Ninni
Gdzie po raz pierwszy zobaczyłem Ninni? W dżungli wielkiego miasta! Nie w Indiach, nie w Afryce, nie w Azji, tylko w tak zwanej metropolii. Szczegółów nie zdradzę, bo jeszcze ktoś tu przyjedzie. Powiem tyle: mieszkam w apartamencie na ostatnim piętrze i niczego, jak to się mówi, mi nie brakuje.
Czy dzielę z kimś ten luksus? Cóż, tego się można spodziewać. Czy mam dziewczynę?! Mogę mieć każdą. Spójrz tylko na moje buty! Ale ja nie chcę pierwszej lepszej, mogę sobie wybrać. Ninni, albo żadna. Może Maguro. Może Zindi. Guadalupe? Nie. Yu Mei Chow? Tylko w kostiumie Czerwonego Kapturka! Nie, Ninni, albo żadna. Inne są tylko dla sportu. Jak często? Kilka razy dziennie, kil-ka ra-zy dzien-nie.
Tymczasem mam u siebie jeszcze matkę. Tak, opiekuję się nią. Oh no!, nie prowadzi domu, zatrudniamy służbę. Po co? Do wszystkiego. Odkurzania, ścierania kurzu, sprzątania.
Czy służba ma dużo roboty? Ależ skąd, zabezpieczyliśmy wszystko przed brudem wielkiego miasta.
A powietrze? Dochodzi przez air condition. Czasem przez wentylację przedostanie się jakiś chrząszcz albo mucha.
Nie, wessie ją odkurzacz, mini hoover. Kiedyś w szarej betonowej ścianie zrobiła się rysa. Wyrosła w niej trawa, mocne źdźbła, prawie jak delikatne gałązki.
Styl życia? Amerykenistyczny. Tak, tak tu żyjemy. Wszystko z importu.
Co? No wszystko. Szipsy z bananów! Solone i prażone, z kakadu na opakowaniu.
Nie, nie jadam świeżych warzyw i owoców. Lejdis to moje owoce, oh yeah!
Owoce mi nie służą, solone i prażone to wyjątek. Rzadki wyjątek. Solenie i prażenie zabija zarazki i fitaminy. To jak z szipsami ziemniaczanymi.
Amerykenistyczność? Pasuje do mnie. Stać mnie i dlatego tak żyję. Ninni też do mnie pasuje. Kiedy ją zobaczyłem, od razu padłem na kolana i poprosiłem o rękę. Wyciągnęła ją i podniosła mnie z kolan.
Tak, zgodziła się. W każdym razie odmowa wygląda inaczej.
Nie, nic nie powiedziała. W ustach miała przecież papierosy, kilka naraz.
Jak do tego doszło? Był już wieczór, włóczyłem się ulicami i zaglądałem wszędzie tam, gdzie jeszcze paliło się światło.
Moja matka? Nie musi o tym wiedzieć. Łaziłem po mieście i przyglądałem się wszystkiemu. Ninni siedziała w jednej z witryn, właściwie trochę głębiej. Dobrze ją widziałem, zalana neonowym światłem wyglądała jak królowa w kąpieli. Tak, siedziała jak na tronie. Ściągnęła plastikowe skarpeteczki, położyła je obok, a gołe stopy wsadziła do różowej miednicy, w której bulgotały mydliny.
Nie słyszałem bulgotania, widziałem je przez okno, przyciskałem nos do szyby, żeby sprawdzić, czy wzrok mnie nie myli.
– Bul, bul, bul – mruczałem pod nosem – o bańki mydlane, ciepłe i lepkie, tulicie się do stóp i cicho pękacie na zrogowaciałym naskórku. Zrobiło mi się bardzo poetycznie.
Tak, wtedy nie wiedziałem jeszcze, że ma na imię Ninni.
Nigdy, przenigdy! Shiver, shimmer. Nie, myślałem, her name was Queen of Pedicure.
Ale chciałem, żeby w imieniu miała „i”. Albo: byłem pewien, że zareaguje na imię z „i”.
W końcu do każdego imienia można wstawić „i”, wystarczy dodać je na końcu, tak pieszczotliwie.
Mówię: jeśli jakąś uszczęśliwię, to tylko tę z „i”. Albo: jeśli jakąś pokryję, to tylko tę z „i”.
Oczywiście, kiedy ją zobaczyłem, od razu wiedziałem: tę kobietę chcę nazywać pieszczotliwie.
Ninni siedziała na tronie, półleżąc z zamkniętymi oczami, ręce zwisały jej po bokach nad oparciem krzesła. Właściwie cała zwisała. Wprawdzie jej skóra była młoda i różowa, ale życie jakby już z niej uszło, bez żadnych ambicji.
Jak mogę tak mówić? Przecież widziałem. Potrafię rozpoznać, czy ktoś jeszcze czegoś w życiu chce, czy nie.
Ale najwyraźniej znalazła w sobie resztki sił, żeby dotrzeć do studia paznokci Yu-Mei Chow i rozjaśnić ciemne odrosty.
Czy poza tym były jakieś oznaki, które wskazywałyby, że jeszcze żyje? Tak, paliła papierosa za papierosem, a z każdym buchem jej ciało znów wypełniało się życiem, aż do następnego wydechu, kiedy wydmuchiwała dym nosem. Trwało to dłuższą chwilę, czasami wypalony papieros wymieniano na nowy, a wtedy zmiatano lub zdmuchiwano jej popiół z peleryny. Wszystko z poliesterolu, ale to już nie moja sprawa.
Skąd wiem? Widzę ten połysk! Ale gdyby ten materiał naprawdę palił się tak szybko, Ninni spaliłaby się już ze sto razy. Wystarczyłyby same extensions!
Przy każdej z boskich dłoni Ninni wisiała Azjatka, która robiła jej manikiur, wcierała krem i masowała piękne palce.
Długo patrzyłem na ten spektakl. Asia Girls pochylały się z uśmiechem, a w przerwach między kolejnymi etapami zabiegu sprawdzały, jak się mają stopy w miednicy. Wreszcie wyjęły je z wody, wytarły do sucha, nożykiem ściągnęły zrogowaciały naskórek, nakremowały jej palce i obsypały je pocałunkami.
Całowały jej palce u nóg? No nie, to akurat będzie moje zadanie. Asia Girls miały tylko przygotować Ninni dla mnie. Myślałem o pocałunkach składanych na jej białych palcach u nóg, wyobrażałem sobie, jak biorę je do ust i ssę po kolei… i właśnie wtedy Ninni zauważyła mnie z głębi salonu, jak z nosem przyklejonym do szyby wykonywałem ustami delikatne ruchy ssące.
– I-i-iii! – chyba krzyczała, przynajmniej tak sądziłem po szeroko rozchylonych ustach, a ja prawie słyszałem ten wrzask na zewnątrz, zagłuszany przez uliczny hałas. Pokazała na mnie palcem i krzyczała dalej, a małe Azjatki – było ich tam z tuzin – upuściły różowe i jasnoniebieskie narzędzia i z wybałuszonymi oczami rzuciły się w moją stronę.
Zrobił się straszny przeciąg i zdmuchnęło mnie z chodnika, mało co nie wpadłem w uliczny ruch. Odrzuciło mnie, a moje usta zrobiły plop! i odessały się od szyby. Gdy tak leżałem plackiem na asfalcie, połyskujące samoprzylepne litery na szybie wreszcie stały się czytelne: Yu-Mei Chow. Paznokcie żelowe, Fancy Nails i French Manicure. Bez rezerwacji.
Dwanaście Azjatek, wśród których była też właścicielka salonu, Yu-Mei, wyhamowało dopiero, gdy zobaczyły mnie na ziemi.
– Przecież to tylko chłopiec! – krzyczały, chociaż same były dużo niższe ode mnie, ale leżąc na ziemi, naprawdę nie wyglądałem na rosłego mężczyznę, którym przecież jestem.
– Dlaczego macie takie duże oczy? – zapytałem, bo wpatrywało się we mnie kilkanaście par. Tym pytaniem musiałem jeszcze wzmocnić chłopięce wrażenie, a czerwonokapturkowe to już na pewno, o ile Asia Girls w ogóle znały tę bajkę.
– Znacie Czerwonego Kapturka? – zapytałem od razu.
– Pewnie, że znamy Czerwonego Kapturka – odpowiedziała surowo Yu-Mei Chow. Teraz już wiedziałem, że to ona jest właścicielką. Kontynuowała bez ceregieli:
– Sama jeżdżę na gonwenty.
– Na conventions? W przebraniu Czerwonego Kapturka? – zapytałem zadziwiony, jak to się czasem mówi.
– Seksownego Szerwonego Gapturka – odparła niewzruszenie Yu-Mei Chow.
A więc to tak, pomyślałem. Młodym dziewczynom każe harować w salonie do nocy, a tymczasem dla własnej przyjemności szyje sobie kostiumy, żeby chodzić na targi w przebraniu. Pani Chow jako Czerwony Kapturek, muszę to zobaczyć w necie! Na pewno pod czerwoną spódniczką nosi pasujące sztringi!
– Seksownego Czerwonego Kapturka – powtarzam słowa pani Chow, a Asia Girls patrzą na mnie. – Wow! – dodaję głośno, szybko odpierając skryte wątpliwości odnośnie sexiness pani Chow.
– Operacyjnie powiększyłyśmysobie oczy – po krótkiej przerwie rzeczowo dodaje Yu-Mei Chow – aby prześlizgnąć konkurencję.
– Prześlizgnąć?!
– Prześlizgnąć.
– Aha, prześcignąć konkurencję – mówię jeszcze głośniej i próbuję wstać, żeby pokazać dwunastu ciekawskim Azjatkom moją prawdziwą wielkość, ale Yu-Mei Chow postawiła miękką podeszwę adidasa na nogawce moich spodni i przycisnęła mnie do ziemi. Mówi, jakby miała usta pełne bananów i kleistego ryżu, ale opanowała neoliberalistyczny dyskurs! A więc konkurencja.
W tym momencie z salonu wyszła Ninni. Zdawało się, że razem z nią na ulicę wypełzło neonowe światło. We włosach miała jeszcze srebrną folię, co tylko dodawało jej blasku. Magicznie! Magic! Magicalometrical!
Nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Byłem w szoku, myślałem tylko o tym, czy dziewczyna robiąca paznokcie ma w ogóle kwalifikacje, żeby farbować włosy, ale potem zrozumiałem – no jasne, bardzo sprytne! – że przecież w obu zawodach pracuje się z tym samym materiałem: zrogowaciałym naskórkiem.
Prawo Schimmiego: włosy są ze zrogowaciałego naskórka, i paznokcie też, ale nie ma to nic wspólnego z przyprawianiem komuś rogów. Chociaż pomyślałem o tym nie bez powodu. Włosy Ninni nie są, to znowu wyjątek, ze zrogowaciałego naskórka. Te ciemne u nasady tak, ale do niej ma przyklejone blond pasma z poliesterolu, tak zwane extensions.
Niektóre extensions są z naskórka, bo pochodzą od Hindusek modlących się w świątyni, które dały sobie ogolić głowę. Indyjski surowiec jest bardzo cenny; myje się go i wybiela, a następnie importuje do nas, do krajów wysoko uprzemysłowionych.
Ale Ninni nie zainwestowała tych kilku dolarów w prawdziwe włosy z Indii, wolała sziński poliesterol. W salonie Yu-Mei Chow rozjaśniają go, tu i ówdzie farbują na różowo, turkusowo i jasnoniebiesko, tak jak grzywę kucyków, którymi Ninni bawiła się jako mała dziewczynka.
Skąd to wszystko wiem? Przyznaję, nie wiem. Ale mam oczy, którymi patrzę, i mózg, którym myślę.
Yu-Mei Chow dalej stała mi na nogawce spodni, gotowa zrobić wszystko, żeby dowiedzieć się, jak mam na imię. Nie opierałem się – nie chciałem, żeby Czerwony Kapturek podarł moje eleganckie szare spodnie od garnituru.
– Jak się nazywasz, młody człeku? – zapytała Yu-Mei Chow, niezdolna do użycia gramatystycznej formy grzecznościowej.
Leci na mnie – pomyślałem, kiedy na mnie stała – inaczej by mnie puściła.
– Jestem Schimmi – odparłem wreszcie. Chyba nawet nie pisnąłem, chociaż miękki adidas pani Chow wyraźnie tracił softness.
– Pani Ninni – powiedziała Yu-Mei Chow, nagle zdolna do użycia formy grzecznościowej – chce pani zapisać, jak nazywa się ten młody człek?
I wtedy zauważyłem, że życie już nie uciekało z ciała Ninni, bo na mój widok prawie wstrzymała oddech. Od tego momentu wiedziałem, że są tylko dwie opcje: albo Ninni w ogóle nie nosi sztringów, albo wręcz przeciwnie, ma takie jaskrawe. Hibiskusowy róż.
– Schimmi? – zapytała Ninni, ostentacyjnie niezainteresowana.
– To ja! – zawołałem. – Po angielsku Jimmy, a po niemiecku Schimmi.
– Nie, pani Chow, nie zapiszę tego małpiego imienia! – szydziła Ninni o aroganckiej facjacie. – Zapamiętam je sobie.
– Dla bolicji – powiedziała pani Chow.
Wow! No nieźle. Pani Ninni zapamięta, jak się nazywam. Odtąd wiedziałem, że ma na imię Ninni. Może jednak musiałem trochę piszczeć, skoro Yu-Mei Chow w końcu zabrała nogę z moich spodni, pozwoliła mi wstać, a potem powstrzymała się od wezwania policji.
Azjatki, z wyjątkiem szefowej, patrzyły na mnie bardziej z politowaniem niż wrogością. Niektóre wydawały z siebie wysokie dźwięki, jak te dziewczyny w internecie, kiedy ktoś je delikatnie dotyka. Skąd to wiem? Robiłem research. Do pracy. A niby po co?
Yu-Mei Chow dumnie wróciła do studia paznokci w miękkich adidasach, o ile można dumnie chodzić w miękkich butach. Nie omieszkała po raz drugi zagrozić mi policją, jeśli nadal będę naprzykrzać się jej, tak zwanym, klientkom.
– Naprzykrzać?
– Małpować je!
Mał-, małpo-, małpować. Ninni spojrzała na mnie spode łba, ale potem wyciągnęła ku mnie piękne palce, a przynajmniej pozwoliła, by niedbale opadły w moją stronę, kiedy o to poprosiłem. Tak, podała mi rękę. Trzymałem ją i czułem, że jest zimna. Zimna, ale nakremowana.
Kiedy później podniosłem się na ręce, którą wybłagałem, pani Ninni mogła wreszcie zobaczyć, jaki jestem wysoki. Zrobiła wielkie oczy, chociaż wcale nie było tego widać spod jej sztucznych rzęs. Zauważyłemto intuicystycznie. A ona wtedy, so impressed, odwróciła się na gołej pięcie i bez pożegnania podążyła za szefową do studia. Pani Chow kazała dziewczynom natychmiast wejść do środka, a one bez sprzeciwu wznowiły pracę.
Ach, co to za widok, kiedy kilkanaście młodych Azjatek wkracza do studia pielęgnacji paznokci! Dwie zatrzymały się jeszcze i zatrzepotały sztucznymi rzęsami.
– Jaki lakier wybrała pani Ninni? – zapytałem tak słodko i z takim zainteresowaniem, na jakie mnie było stać (taki mój trik!), i wskazałem na samoprzylepne literki na witrynie. Jakbym nie widział wyraźnie, jaki manicure wybrała pani Ninni.
– Złoty. Z małymi nalejkami – odpowiedziała jedna z nich.
– Jakimi nalejkami?– zapytałem, teraz już trochę ostrzej, i poczułem, jak na wspomnienie nalejek na złotych paznokciach Ninni, które od samego początku rzuciły mi się w oczy, zaczął mi puchnąć kciuk, najpierw powoli, a potem coraz bardziej.
Kciuk? Tak, bo chciałbym przeciągnąć przeciwstawionym kciukiem po przyklejonych paznokciach Ninni. Uuu!
– Tropical Edition – odpowiedziała jedna Azjatka żwawym głosikiem.
– Małpki, palmy, orzechy kokosowe – z obowiązku dodała druga.
– Ach – powiedziałem, wsadzając kciuk do ust jak małpka Monchhichi, aby ukryć opuchliznę. – Czyżby pani Ninni wybierała się następnie na Karaiby? – zapytałem, żeby dowiedzieć się więcej. Pomyślałem też, że jeśli użyję słowa „następnie”, mocniej to wybrzmi, nawet z kciukiem w ustach.
Surowa pani Chow, ta stara poganiaczka niewolników, jeszcze raz kiwnęła na nie i zagwizdała tak, że cała nasza trójka w mig zrozumiała – przy trzecim gwiździe wyrzuca z pracy.
Wziąłem nogi za pas. Bez pomocy policji – podjechanie do domu taksówką to zdecydowanie większy komfort.
– Apartament 123 w wieży XY – podszepnęła mi jedna z Asia Girls na odchodnym.
Nie, nie ujawnię prawdziwego numeru mieszkania. 123 to kod, XY to szyfr. Bo jeśli Azjatka właśnie zdradziła mi adres Ninni, to nie trzeba mi tam innych facetów.
Tak, już wcześniej mogłem się postarać. Mogłem sprawić, że pani Chow straci koncesję za to, że na czarno zatrudnia kilkanaście dziewczyn i w tak zwanym studio nie tylko piłuje paznokcie, ale również farbuje włosy i sprzedaje fetaminę. Tak, mogłem. Mogłem im wszystkim pokazać, z kim mają do czynienia, gdy mają do czynienia z Schimmim. Bez rezerwacji!
Ale wiadomo, silniejszy ma przewagę. Schimmi mówi, że to jest droga do celu. Miałem pozbawić środków do życia tego złośliwego Czerwonego Kapturka? A resztę dziewczyn wziąć do domu? Każdej po kolei odgryzać małe palce u nóg? Lizać krótkie nóżki aż do surowego sushi, różowego jak tuńczyk?
Nie, pani Chow ma działać jak dotychczas. Przynajmniej dopóki nie sprawdzę adresu Ninni.
Jak to jest w tym powiedzeniu? Nie ma powodu, żeby zabijać kogoś na ringu, chyba że ten ktoś na to zasłużył. Pani Chow znowu będzie paradować po mojej ulicy, po autostradzie A1.
A jeśli Ninni naprawdę mieszka w wieży XY, to mieszka dokładnie naprzeciwko. Kilometr w linii prostej! Wtedy po prostu położyłbym się z lunetą przed telewizorem i gdyby akurat nie było nic ciekawego na żadnym z tysiąca kanałów, wyluzowany popatrywałbym na sąsiednią wieżę.
A gdyby zamiast Ninni mieszkała tam jedna z tych gadatliwych Asia Girls, pewnego wieczoru zszedłbym z siedemnastego piętra na ośmiopasmową autostradę łączącą moją wieżę z resztą świata. Zatrzymałbym taksówkę, kazałbym się zawieźć autostradą A1 do sąsiedniej wieży, a następnie zadzwoniłbym do drzwi. Najlepsze połączenie!
– Hej, moja mała Maguro! – zawołałbym do domofonu. – Czy ta stara Szinka bardzo cię wymęczyła? A może już się tym nie przejmujesz?
I Maguro wpuściłaby mnie do wieży, otworzyłaby drzwi apartamentu na siedemnastym piętrze, chichotałaby i podskakiwała na mój widok, niczego nieświadoma manga girl.
Nie, przy mnie nie spadłby jej włos z głowy.
W telewizji widziałem kiedyś drzewo z dojrzałymi owocami mango. Część owoców leżała na ziemi, w trawie, a głupie osy siedziały już w otworach, które wydrążyły wcześniej w skórce. Niektóre prawie się utopiły w owocowym miąższu. Z czystego łakomstwa! Mnie to nie grozi, świeże warzywa i owoce to nie moja działka.
Teresa Präauer: Och, Schimmi! © 2016 Wallstein-Verlag, Göttingen
Kalina Kupczyńska
Przemiany, przebieranki, hybrydy.
„Zmącone” pisarstwo Teresy Präauer
W trzyminutowym klipie, przygotowanym na konkurs im. Ingeborg Bachmann w Klagenfurcie w 2015 roku, Teresa Präauer szczerzy złote zęby i tańczy w rytm muzyki, która przebija się coraz wyraźniej przez odgłosy dżungli, po czym zrzuca marynarkę, zakłada kurtkę w panterkę, a na głowę wciska włochatą czarną maskę goryla. Jej postać wyłania się spośród barwnych kompozycji tropikalnych owoców, palm i kwiatów. Kwiaty i owoce autorka namalowała sama, zresztą jak większość okładek swoich książek – Präauer jest piszącą malarką i performerką, muzyka często przewija się w tle jej opowieści.
Na konkursie w Klagenfurcie Präauer nie została wyróżniona, ale powieść, którą tam zaprezentowała, okazała się przełomem w jej karierze pisarskiej: Oh Schimmi (2016) przyniosła nominacje do nagród i poszerzyła krąg czytelników. Już wcześniejsze publikacje – dwie powieści, ilustrowana książka dla dzieci (przygotowana wraz z Wolfem Haasem), a także ornitologiczno-poetycki zestaw pocztówek – spotkały się z uznaniem krytyki, która chwaliła lekkość i finezję prozy Präauer, odnotowując upodobanie autorki do łączenia gatunków, motywów i form. Późniejsza twórczość Präauer wydaje się pod tym względem równie bogata: Tier werden (Stawać się zwierzęciem, 2018) jest rozprawą kulturoznawczo-estetyczną, Mädchen (Dziewczyna, 2022) zaś – eseistyczno-autobiograficzną podróżą do czasów wczesnej młodości i dorastania, przetykaną refleksjami na temat „dziewczyństwa”. Das Glück ist eine Bohne (Szczęście jest ziarnem fasoli, 2020) to zbiór autofikcjonalnych szkiców, wspomnień, notatek i komentarzy dotyczących (pop)kulturowych fascynacji modą, muzyką i sztuką współczesną. W 2021 roku z okazji stulecia urodzin Ilse Aichinger Präauer wydała krótką, subiektywną biografię pisarki. Fascynacja malarstwem Lukasa Cranacha (Młodszego i Starszego) zaowocowała tomikiem Cranach A–Z (2022), który składa się ze mini-rozpraw, adnotacji i skojarzeń dotyczących motywów, warsztatu i recepcji obrazów mistrzów z Wittenbergi. Wydana w 2023 roku powieść Kochen im falschen Jahrhundert (Gotowanie nie w tym stuleciu) opowiada natomiast o kolacji w gronie znajomych – to lekkie, a zarazem poważne studium gustów, upodobań i snobizmów dobrze wykształconych czterdziestolatków z dużego miasta.
Przełom, który przyniosło ukazanie się Oh Schimmi, niełatwo wytłumaczyć, bo powieść nie wpisuje się w trendy współczesnej literatury niemieckojęzycznej, stawiającej głównie na fabułę. W wywiadach Präauer podkreśla, że jej pisarstwo czerpie siłę z języka. Można to było zauważyć już w pierwszych powieściach, zwłaszcza w Johnny und Jean (2014), gdzie autorka – opowiadając historię dwóch studentów akademii sztuk pięknych – „sampluje” żargon światka sztuki: właścicieli galerii, (samozwańczych) artystów, mecenasów i krytyków sztuki. W naśladowaniu sposobu mówienia (a więc i myślenia) ludzi z tego środowiska nietrudno wyczuć ironię charakterystyczną dla twórczości Präauer. Tytułowi Johnny i Jean uprawiają name-dropping, przerzucając się nazwiskami Marii Lassnig, Louise Bourgeois, Josepha Beuysa czy Alexa Katza, albo prowadzą zmyślone dialogi z mistrzami awangardy – Salvadorem Dalim i Marcelem Duchampem. Książkę odczytywano nie tylko jako satyrę na świat sztuki, lecz także jako powieść pokoleniową i „Künstlerroman”, czyli powieść o życiu artysty, której towarzyszy pogłębiona refleksja o sztuce. Johnny i Jean dyskutują więc na temat technik i materiałów malarskich – znanych autorce z własnych praktyk artystycznych – a powieść kończy się konkluzją: „Przy opisie obrazu ważna jest dokładność. Umiejętność dokładnej analizy obrazu pomaga później w życiu”1. To właśnie dokładność w naśladowaniu żargonów – podobnie jak w analizie zachowań, póz i dyskursów – jest specjalnością Präauer.
Lekkość i ironia to główne wyznaczniki „zakręconego, niepokojącego, zabawnego, ale i tragicznego, pełnego wirtuozji ekscesu językowego”2, lecz także cechy charakterystyczne głównego bohatera Oh Schimmi. Tytułowy Schimmi przedstawia się jako „Jim, skrót od James”3, mieszka z matką w apartamentowcu, i większość czasu spędza w świecie własnej wyobraźni, w którym ważne miejsce zajmują Callgirls, znane mu z reklam na płatnych kanałach telewizyjnych, oraz Ninni, zjawiskowa klientka salonu paznokci. Jako dziecko Schimmi został stratowany podczas rodeo, którego gwiazdą była jego matka; uszedł z wypadku zdrowy na ciele, lecz niepełnosprawny intelektualnie, co jednak wyraźnie powiedziane jest dopiero w jednym z późniejszych rozdziałów. Narracja zamyka czytelnika w percepcji Schimmiego: zaburzonym samopostrzeganiu, wyolbrzymionej samoocenie, dziecinnym a zarazem niewolnym od erotyki spojrzeniu na rzeczywistość. Nie wiadomo, ile lat ma Schimmi – on sam uważa się za dorosłego mężczyznę „o posturze goryla, złotym uśmiechu i z dolarami w worku” (s. 167). Niekiedy można zwątpić, czy na pewno jest człowiekiem – naśladowanie odgłosów małp czy powracające odniesienia do życia i zachowania człekokształtnych wskazują nie tylko na fascynacje Schimmiego, ale i na wrażenie, jakie wywołuje w otoczeniu. On sam spekuluje, że jego imię pochodzi od szympansa. W finale powieści przeobraża się w goryla, chcąc jako „bóg małp” (s. 192) zaimponować swojej wybrance Ninni, i choć sieje popłoch (King Kong się kłania), niezrażony postanawia pozostać w futrzanym kostiumie.
Tak naprawdę Oh Schimmi ma dwóch bohaterów: tytułowego „gorylowatego” nastolatka i język, z którego ulepiony jest on i jego świat. Można powiedzieć, że Schimmi stał się poetologiczną marką Präauer: jego płynna, ludzko-małpia tożsamość jest wyrazem zainteresowania autorki figuracjami przemian i przeobrażeń. U Präauer nie sposób doszukać się jednolitych i stałych tożsamości, określonych charakterologicznie postaci, a jeśli już się pojawią, to tylko po to, by pisarka mogła wydobyć z nich esencję: sposób mówienia, slang, żargon. W eseju Tier werden (o którym pisano, że jest „ogonem” Oh Schimmi) Präauer wskazuje m.in. Metamorfozy Owidiusza i Tysiąc plateau Deleuze’a i Guattariego jako źródła jej fascynacji procesami transformacji. Także Mädchen ze swoją fragmentaryczną narracją – oscylującą miedzy wspomnieniem, dygresją i refleksją – mówi o nieuchronności przemian, a zarazem o produktywnej niepewności bycia, które dla Präauer zawsze jest stawaniem się.
Językowi powieści – a więc narracji Schimmiego, który przytupuje, podskakuje, rapuje i rymuje – trudno się oprzeć, tak sugestywny i zaskakujący jest jego rytm. To język niestabilny jak sam Schimmi, co szczególnie dobrze widać we fragmentach zapisanych kursywą, na przykład kiedy rozmyśla o „syfilizacji” (s. 98) czy „kirrelacji” (s. 149). Neologizmy pozwalają zobaczyć drugie dno tekstu – spod pozornie niespójnej, dziwacznej mowy nastolatka-goryla przebija refleksja nad kondycją współczesnego człowieka, jego stosunkiem do innych ludzkich i nie-ludzkich istot. Te słowa – instrumenty ludzkiej refleksji poprzekręcane pod wpływem „schimmifikacji” (s. 151) – ukazują antropocentryczny porządek i drwią z niego. Schimmi sugeruje, że ludzka logika, która rządzi światem i za pomocą której dorośli usiłują ten świat kontrolować, jest równie pokręcona jak jego język. Na sam koniec powieści – gdy Schimmi postanawia nie zrzucać futra – pada stwierdzenie „Dżungla jest wszędzie” (s. 202). Ale ostatnie zdanie Oh Schimmi! brzmi: „Are you serious?!”.
1 Teresa Präauer, Johnny und Jean, Göttingen 2014, s. 207. Wszystkie cytaty w przekładzie autorki tekstu.
2 Alexander Cammann, Teresa Präauer: „Ich finde Kunst einfach geil”, „Die Zeit” 2016, nr 38, 22.09.2016.
3 Teresa Präauer, Oh Schimmi, Göttingen 2016, s. 79. Numery stron w tekście głównym odsyłają do tego wydania.
Fragment powieści Teresy Präauer jest częścią cyklu „Austria. Laboratorium Krytyczne”, który powstaje we współpracy z Austriackim Forum Kultury. Kuratorką projektu jest Kalina Kupczyńska.
