miejsca po domach uśmierzy popiół, ukoi ryż;
ziarno po ziarnie stoczy się do wioski, wysieje
z oczu jak dawniej.
Tkwiłem w przechyleniu, gdy inny parli naprzód,
widziałem ten skos: położone źdźbła,
kapary na skarpie, pochyłych tragarzy
w przygiętych promieniach –
dym szedł ukośnie, ale nikt nie czytał.
Granat najlepiej widać w ćwiartkach:
podatne owoce, udane otwarcia – rozbij, rozpłataj,
soczystość jest w ruchach, lecz nie mogłem drgnąć
uczepiony zbocza.
Z wygasłych ognisk wybierałem proch;
szedłem na czworakach
piach pełznie za tobą, sypie się, skąd przyszłaś –
poczekaj, aż nawieje, i ukryj się w nim.
Śpiew jak powróz z ziaren w miękkie dno uderza,
okręca się odbity, oplata ci szyję.
Spętana córko piasku ginąca w zwoju wydm,
w skamielinach słów jak w rogowych warstwach;
na brzuchu nosisz odcisk wymarłego zdania:
fosylny szkielet składni czy wypukłą bliznę?
Skryta przed spiekotą zwinna zmartwychwstanko
skul się w sobie, przetocz w ciemne pod językiem:
do resztki wilgoci, która cię rozplącze
i śmieją się, skacząc przez zielone tamy.
strach przed ruchem drobin kładzie się pustynią, bieleje
płatami soli. Ten popłoch
to płachta praktyczna jak obrus,
którego używasz na co dzień. Plamoodporny, trwały,
usiany blistrami leków.
Pole zostało zżęte. Pasterz rusza ze stadem, mur z pni
zastępuje mu drogę; mur umiera.
Przy granicy z Meksykiem ogrodzenia
pływają na wydmach, mienią się twarzami. Pole
zostało zaorane.
Strach przed pustynią ścieli buroziemy, sypie w glebę sól.
Chrzęści w ustach, gdy pożerasz figi –
od pestki, która utkwi, powoli zmięknie szkliwo. Owiną cię
w suche skóry zwierząt; drzewo
zalęgnie się w zębie