Ostatecznie ich życie układało się pomyślnie. Oczywiście – zależy jeszcze, które z nich o tym myślało, ale nie ma chyba sensu czepiać się szczegółów. Ślub w pięknym barokowym kościele, choć żadne z nich nie było specjalnie religijne. Wesele w stylowej restauracji, bez idiotycznych zabaw oczepinowych, macanek i zbierania na wózek. Do białej sukni zielone szpilki, do garnituru markowe trampki. Wszystko jak trzeba. Rozkwitające kariery, życie bez kłótni o pieniądze, pozycję w stadzie, w ogóle bez większych sporów. Nikt by ich nie dobrał lepiej, niż sami się dobrali, jeszcze w czasie studiów, kiedy można się tak trzeć, by się z sukcesem dotrzeć. Po kilku latach szalonych podróży na różne krańce świata – przemyślana wielokrotnie decyzja o dziecku. Dziecko zdrowe i mądre, kłaniające się sąsiadom i chwalone przez nauczycieli. Jedno, bo co za dużo, to wiadomo. Siedzi właśnie w obszernej kuchni i skubie grzankę. Rzeczywiście, apetyt mogłoby mieć lepszy, ale doprawdy, zagłębianie się w takie drobiazgi byłoby wyrazem małostkowości. Mieszkanie jest przestronne, okna salonu połączonego z kuchnią wychodzą na południowy zachód. Południowa jest też dzielnica miasta. Ta lepsza. Tutaj mieszkańcy zbierają psie kupy do woreczków. Woreczki są zielone lub czarne, w każdym przypadku biodegradowalne. Dziecko wygląda przez okno i bezwiednie zbiera okruszki ze starannie wymytego blatu. Jeszcze nikt mu nie powiedział.
Najpierw on traci siły. Nie jakoś spektakularnie, raczej stopniowo, w sposób, który z zewnątrz ledwie daje się zauważyć. Jest zbyt zmęczony, by wychodzić w weekendy na siłownię, zostaje więc na kanapie w towarzystwie popularnego programu śniadaniowego. Wieczorami otwiera piwo i otula się kocem. Pod miękkim materiałem jest mu ciepło i przyjemnie, z pewnością jest to moment, na który przez cały tydzień ciężko pracował i na który sobie tą harówką zasłużył. Jest bowiem pracownikiem skrupulatnym i kreatywnym, a przy tym oddanym i pomysłowym ojcem. Gdy po powrocie do domu zdejmuje marynarkę i krawat, staje się nosorożcem. Albo kucem, a czasem nawet piżmowołem, różnie to bywa. Wszystko zależy od tego, na jaką zabawę ma akurat ochotę jego mała księżniczka.
Ona przestaje śpiewać. Dotychczas ćwiczyła w dzielnicowym zespole śpiewu białego i chociaż on przyzwyczaił się już do cotygodniowych samotnych wieczorów (córeczka szła spać o dwudziestej trzydzieści, by wypoczęta mogła sprostać licznym wyzwaniom dnia następnego), dopiero po miesiącu orientuje się, że to już kolejny czwartek, kiedy żona zostaje w domu. Wtedy też zdaje sobie sprawę, że przestał słyszeć radosne nucenie, które dotychczas dobiegało go co rano z łazienki. Ona nic o tym nie wspomina i kiedy z jego strony pada w końcu pytanie, opędza się od niego jak od natrętnej muchy. Nic takiego przecież się nie stało. Po prostu śpiewanie przestało ją już interesować.
Rzeczywiście nic takiego się nie dzieje. Całują się na dzień dobry i na do widzenia. Odprowadzają córkę do szkoły, przyprowadzają z powrotem, razem składają klocki lego. Zimą lecą na narty. Całą trójką jeżdżą znakomicie.
On czasem miewa drobne zawieszenia. Na przedmiocie albo powietrzu przed sobą. Właściwie nie ma nawet znaczenia, czy ma się na czym zawiesić. Po prostu na moment się zatrzymuje. Nie zwraca uwagi na to, że świat nie chce zatrzymywać się razem z nim.
Kiedyś w drodze do pracy słuchał w radiu rozmowy z trenerką uważności. Mówiła, że niektórzy ludzie w pracy, na drzwiach ulubionej toalety – bo każdy ma ulubioną toaletę, tłumaczyła, a prowadząca potwierdziła ze śmiechem, każdy – więc na tych drzwiach ulubionej toalety, od jej wewnętrznej strony, rysują sobie czarną kropkę. I kiedy nie jest dobrze, kiedy tego bardzo potrzebują, siadają na opuszczonej desce sedesowej i patrzą na swoją kropkę. To dobrze, że on ma kropkę w sobie i niczego nie musi rysować. Byłoby trudno, skoro nie może zdecydować, która z toalet jest jego ulubioną.
Ona płacze podczas kąpieli. Zupełnie nie wie dlaczego, nie ma jednak powodów, by winić sól bocheńską. Tak ją czasem dopada i trochę się tego wstydzi. Siedzi potem na brzegu wanny i wpatruje się w szafkę z kosmetykami, dopóki czerwone plamy nie znikną jej z twarzy i będzie mogła wyjść. Kiedy znikają, wychodzi. Wychodzi i znów jest sobą.
Latem lecą do Portugalii. Jest pięknie, bo jak miałoby być? Jeżdżą żółtym tramwajem, ignorując piekielny ścisk, na plaży chłoną słońce jak wygłodniałe kocięta mleko matki. Dziecko je lody. Zawsze wybiera truskawkowe, jego trochę denerwuje, że córka nie chce próbować nowych smaków. To kwestia nastawienia do życia, tłumaczy żonie. Wbrew pozorom. Ona odwraca głowę, nie ma ochoty na dyskusje.
Po powrocie zorganizują dla znajomych pokaz slajdów. Kupią wino, dużo wina. Opowiedzą o tej dziwnej parze z hotelu i przygodzie z ratownikiem z basenu. Będą się przekrzykiwać. Znajomi wyjdą porządnie nakarmieni.
Na razie jeszcze spacerują po Bairro Alto. Ona ma niebieską sukienkę, spod której widać czasem koronkową bieliznę. On ma ochotę na seks. Myśli sobie, że wszystko będzie dobrze.
A jednak ma problemy ze snem. Przez pół nocy wpatruje się w sufit i słucha delikatnego pochrapywania żony. Potem usypia, ale koło czwartej nad ranem budzi go krzyk córki. W ciemności odszukuje kapcie i przechodzi do jej pokoju. Głaszcze spoconą główkę dziecka i szepce, że już w porządku, że to tylko zły sen.
Sam też takie miewa. Na przykład ten o zamachu podczas maratonu w Kenii, kiedy uczestnikom podano słoną wodę. Jeden po drugim puchli i padali jak zwierzęta zaganiane na polowaniu. I zanim ktoś się zorientował, połowa uczestników leżała martwa, ścięta śmiertelną epidemią sennego absurdu. Było to tak rzeczywiste, że słyszał nawet bzyczenie much zlatujących się nad ciałami, tak jakby proces gnilny zaczynał się w dziesięć sekund od zgonu. Ale sam kiedyś biegał maratony, więc dobrze wie. Zna to zmęczenie, które wykręca żołądek, i pragnienie, które wydaje się nie do ugaszenia. Wie, że w takiej chwili można umrzeć, przede wszystkim z rozpaczy.
Ona śpi raczej spokojnie. Pewnie trochę za dużo, tym bardziej, że śni o spaniu. We śnie zakrada się do mieszkań obcych ludzi, zaraz po tym, jak wyjdą do pracy. Kładzie się w ich niezasłanych łóżkach i budzi dopiero przed szesnastą. Zostawia wszystko nienaruszone. W weekendy nie może powstrzymać ciekawości i odwiedza swoje ofiary. Otwierają jej matki zasmarkanych przedszkolaków, robotnicy z fabryki kleju w sztyfcie, księgowe. Wciska im ulotki zebrane przy skrzynkach na listy. Przeprasza za najście i odchodzi.
Na jawie zaczyna mieć bóle brzucha. Może nie jakieś poważne, ale jednak. Po powrocie z wakacji zgłasza się nawet do lekarza, ale ten twierdzi, że nic złego się nie dzieje. Widać, co o niej myśli, niespecjalnie ma nawet ochotę to ukrywać, jednak dla pewności zleca kilka badań. Wszystkie wychodzą idealnie.
On nieoczekiwanie zainteresował się kotami. Nigdy nie lubił kotów, ich ostentacyjnej niezależności, braku przywiązania na granicy arogancji. Na samą myśl o kuwecie w mieszkaniu żołądek podchodził mu do gardła. A teraz, ni z tego, ni z owego, przegląda ogłoszenia adopcyjne i sprawdza, czy na ich balkonie dałoby się zainstalować drucianą siatkę ochronną.
Któregoś dnia wracając z pracy, zachodzi do schroniska dla zwierząt. Właściwie w ogóle nie jest mu po drodze. Skądś zna ten charakterystyczny zapach, już kiedyś go czuł. Nie może sobie przypomnieć skąd. Zwraca uwagę na czarnego dachowca z białymi skarpetkami. W ostatniej chwili opamiętuje się.
Teraz widzimy ją, jak stoi na balkonie w świetle popołudniowego, umęczonego latem słońca i przygląda się samochodom zaparkowanym na dole. Przywiędłe pelargonie przydałoby się już usunąć. Nieświadomie gryzie dolną wargę, jeszcze chwila i powstanie na niej mała brunatna ranka.
We wrześniu zaczyna się szkoła. Trzeba będzie popłacić ubezpieczenia, zapisać na zajęcia dodatkowe, kupić podręczniki. Ze starych tenisówek do gimnastyki też już pewnie nic nie będzie.
Jest ranek, pierwszy dzień roku szkolnego, dziecko siedzi przy stole kuchennym i wciąż wygląda przez okno. Jeszcze nikt mu nie powiedział, bo nikt w zasadzie nie wie, do czego to wszystko doprowadzi.