Jeżeli istnieje w twoim życiu jakaś pewność, której w razie potrzeby mógłbyś uczepić się kurczowo jak ostatniej deski ratunku w mętnym bajorze nieprzewidywalności, to jest nią fakt, że twój telefon wyładuje się zawsze w najmniej odpowiednim momencie. Jeżeli zatem zupełnie przypadkowo, zagadnięty na przykład przez jakiegoś młodego adepta filozofii transcendentalnej, szukałbyś w głowie przykładu na sąd analityczny a priori, to właśnie go znalazłeś, moje gratulacje. Wielu, co prawda, mogłoby z tym dyskutować, krytykować, tak wiesz, czysto rozumowo. Nie słuchaj ich. Żaden z nich nie może nawet przypuszczać, że takie słowa jak „ty”, „telefon” i „nieodpowiedni moment” zbiegają się tajemniczo w nieuchronnym rozładowaniu, które wynika z nich tak samo jak rozciągłość z ciał czy nieżonatość z kawalera.

I dlatego właśnie teraz, w szary piątek o godzinie szóstej dwadzieścia, ciskasz z bezradności komórką o siedzenie pasażera, jak zwykle puste i pewnie dlatego wciąż jeszcze miękkie, całe szczęście, bo nie miałbyś teraz pieniędzy na nowy telefon. Za dużo cię kosztowała cała ta operacja. A teraz jeszcze tamci, pogubieni gdzieś na słabo oświetlonej drodze. Gruby i chudy. Klasyk. Od początku wyglądali na mało rozgarniętych.

Zawiadomienie z Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad przyszło miesiąc temu. Rzuciłeś je na komodę, obok innych niezapłaconych mandatów, bo właśnie to sobie pomyślałeś – następny mandat. Szybko nakryło się kolejnymi warstwami codzienności, szalikiem, kluczykami, paragonami za chleb i kluski (nigdy nie używasz słowa „makaron”). To pewnie dlatego Anka od ciebie odeszła. I prawdopodobnie zawiadomienie leżałoby tam do dziś, nie sprzątasz bowiem zbyt często, i to był zapewne powód rozstania z Barbarą. Leżałoby tam do dziś, gdyby coś cię nie tknęło, jakaś myśl, której nie zdążyłeś uchwycić, to ona chwyciła ciebie, w sposób niewytłumaczalny, choć całkiem namacalny, na tyle mocno, że odkopałeś kopertę i dowiedziałeś się, że stary katolicki cmentarz, na którym pochowana jest twoja matka, zostanie zrównany z ziemią i zamieniony w autostradę, ni mniej ni więcej, choć nie takich słów użyli, cwaniaki. Aby matka nie trafiła do zbiorowej mogiły, której lokalizację zaplanowano na okolicę zjazdu 274 (gdzie sprawdzić, który to?), musiałeś załatwić ekshumację. Musiałeś się pospieszyć. Musiałeś przestać zakładać, że rzeczy są tym, na co wyglądają. Mandatem. Kurewsko trudnym problemem logistycznym. Musiałeś zebrać się do kupy i uwierzyć, że dasz radę. Kogo jak kogo, ale zmarłej matki lepiej nie zawodzić, jeśli chce się jeszcze kiedyś przespać noc w spokoju.

Matka miała co prawda poczucie humoru i spory dystans do siebie, istniała więc szansa, że zjazd numer 274 wcale by jej nie przeszkadzał, nie żyła już jednak od piętnastu lat, a w tym czasie sporo mogło się zmienić. Wolałeś więc nie ryzykować i przenieść to, co z niej zostało, nie bardzo wiedząc, czego możesz się w tej sytuacji spodziewać. Na cmentarzu komunalnym będzie miała więcej przestrzeni i przewiewów. I różnorodne towarzystwo. Z całego serca nienawidziła nudy. A ta katolicka, śmierdząca środą popielcową i zatęchłym drewnem kościelnych ławek, wydawała się najgorsza. Może więc wyszło na lepsze. Lepsze jest wrogiem najgorszego.

*

Nie bardzo wiedziałeś, jak się do tego zabrać. Przyznajmy szczerze – nic nowego. W tym przypadku jednak brakowało filmów szkoleniowych na YouTubie. I wtedy uświadomiłeś sobie, że znalazłeś niszę, którą być może warto byłoby zagospodarować. Nawet wpisując w wyszukiwarce „jak ekshumować ciało”, zmuszony byłeś podać całe hasło, ponieważ autouzupełnianie, zwykle tak gorliwe, w tym przypadku wymownie milczało. Wyskoczył ci film o ręcznym robieniu kolczyków. I zwiastun Taxidermii. Nie do końca o to chodziło.

A może to był ten pomysł na biznes, na który czekałeś odkąd wywalili cię z pracy w biurze podróży, bo odradzałeś klientom kąpiele z delfinami i obliczałeś ślad węglowy, jaki w atmosferze zostawią ich wymarzone wakacje. I kiedy wróciłeś wieczorem do domu, zupełnie pijany i bez pomysłu, co robić dalej, i obejrzałeś w internecie konferencję TED Billy’ego Turnera, który przekonywał, że Bóg istnieje i jesteś nim ty. Byłeś zalany, a jednak odwodniony. Byłeś na dnie, a jednak wywyższony. Wobec tak istotnych paradoksów, czy pozostawało ci coś innego niż mu uwierzyć? Homo homini deus est, pomyślałeś i nic z tego nie wynikało. Eus deus kosmateus. Jakiś czas potem znalazłeś pracę w gazecie. Każdego dnia wyobrażałeś sobie, jak wpadasz rano do redakcji (deus ex machina) i składasz wypowiedzenie. Teraz zwizualizowałeś to sobie w nurcie hiperrealistycznym. Ekshumacje DIY. Ty jako CEO. Na wypowiedzeniu z pracy krótka notka: RIP.

Tymczasem jednak matka czekała, potencjalna żyła złota musiała jeszcze zostać zakopana. W przeciwieństwie do niej, jak nieładnie pomyślałeś. W końcu jednak trafiłeś na Wacława. Kto by pomyślał, że pomoże ci w tym Lidka, koleżanka z redakcji i dawna kochanka, która nie zdecydowała się porzucić dla ciebie męża. Do dziś jesteś jej za to wdzięczny.

– Robiłam to kiedyś – powiedziała w dość szczególny sposób, który mimo wszystko obudził w tobie pewną tęsknotę. Jak się okazało, Wacław miał wspólnika, Tadeusza. Uzupełniali się jak klocki w Tetrisie. Tam, gdzie jednemu brakowało, drugi miał w nadmiarze. Wysoki i niski. Łysy i kudłaty. Rażący klasyk.

To oni mieli teraz jechać za tobą, nie jadą jednak, bo już jakiś czas temu zniknęli ci z oczu, tych podkrążonych oboli wlepionych w lusterko wsteczne. Mógłbyś do nich zadzwonić, ale wiadomo. Postanawiasz jechać dalej, z nadzieją, że zabłąkany szary passat z charakterystyczną zasłonką z tyłu (podobne wiesza się w kuchni, matka mówiła na nie zazdrostki) w cudowny sposób znajdzie swoją gwiazdę, która poprowadzi go do Betlejem. Tak, trochę się zagalopowałeś. I to, co teraz robisz, nie jest najmądrzejsze. Nic innego nie przychodzi ci jednak do głowy.

*

Zaczyna padać. Nie jest to ani deszcz, ani śnieg. Coś pomiędzy. Lubisz formy pośrednie, są niezobowiązujące. Wycieraczki rozmazują ci tę maź po szybie, od dawna powinieneś je wymienić. Są chwile, kiedy lepiej nie oglądać świata zbyt wyraźnie, prawdopodobnie jednak nie jest to akurat ten moment. Przekonasz się o tym za chwilę. Na razie jedziesz.

Włączasz muzykę z płyty, nigdy nie słuchasz radia, nie zniósłbyś tego. Wymuszone rozmowy spikerów są jak tłusty koncentrat głupoty wlewany prosto do twoich uszu, jakbyś był gęsią pasioną na foie gras. Renata nigdy nie mogła tego zrozumieć. Twierdziła, że poranne audycje radiowe pomagają jej uwierzyć, że ktoś inny też budzi się na tym świecie, że nie jest w nim sama. Istotnie nie była. Takich jak ona były miliony. Ale – w przeciwieństwie do niej – nie widziałeś w tym nic pocieszającego. Pewnie dlatego rzuciłeś ją po dwóch miesiącach.

„Are you the one that I’ve been waiting for?” – pyta w głośnikach Nick Cave. Wiele razy zastanawiałeś się nad tym razem z nim. Jeszcze nigdy odpowiedź nie okazała się twierdząca. Nie tracisz jednak nadziei.

There’s a man who spoke wonders though I’ve never met him
He said, „He who seeks finds and who knocks will be let in”.

Mijasz drogowskazy na Tworóg i Toszek. Przypominasz sobie o Wacławie i Tadeuszu. Myślisz o idealnie dobranych parach. Twoja matka zawsze była sama. Mówiła, że synek jej wystarcza. Rzeczywiście, żyło wam się całkiem nieźle. Miałeś uprasowane, ugotowane, sprzątnięte. Biegałeś po zakupy, żeby chronić jej chory kręgosłup. Za każdym razem do listy pisanej przez nią na skrawku gazety dodawałeś jakąś drobnostkę, by sprawić jej przyjemność. Metalową broszkę w kształcie ważki, batonika z orzechami, przeceniony dezodorant w kulce. Gładziła cię wtedy po policzku. Kochany synuś.

Zimą, kiedy szykowała ci kanapki do szkoły, jej szczupła sylwetka odbijała się w oknie kuchennym, za którym świat pogrążony w ciemności wciąż jeszcze dosypiał swoje koszmary. Pamiętasz brzoskwiniowy zapach jej kremu. Do dziś nie możesz patrzeć na brzoskwinie.

Outside my window the world has gone to war
Are you the one I’ve been waiting for?

A potem na tej pustej drodze widzisz postać, niepasującą, ubraną zbyt lekko, jakby wklejoną z innej ilustracji, do niewłaściwej pory roku. Dziewczyna zatrzymuje się i obraca w twoją stronę. Wyciąga rękę z podniesionym kciukiem, gdybyś widział lepiej, zmienił wycieraczki, zapewne dostrzegłbyś, jak bardzo poczerwieniał na mrozie. To dziecko, myślisz sobie, bo coś tam jednak widzisz. Nie ma pewnie nawet piętnastu lat.

Nie pytasz, jak ma na imię, ale ona sama się przedstawia, nie chcesz wiedzieć nic więcej ponad to, co do cholery robi na tej drodze sama w środku zimy, w podartych adidasach i bez porządnego szalika. Ale ona nie rozumie twojego wzburzenia i zaczyna opowiadać o konkursie poetyckim w mieście K., w którym zdobyła wyróżnienie, nawet nie żadne numerowane miejsce, zwykłe wyróżnienie. Ale to i tak znaczy dla niej wiele, w takim wieku i w ogóle. Wiadomo, że dopiero się uczy, próbuje, szuka. Są lepsi od niej, totalnie to akceptuje. Z polskiego zazwyczaj dostaje tróje. Kto by pomyślał, co? Dlatego zdecydowała się przyjechać na wręczenie nagród. Chociaż trochę lipa, bo organizator zapłacił tylko za hotel, koszty podróży wyróżnieni musieli pokryć sami. No ale przynajmniej ten hotel. Więc tak, stąd się wzięła na tej drodze. Rodzice o niczym nie wiedzą, wstydziła się przyznać, że pisze wiersze. Jeszcze by tego brakowało, żeby zaczęli komentować. Ne-ver! Oficjalnie nocuje u koleżanki. Nie dopytywali.

Patrzysz na dziewczynę, jej skostniałe dłonie z nierówno obciętymi paznokciami, patrzysz na śnieg w formie pośredniej, który topnieje na twoją wycieraczkę pod jej adidasami. I zastanawiasz się, co by było, gdybyś okazał się psychopatą. Widzisz jej rodziców, zmęczoną sobą parę pięćdziesięciolatków z miasteczka X, jak otwierają policjantom drzwi dwupokojowego mieszkania i w pokrytym boazerią przedpokoju dowiadują się, że ich najmłodsza córka pisała wiersze. Że muszą zidentyfikować ciało. I że owszem, najlepiej, gdyby zrobili to jak najszybciej.

Nie jesteś jednak psychopatą, chociaż Monika wciąż próbowała ci to wmówić. Nienawidzisz siebie za to, ale wiesz, że odstawisz dziewczynę do K., i to pod sam hotel, za który zapłacą organizatorzy konkursu poetyckiego, przynajmniej za ten hotel. Zupełnie nie jest ci to po drodze, a dziewczyna za dużo gada. Jak na poetkę zdecydowanie za dużo. Nic dziwnego, że zdobyła tylko wyróżnienie.

Ale nie jesteś psychopatą. Istnieje zatem ktoś, kto jest nim za ciebie, w końcu musi być jakaś równowaga, w dodatku nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy nie będzie akurat jechał tą samą drogą. Pogłaśniasz Cave’a, aby dać jej do zrozumienia, że nie musi już nic mówić. Ale ona pyta, co myślisz o Grindermanie. I szczegółowo przedstawia swoje refleksje. Że bring it on, nie? Że ona wtedy to czuje. To, do czego szuka słów, kiedy pisze wiersze.

Zaczynasz żałować, że Monika nie miała racji.

*

Paplanina dziewczyny sprawia, że chce ci się palić. Odstawiłeś papierosy pięć dni temu. Nie wszystkie decyzje, które podejmujesz, okazują się słuszne. Beata wciąż ci o tym przypominała. Ola też. I Malwina. Naprawdę bardzo chcesz zapalić.

A potem czujesz, jak twój samochód uderza w coś, czego nie mogłeś zauważyć, bo już od roku obiecujesz sobie, że wymienisz w końcu te wycieraczki. Zawsze byłeś dobry w odwlekaniu. Nie gnaj tak, świat nie ucieknie, powtarzała matka, kiedy wybiegałeś z chłopakami na piłkę, a ty jej wierzyłeś. Dlatego kiedy wyrosłeś z kopania, na posiadówy przy trzepaku szedłeś już powoli, niemal od niechcenia. Z uznaniem dla rodzicielki stwierdzałeś, że świat rzeczywiście na ciebie czeka. Najpierw w postaci chłopaków z otwartą już flaszką, potem kolejnych dziewczyn zachwyconych twoją arogancją. Ale teraz ziemia osuwa się matce pod trumną. Świat idzie dalej i nie interesuje go, czy jej kości znajdą dla siebie nowe miejsce. Ironia losu, którą na pewno by doceniła.

Samochód zatrzymuje się kilka metrów dalej, pisk opon miesza się z twoim strachem i aktywuje hipokamp. Będziesz do tego wracał wiele razy. Będziesz chciał zapomnieć, choć wiesz, że to tak nie działa.

Zastanawiasz się, czy nie da się oddalić momentu, w którym wyjdziesz zobaczyć, co się stało. Da się. Widzisz kurz na desce rozdzielczej. W bagażniku wozisz szmatkę i spray do kokpitów. Podczas jazdy puszka przelatuje z jednej strony na drugą, zawsze cię to denerwuje, ale nigdy nic z tym nie robisz.

Dziewczyna patrzy przed siebie, otępiała. Milczy, przynajmniej tyle.

*

W końcu jednak wychodzisz. Brudnobrązowy pies wije się na asfalcie jak dżdżownica ubodzona patykiem. Jego pisk jest delikatny, ledwie słyszalny i może dlatego tym bardziej dojmujący. Boisz się, że w każdej chwili może się urwać. Ma przetrąconą łapę. Nigdy nie miałeś psa, nie wiesz, jak się z nim obchodzić. Nie wiem, jak się obchodzić z dziećmi, tłumaczyłeś Teresie, a ona nie rozumiała, patrzyła na ciebie tym jej wzrokiem. Wiedziałeś już wtedy, że odejdzie, to będzie silniejsze od niej. Od was. Nie wiesz, jak obchodzić się ze zwierzętami, ludźmi, roślinami. Nawet sukulenty potrafiłeś ususzyć, bo kto by pamiętał o podlewaniu raz na trzy tygodnie. Ale pies nie rozumie, patrzy na ciebie tym swoim wzrokiem. Czeka na twój ruch.

Zdejmujesz kurtkę i od razu tego żałujesz, głupio jednak zakładać ją teraz z powrotem, dziewczyna zapewne patrzy. Nieporadnie zawijasz psa, brudząc przy tym kurtkę błotem i krwią. To się nie spierze, myślisz i od razu karcisz się za tę myśl. Podnosisz psa, waży więcej niż ci się wydawało. Dziewczyna otwiera tylne drzwi samochodu, trzęsie się jeszcze bardziej niż zwierzę. Prosisz, by zapięła psy, pasy, poprawisz się, i rozglądasz za drogowskazem do najbliższego miasta.

*

– Miał dużo szczęścia – ociężały weterynarz w typie rzeźnika (Delicatessen, myślisz z przestrachem i chcesz już wyjść, choćby bez psa, najlepiej bez psa) zdejmuje rękawiczki i myje ręce nad niewielką umywalką. Robi to tak, jak trzeba. Pięć ruchów w czasie pięciu sekund, razy sześć różnych kombinacji. Także pomiędzy palcami. Instrukcja wisi obok, na wypadek, gdyby zapomniał. Jak w szkole, tylko tam i tak nigdy nie było mydła. – Łapa powinna się zrosnąć. Poza tym to tylko otarcia. Zagoją się jak na psie – śmieje się z własnego dowcipu, zawsze zazdrościłeś ludziom, których to nie krępuje.

– Co ja z nim zrobię? – myślisz i orientujesz się, że albo inni usłyszeli twoje myśli, albo musiałeś powiedzieć to na głos. Przyjmujesz, że to pierwsze, nie lubisz łatwych rozwiązań. Weterynarz patrzy na ciebie zgaszonym wzrokiem.

– Pokochasz – odpowiada. Ta odpowiedź zupełnie do niego nie pasuje.

*

Pies leży na tylnym siedzeniu, dziewczyna przysiadła się do niego i głaszcze za uchem. Przestało padać. Dałbyś się pokroić za papierosa. Na tę myśli jak na komendę wraca do ciebie obraz weterynarza. Uśmiechasz się mimowolnie. Obiecujesz sobie, że kiedy tylko dotrzesz do K., od razu kupisz dwie paczki.

– Będziesz musiał kupić mu smycz – odzywa się dziewczyna, która wciąż z nieznanego powodu czyta w twoich myślach. – Kiedy już zacznie znowu chodzić.

– Może ty go weźmiesz? – proponujesz. – Wygląda na to, że świetnie się dogadujecie.

Dziewczyna uśmiecha się do siebie.

– Jak miałabym to wytłumaczyć rodzicom? – pyta głupio, nie wyczuwając sarkazmu. Jak to możliwe, że pisze wyróżniane wiersze? – Musiałabym powiedzieć im o wszystkim.

Kąciki jej ust podnoszą się w ledwo dostrzegalnym grymasie, w którym znów widzisz rodziców, widzisz jej debiutancki tom wierszy stawiany na półce meblościanki obok przepisów siostry Bernadetty kupionych na poczcie. Okładka jest już przetarta, przy każdej wizycie gości pokazują go jeszcze przed podaniem herbaty. Nie, nie czytali, zaprzeczają z uśmiecham, gdzie oni, poezję. Ale córka czytała im recenzje i ci co się znają, chwalili.

Po powrocie zadzwonisz do Lidki, na pewno ci pomoże. Przecież są jakieś fundacje, schroniska. Nie możesz mieć psa. Nie wiesz jak. Na wszelki wypadek nie sprawdzasz, czy na ciebie patrzy.

Kiedy dojeżdżacie do K., jest już dobrze po południu. Wacław i Tadeusz zapewne już dawno odpuścili i wrócili do domu. Parkujesz pod hotelem. Dziewczyna ostrożnie zdejmuje z kolan głowę psa.

– Gdyby nie ty, pewnie bym tam zamarzła na drodze – mówi. – Będzie wam razem dobrze.

Chcesz zaprzeczyć, ale ona nie daje ci szansy.

– Napiszę o was wiersz.

– Wtedy na pewno wygrasz – odpowiadasz mimowolnie i nie wiesz, czy więcej w tym sympatii, czy drwiny. Zbawienne formy pośrednie, myślisz i szybko zamykasz za nią drzwi samochodu.

Wyjeżdżając z miasta, mijasz supermarket i przypominasz sobie o papierosach. Zawracasz na parking. W sklepie uświadamiasz sobie, że od wczoraj nic nie jadłeś. Głód dopada cię momentalnie, jak przyczajony w krzakach drapieżnik. Przechodząc przez halę (cholerne pieczywo zawsze jest na końcu), mijasz artykuły dla zwierząt. Wkładasz do koszyka suchą karmę, smycz i obrożę. Jakoś będziesz musiał zaprowadzić go do schroniska, kiedy już dojdzie do siebie. Kupujesz wycieraczki.

W samochodzie uświadamiasz sobie, że zapomniałeś o papierosach. Nie chce ci się wracać.

*

Świat zaczyna już sinieć, jakby nie mógł nabrać oddechu, co pod koniec zimy opalanej węglem wcale cię nie dziwi. Gromadka dzieci wraca poboczem ze szkoły, zdecydowanie zbyt duże plecaki ciągną ich do ziemi jak grzęzy. Mijasz ich powoli, nie masz powodu, by się spieszyć; ostatni moment, kiedy go miałeś, wydaje ci się odległy jak pierwsza zapamiętana Gwiazdka.

Cmentarz wygląda gorzej, niż sobie wyobrażałeś. Powywracane krzyże, rozkopane groby. Puste oczodoły Ziemi. I gdzieś pod bramą twoja matka, jak dziecko, którego nikt nie odebrał z przedszkola. Przyjechałeś powiedzieć, że ci przykro. Że bardzo się starałeś, ale tak wyszło, bo czasem po prostu tak wychodzi. I że odnajdziesz zjazd 274.

A potem widzisz, że z zaparkowanego po drugiej stronie ulicy passata wychodzi Wacław. Zapala papierosa. Boże, ile byś dał za papierosa. Tadeusz otwiera bagażnik z przykurzoną zazdrostką w oknie i wyjmuje łopatę. Powoli idą w twoją stronę.

Znów zaczyna padać. Tym razem nie ma wątpliwości, że to śnieg. Otwierasz usta i czujesz, jak świeże płatki rozpuszczają ci się na języku. Jest w powietrzu coś metalicznego, nieprzyjemnego – jak lizanie klucza.

Zawsze ci tłumaczyłam, żeby tego nie robić, bo bakterie.

– Możemy zaczynać – mówi Wacław.

Zaczynacie.



Katarzyna Pochmara-Balcer (ur. 1984) – absolwentka filozofii i filologii węgierskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Kulturze Liberalnej, „Tekstualiach” i „Przeglądzie Powszechnym”. Autorka recenzji filmowych, opowiadań oraz powieści Lekcje kwitnienia (Nisza, 2018), nominowanej do nagród im. Witolda Gombrowicza, Cypriana Kamila Norwida i Nagrody Conrada.

Karolina Lubaszko (ur. 1994) – ilustrator i grafik, Warszawa. Ukończona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie z wyróżnieniem rektorskim w specjalizacjach: Projektowanie plakatu i grafika wydawnicza oraz Grafika warsztatowa. Plakaty, ilustracje oraz grafiki wydawnicze głównie przy użyciu techniki sitodruku. Szkicowniki w każdym wolnym momencie. Prace są docenieniem prostych sytuacji i zwykłych, codziennych obiektów. Publikuje w dwóch miejscach: BEHANCE INSTAGRAM