawią, ukażą jakąś przyszłość czy choćby teraźniejszość. Ale nic z tego. Czasami tylko jedno z aut przejedzie zbyt blisko, a wzbity kurz na chwilę przesłoni widok.

Tamten czas, kiedy zajmowałem się uprawą i handlem, pamiętam bardzo dobrze, może dlatego, że się skończył. Teraz mogę wracać do niego bez obaw, jak Elena po swoje kolorowe kamyki, które lubi nosić w kieszeniach razem z niedojrzałym agrestem, grudkami bursztynu i szklanymi kulkami. Wystarczy, że oderwie się na chwilę od pracy i jej dłoń zaraz wędruje do tych drobiazgów, bawi się nimi, unosząc je do światła.

Moja matka też lubiła mieć zajęte ręce. „Robota jest święta i musi przynosić dobre owoce” – powtarzała, czytając mi fragmenty Biblii, w których była mowa o pracy. Dlatego gdy miałem nieco ponad dwadzieścia lat i wciąż żadnego pomysłu, czym mógłbym się w życiu zająć, zacząłem się martwić. Trudno było znaleźć punkt zaczepienia. Lubiłem długie, piesze wycieczki, towarzystwo psów, po prostu gapić się w przestrzeń. Poza tym, wiadomo: ogniska, wino, rozmowy.

Szkoła niczego mi nie rozjaśniła. Przez pewien czas mówiono, że mam zgrabne palce, że może mógłbym zostać rzeźbiarzem, a jedna z nauczycielek zachęciła mnie do pracy z gliną. Co tydzień przynosiłem jej nową rzeźbę: były pośród nich koguty z dumnie wypiętą piersią, kosze pełne winogron w skali jeden do jednego, a także podobizny psów i oczywiście mojej matki – z garnkiem na kolanach, z naręczem kukurydzianych kolb przy piersi. „Wszystko jak żywe”, komentował z dumą ojciec. Nauczycielka początkowo też chwaliła moje wyczucie proporcji i oko do szczegółów, ale z czasem coraz usilniej namawiała do większej swobody, tłumaczyła, że powinienem dać się ponieść fantazji. „Spróbuj ulepić swoją własną kurę” – powtarzała lekko zirytowana. Nie mogliśmy się dogadać, bo z jakiegoś powodu widziałem kury dokładnie tak, jak wyglądały. Usiłowałem nawet wyobrazić sobie Biankę i Anastazję w tańcu, ale nawet wtedy były tymi samymi kurami. W końcu przerzuciłem Anastazję przez ogrodzenie, żeby sprawdzić, jak wygląda w locie. Tuż nad siatką zatrzepotała pokracznie skrzydłami, ale wciąż była sobą, i tylko sobą. Wkrótce nauczycielka zaczęła mnie unikać, a ja nigdy nie zrozumiałem, czego tym moim rzeźbom brakowało. Może dlatego jedynym drogowskazem zdały mi się słowa matki o pracy i jej owocach.

Uprawa ziemi wysysała ze mnie całą moc. Miałem wrażenie, że przetaczam ją w kule o różnych barwach i kształtach. W zielone, żółte i pomarańczowe melony, w pachnące, lekko spłaszczone mango. Aż któregoś dnia uderzyła mnie myśl, że moje żmudne, powtarzalne prace w polu mogą nie mieć nic wspólnego z tym karnawałem form i barw, z przepychem winogron, brzoskwiń czy arbuzów. Że te owoce muszą być efektem jakichś innych – i na pewno cudzych – działań. Jedno spojrzenie na uprawę arbuzów potwierdziło moje domysły: ogromne prążkowane kule, które spoczywały na suchej ziemi pośród ciemnych liści i płożących się łodyg, wyglądały tak, jakby przyturlały się tu nocą z bardzo daleka. Przeczuwałem, że owoce zrodzone z długich godzin grzebania w ziemi, nawożenia i podlewania powinny być mniej… spektakularne. Wyobrażałem je sobie jako małe szare kulki, podobne do zmechaceń na starym swetrze mojej matki.

W końcu straciłem serce do uprawy ziemi. Kiedy zostałem taksówkarzem, nie miałem wielkich oczekiwań, bo czego tu się spodziewać poza mniejszymi lub większymi dziwactwami pasażerów, bólem kolan i jakąś awarią od czasu do czasu. Nie zawiodłem się. W rezygnowaniu miałem już zresztą wprawę – jeszcze zanim porzuciłem rzeźbę w glinie, dość szybko odpuściłem naukę matematyki, by spędzać długie lekcyjne godziny w towarzystwie starego psa. Wylegiwał się na jednym z balkonów widocznym z okien naszej klasy, a ja wpatrywałem się w niego, znudzony geometrią. Matematyczne symbole i równania wydały mi się mniej godne uwagi niż kontakt wzrokowy ze zwierzęciem. Zresztą, kto by mu towarzyszył, gdyby nie ja? Za to teraz starałem się dotrzymać towarzystwa kobiecie, która siedziała samotnie na skraju koca, parę metrów ode mnie. Zaproponowałem, byśmy zboczyli trochę z trasy i wykąpali się w jeziorze, odpoczęli od upału i oparów benzyny. Na ten pomysł nawet córunie się ożywiły.

Moje pasażerki usadowiły się nieco bliżej jeziora niż ja. Widziałem, jak matka prosi jedną z córek, by ta posmarowała jej plecy, a dziewczyna zabiera się do tego z wielką niechęcią, trochę jakby się brzydziła. Potem córunie poszły do wody, a ona została na kocu. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Powietrze lekko drgało od gorącego światła, a kamienie pokrywające brzeg jeziora parzyły niczym rozżarzone węgielki. „Pogoda jak żyleta”, powiedziałaby Elena, i rzeczywiście – to popołudnie miało w sobie coś z cienkiego, niepozornego ostrza. W takie dni ogarnia mnie czasem ledwo uchwytne poczucie winy. Zupełnie, jakbym o czymś zapomniał, czegoś nie dopełnił, coś zmarnował.

Jestem ciekaw, czy kobieta, która znów wpatruje się w swój telefon, ma tak samo. Znudzone kąpielą córunie stają nad nią chyba w oczekiwaniu, że matka zrobi im więcej miejsca, choć przecież kuli się już na samym brzegu koca. Ze wstrętem patrzą na jej pulchne, ocierające się o siebie uda i szerokie stopy o opuchniętych palcach. Przypominają stopy mojej matki, która co lato narzekała, że nie może ich zmieścić w żadne sandały. Ostatecznie machała na to ręką i zakładała swoje rozepchane klapki. Do dziś leżą na ganku w tym samym miejscu, w którym zostawiła je po swoim ostatnim spacerze.

Kobieta usiłuje dokonać niemożliwego, czyli zająć jeszcze mniej miejsca. Układa się więc na boku, ale córunie nadal nie wyglądają na zadowolone. Wzdychają teatralnie i posyłają matce wymowne spojrzenia. Kobieta w końcu podnosi się, zabiera niewielką chustkę i przygarbiona odchodzi, by usiąść kilka metrów dalej. W miejscu, gdzie siedziała, lądują mokre ręczniki, a córunie sięgają po dwie brzoskwinie odłożone specjalnie dla nich. Próbują je przepołowić, ale miąższ mocno przylega do pestki i sok cieknie im po palcach. Widzę, jak się krzywią na ten przyrośnięty miąższ, na pestki, których nie sposób oddzielić, na to, że wszystko się lepi.

Kiedy już dłużej nie mogę na to patrzeć, podchodzę do kobiety i proponuję, by pojechała ze mną po więcej brzoskwiń. Tłumaczę, że potrzebuję dwóch wiader na przetwory, a i ona mogłaby dokupić jeszcze kilka na jutro. Kiedy dziękuje mi, mówiąc, że nie ma potrzeby, myślę sobie, że pewne potrzeby jednak są.

Jednak daje się przekonać, a ja mam już w głowie dalszy plan. Owszem, kupimy owoce, ale pojedziemy z nimi prosto do domu. Elena ucieszy się, jak nas zobaczy, i zaraz napełni wodą balię, w której umyjemy brzoskwinie, a potem całą trójką będziemy je obierać i kroić przy ogrodowym stole. Córunie niech się napawają kocem tylko dla siebie, nawet i przez całą noc, do samego rana.

W aucie starałem się zająć kobietę rozmową, więc kiedy z bagażnikiem pełnym owoców zajechaliśmy przed dom, a Elena wyszła z ogrodu, zupełnie nie wiedziała, co się dzieje. Była przekonana, że wrócimy nad jezioro. Denerwowała się coraz bardziej, gdy usiłowałem wyjaśnić, że córunie powinny teraz poradzić sobie same, nauczyć się, że nie wszystko idzie zawsze zgodnie z planem. Mówiłem, że dobrze im to zrobi, że w którymś momencie trzeba w końcu zatrzymać się i rozejrzeć, spróbować zrozumieć, gdzie się jest. Na twarz kobiety zaczęły pojawiać się czerwone plamy, ale wtedy Elena przerwała mój wywód i kazała mi załatwić transport dla dziewczyn. Ze znajomym taksówkarzem uzgodniłem, że zgarnie je po drodze i odstawi do hotelu. Kiedy kobieta poszła zadzwonić do córek, Elena stwierdziła, że całkiem oszalałem. Na twarzy miała jednak rumieńce, lewą rękę opartą na biodrze i wiedziałem, że jest zadowolona.

Kobiety rozlewają zagotowane owoce do słoików, a ja w ogrodzie przygotowuję kolację, wrzucam pomidory i papryki do kociołka zawieszonego nad ogniem. Kiedy jemy, wokół pobrzmiewają miarowe głosy cykad, niby przesiewanie ziarna. Kobieta wtrąca nieśmiało, że to wspaniałe – móc przyrządzić sobie i zjeść posiłek na świeżym powietrzu. Poza tym nie mówi wiele, ale uśmiecha się, wygląda na rozluźnioną. Cieszy ją też propozycja Eleny, byśmy rano przed wyjazdem do Tbilisi poszli jeszcze wykąpać się w rzece nieopodal domu.

Choć już się ściemniło, nadal jest duszno, a w szeroko otwartych oknach firany wiszą nieruchomo i przez chwilę wydaje mi się, że nasza trójka – wraz ze stołem zastawionym jedzeniem i świecami – też została zamknięta w jakimś słoiku. Wyobrażam sobie, że otaczają nas niewidzialne szklane ścianki, a od góry chroni pokrywa. Nic nie może wniknąć do środka, więc nic nie może się zepsuć.

Kiedy następnego dnia wracam do domu, już sam, idę wygłaskać moje skudłaczone psy. Zawsze lubiłem stare psy i tylko takie przygarniam. Przeraża mnie zachłanność młodych stworzeń, mam wrażenie, że tylko by żarły, że nawet kiedy biegną, to i tak połykają albo przekopują. Starsze zdają sobie sprawę, że nie ma potrzeby ciągle się wyrywać i ujadać. Wiekowy pies potrafi godzinami leżeć i obserwować, towarzyszyć człowiekowi, kiedy spokojnie siedzi na plastikowym krześle przed domem. Wie, że nie ma nic lepszego niż to wspólne rozglądanie się wokół. Chyba nigdy do końca nie zrozumiem, dlaczego w czyimś towarzystwie, nawet niemym, patrzy się i widzi zupełnie inaczej niż samemu.

Układam się w hamaku. Nade mną gałęzie leszczyny, gęsto obrośnięte, aż ciężkie od owoców w soczyście zielonych okrywach. Zielone jak sukienka, którą kobieta nieśmiało ściągnęła nad rzeką. W głowie odtwarzam ten moment, kiedy powoli wchodzi do wody, ostrożnie stawiając stopy. Jej uda – gęsto poznaczone siatką pękniętych naczynek i wypukłych żylaków. Niektóre żyłki są bardzo wyraźne, wyglądają jak węże pełzające pod skórą. Kiedy dochodzi do miejsca, w którym woda sięga kolan, zatrzymuje się. Wtedy po raz pierwszy widzę, jak prostuje plecy i szyję. Niemal słyszę ten chrupot, z jakim po długiej przerwie kości wracają na swoje miejsce – odgłos pękającej łupiny orzecha, zza której wyłania się twardy, zdrowy owoc.



Klaudia Pieszczoch – autorka wierszy, opowiadań oraz przekładów literackich z języka hiszpańskiego. Publikowała w antologiach poetyckich i prozatorskich oraz czasopismach, m.in. w „Wizjach”, „Kontencie” i „Fabulariach”. Wyróżniona w Pracowni Pierwszej Książki 2020 organizowanej przez Biuro Literackie. Laureatka projektu „Połów 2019” oraz konkursu na opowiadanie w ramach festiwalu Góry Literatury 2021. Mieszka w Warszawie.

Karolina Lubaszko (ur. 1994) – ilustrator i grafik, Warszawa. Ukończona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie z wyróżnieniem rektorskim w specjalizacjach: Projektowanie plakatu i grafika wydawnicza oraz Grafika warsztatowa. Plakaty, ilustracje oraz grafiki wydawnicze głównie przy użyciu techniki sitodruku. Szkicowniki w każdym wolnym momencie. Prace są docenieniem prostych sytuacji i zwykłych, codziennych obiektów. Publikuje w dwóch miejscach: BEHANCE INSTAGRAM