ojciec czuje w sobie sawannę
śledzi zagrożenia
wyciąga kosiarkę – widać go najlepiej kiedy krótko ścina
ze zjedzonego światła produkuje włoski z lepką trawienną
substancją
zębatka nadgryza górę trzymamy się żniw blask
rozkładamy na łany
nurtu już nie ma została zmienność pięter pampa
przerosła uprawianiem ścian
w granitowych spichlerzach zakleszczeni w kłosie
kulimy się
rugują nas tereny uprawne
matka przegląda nam głowy tropi kleszcze
poczwarki zalążki innych stworzeń wyjemy wspólnie z siostrami
z ogrodu wyrywamy wszystko oprócz chwastów
w skórach śmiało zbieramy żądła wypełzamy z szaf
w sklepach meblowych pod miastem jesienią nie widać końca
spalonych pól pejzaże zdzieramy jak strupy
kłamstwem nasz czas w szerokim kadrze trawy na zboczach odcinają się
od widoku wzgórz
na grządkach ciało matki przedrośle w mokrej ziemi nie razi
potem wraca
chce zaszczepiać nam windy betonować brzegi z rąk wyrastają obierki
przejmują krajobraz
wyjemy do innych zwierząt
w piasku wzniecamy ogień
od patrzenia w iskry wzrok robi się rwący występuje z brzegów
nasze ogniska na wydmach jak sploty
długo nic a potem znów nagłe wyłanianie się refrenów
albo ikry z płaskiego ściernego tła
kiedy pomarańczowe piłki są w górze przez chwilę widzisz
złoty kąt serie ruchów układają się spiralnie
w główce słonecznika a tęsknota to tylko rodzaj perspektywy
ścieg między tobą a tu
gdy patrzysz jak żywopłot rozrasta się do środka gniazdami
ciałami z miękkich białych kolców a lampiony drgają
uwięzione piętrowo w betonowej bryle