Lewa, prawa. Simon bandażuje mi dłonie, czarną taśmą oplata na przemian nadgarstek i kolejne palce, dostatecznie ciasno, by mogła chronić kości pod skórą. Powoli, sumiennie, jego oczy wpatrują się w moją lewą, potem w moją prawą, wiem, że w jego spojrzeniu kryje się specyficzna delikatność. Stuka mnie w ramię, a ja w odpowiedzi zaciskam pięść. Niemy dialog, złożony wyłącznie z gestów. Sprawdza swoje dzieło, podnosi wzrok. W jego oczach nie ma już sympatii, tylko kalkulacja, z tym spojrzeniem stanie wkrótce w narożniku. Załatwisz go bez problemu, mówi, przyciągając moją głowę do swojej. Z czołem przy czole mówi: Masz serce, chłopcze. Stara bokserska gadka, twoje serce, moje serce, przed każdą walką przywołanie tego wyjątkowego narządu, metafory woli albo szaleństwa, w zależności od tego, co pomoże przetrwać starcie z mającym przewagę przeciwnikiem; litania, po milionkroć szeptana albo demonstracyjnie wykrzykiwana we wszystkich szatniach wszystkich wielofunkcyjnych hal, przed każdą walką, jaka kiedykolwiek odbyła się stąd do Kapsztadu czy Reykjaviku.

Przestrzeń wypełniają urywane, świszczące oddechy zawodników walczących z cieniem. Krajowe Mistrzostwa Austrii 2015, finał. Z hali dobiega wrzask, może spowodowany nokautem, który poderwał widzów z miejsc. Wszyscy nasłuchują. Także Simon nieruchomieje. Mówi: Akurat jest walka Christine. Kiedy zaczynałem boksować, to ona wpajała mi podstawy – żeby nie odwracać się podczas ataku, nie spuszczać przeciwnika z oczu i zawsze trzymać jedną pięść przy twarzy dla osłony. Z typowym dla siebie spokojem zwracała mi uwagę na każdy niechlujny cios czy krok; kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją podczas jakiegoś turnieju, zaskoczył mnie niemalże karkołomny, drapieżny styl walki, jaki demonstrowała w ringu. Mam nadzieję, że ten krzyk nie oznacza, że to ona leży na deskach.

* * *

Teraz, gdy już mam obandażowane ręce, sprawa jest definitywna, nieunikniona. Nerwowość, radosne przeczucie – mrowiąca mieszanka. Ciało muszę mieć rozgrzane, a głowę chłodną. Ktoś od tyłu przejeżdża mi dłonią po włosach, to Z., strasznie przejęty: Kurczę, pokaż, jaki jesteś dobry! Z. nie potrafi zachować spokoju, nie ma szans, nie teraz, nie kiedy sam koniecznie chciałby wyjść na ring. Idzie w stronę Idrisa, woła: Bracie, ale się napaliłem na ten show! Idris ma na uszach słuchawki i nic nie słyszy. Jego tułów się kołysze, jego pięści markują ciosy. Simon patrzy na Z., kręcąc głową, mówi: Ten to jest zupełnie jak młody szczeniak.

Wszystkich nas łączy pewien dziwny rodzaj przyjaźni. Wraz z czeczeńskim praktykantem Idrisem, policjantką Christine i syryjskiem Kurdem Zainem, zwanym Z., dzielę przygotowania, wyjazdy na turnieje, nerwy. Świętujemy zwycięstwa, ubolewamy nad porażkami, jesteśmy zgraną ekipą. Ale: w czasie ostatniej wspólnej imprezy robiliśmy sobie grilla na dziedzińcu klubu. Matka Idrisa przyniosła sałatkę, on zaprosił kolegę ze szkoły z dziewczyną. Idris przyniósł dla niej talerz, spojrzeli na siebie, on się zaczerwienił. Dziewczyna zaczęła chichotać, on wymamrotał coś niezrozumiałego i wrócił pośpiesznie do grilla. Było oczywiste, że tak naprawdę była jego dziewczyną, a kolega ze szkoły służył tylko jako alibi przed matką. Ta nerwowość nie pasowała do Idrisa, jakiego znałem. Ale jak dobrze go znam, tak naprawdę? Nie mam pojęcia, na ile jest religijny, nie wiem, jakie zasady obowiązują u Czeczenów, nie wiem nawet, gdzie mieszka. Przyjaźnie, które powstają w klubie bokserskim, w zasadzie nie sięgają poza klub. Istnieją na ringu, w szatni, wszędzie tam, dokąd prowadzi nas ten sport. Kiedy jednak żegnamy się w szatni czy w U-Bahnie, nasze życie połączone przez boks zostaje zamrożone aż do następnego treningu.

* * *

Czubkami palców Simon rozsmarowuje mi wazelinę na czole i kości nosowej. To mazidło, zawierające tysięczną część adrenaliny, pomaga powstrzymać nieuniknione krwawienia. Zostań w ruchu, mówi, przyniosę ci coś do picia.          

Markuję i odtwarzam cały repertuar. Na przykład: prosty, prawy na splot słoneczny, balans w lewo, prawy prosty i lewy prosty, a to wszystko do Psycho Killer zespołu Talking Heads. Simon wetknął mi w rękę karteczkę, są na niej różne warianty. Za każdym razem utwór z przypisaną sekwencją ciosów. Na przykład na początek: Tanze Samba mit mir Tony’ego Holidaya. Codziennie inny zestaw, najpierw walka z cieniem, potem tylko w głowie. Rzuciłem okiem na karteczkę. Wariant 5: Nad pięknym modrym Dunajem Johanna Straussa. Serio, spytałem, to konieczne? Znasz to z dzieciństwa, odpowiedział Simon, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy. Walca masz we krwi, zawsze uderzaj mocno na trzy. Trenowałem kiedyś jednego Ormianina, mówił dalej, i chciałem go nauczyć różnych kombinacji do niemieckiej Nowej Fali. Nic z tego nie wychodziło, nie mogłem skapować, z czego to wynika, aż wreszcie zauważyłem, że on zadaje mocny cios zawsze na dwa. Miał po prostu inne wyczucie rytmu, jasna sprawa, przecież to Ormianin, wychowany na zupełnie innej muzyce, powinienem się wcześniej domyślić. Musiałem więc dopasować moje wskazówki do rytmów jak z Tańca z szablami Chaczaturiana.

* * *

Pac, pac, sznur skakanki tłucze o podłogę, pac, pac, tylko na lewej nodze, potem tylko na prawej, sekundnik biegnie do przodu, pac tik, pac tak. Lewy prosty, lewy sierpowy, prawy prosty. Lewy, sierpowy, prawy. Lustro pokazuje sto osiemdziesiąt cztery centymetry i siedemdziesiąt pięć kilogramów w czerwonych spodenkach i czerwonej koszulce. Wreszcie. Niedługo będzie po wszystkim. Za każdym razem jestem zaskoczony, jak szybko mijają takie trzy rundy. Wokół mnie rozluźnieni chojracy, którzy występ mają już za sobą – jestem nie do pobicia, idę prościutko po tytuł – komentujący swoje bohaterskie wyczyny albo porażki innych: Ja pierniczę, Janko leżał już po trzydziestu sekundach. Lustro, dawaj, jeszcze raz. Sto osiemdziesiąt cztery centymetry i siedemdziesiąt pięć kilogramów. W sąsiedniej szatni mój przeciwnik. Lewa, lewa i prawa. Prosty, prosty i sierpowy, powtarzam do rytmu: Wstrząsnę tym jego łbem. Prosty i prosty, sierpowy. I: zrobi mu się czarno przed oczami.

* * *

Niecałe dwa miesiące temu temu Zain i ja poszliśmy na ostatnią wielką demonstrację. W marszu pod hasłem Refugees Welcome szło ponad sto tysięcy ludzi,przez Mariahilferstrasse do Ringstrasse i pod gmach parlamentu. Wokół nas plakaty, „Europa bez muru”, wykrzykiwane przez megafon postulaty, „Miejsca wystarczy dla wszystkich”. Mijają nas ludzie niosący ciemnozielony ponton, na nim napis: „Żadnych zwłok w Morzu Śródziemnym”. Też przypłynąłeś na takim?, spytałem Z. Nie, odpowiedział, mój był mniejszy.

Im więcej zapłacisz, tym bezpieczniej podróżujesz, wyjaśnił mi; wszystko kręci się wokół pieniędzy, w morzu toną ci, których nie stać na miejsce na zdatnym do czegoś statku. Tacy jak ja. Młody facet na plaży wskazał na oddaloną wyspę, wyraźnie widoczną w wieczornym świetle, i wyjaśnił, że mają się kierować na ten kawałek lądu, przy spokojnym morzu to podobno całkiem pewna przeprawa. Późną nocą po Lesbos nie było już śladu, za to widać było mikroskopijne punkciki rozsiane na czarnej wodzie, światła innych łódek, które zmierzały do brzegu tej wyspy. Przez warkot silnika Z. nasłuchiwał chlupotu fal, nerwowo rejestrował każde mocniejsze uderzenie, które mogło zakołysać łódką. Znał historie o zatopionych łodziach, o ludziach, którzy stracili życie na tym wąskim pasie wody. Ale jak się stoi na tureckim brzegu i widzi, jak blisko jest do Europy, powiedział, to człowiek zapomina o wszelkich wątpliwościach.

Na zakończenie na Heldenplatz odbyły się koncerty. Campino z zespołu Die Toten Hosen wołał: Niech żyje niesamowity Wiedeń! Minutą ciszy uczczono pamięć tych, którzy stracili życie podczas ucieczki. Wśród milczenia stutysięcznego tłumu przesuwaliśmy się do wysokiego ogrodzenia oddzielającego Heldenplatz od Ringstrasse. Chwyciłem za żelazne pręty, żeby się podciągnąć i sfotografować morze świateł z uniesionych w górę smartfonów. Kiedy próbowałem objąć wzrokiem tłumy, które wypełniały cały plac aż po samą scenę, uświadomiłem sobie, jak niewiele do mnie dotarło z euforii, jaka ogarnęła Wiedeń od chwili, gdy przybyła do niego wielka grupa syryjskich uchodźców. Za bardzo byłem zaabsorbowany boksem, przygotowania do mistrzostw kraju były prawdziwym wyzwaniem, wspaniałą przemianą. Zupełnie jakby dotychczas żyło tylko jedno miejsce w moim wnętrzu, po raz pierwszy uświadomiłem sobie teraz, że mam ciało i że wypełniam je sobą aż po końcówki włosów. Nie jakieś tam ciało, tylko takie, jak trzeba. Nikim innym nie chciałem być. Siedemdziesiąt pięć kilogramów, dokładnie w granicach wagi średniej, byłem zwinny i w zaskakującej, dynamicznej akcji – bummm! – umiałem wykorzystać lukę w zasłonie przeciwnika.

Byłem w takim stanie, że o mało nie pękłem, w stanie, w którym wszystko było możliwe. Na przykład w mojej kategorii wagowej dominuje niejaki Rusłan, syn czeczeńskich rodziców. Znam go, powiedział Idris, twarda sztuka, on jeszcze zrobi prawdziwą karierę. Rusłan miał coś, na czym szczególnie zależało Z. – na plakatach promujących każdą imprezę widniało jego zdjęcie i wielki napis: Rusłan. No i już sam przydomek, jaki przybrał, wzorując się na zawodowcach: Matador. Idris twierdził, że to skutek wymiany szkolnej z Hiszpanią. Byłem raz w dzielnicy Favoriten obejrzeć walki zawodników jednego z wiedeńskich klubów z zawodnikami z Lipska. W czasie przerwy przy bufecie odwrócił się do mnie jakiś typek. Miał na sobie skórzaną kurtkę i dżinsy, nie różnił się niczym od innych widzów, ale jego twarz wydała mi się znajoma. Przystrzyżony wąsik, wielkie, przyjazne oczy. Bez wątpienia Rusłan. W rękach dwie bułki z serem, jedną wyciągnął w moją stronę. Głodny?, spytał. Dali mi jedną gratis, ale dla mnie to za dużo. Przyjąłem z wdzięcznością, a kiedy torował sobie drogę przez zatłoczoną salę, towarzyszyło mu nie tylko moje spojrzenie, bo też inni wskazywali na niego, mówiąc szeptem: To Matador. Miły facet, pomyślałem, naprawdę miły. To jedyny przeciwnik w mieście, któremu warto było rzucić wyzwanie. To z nim chciałem się spotkać w ringu.

* * *

Z drugiego końca pomieszczenia dobiega mnie głos Simona: Lorenz, zaczynamy. Idzie za mną podziemnym przejściem, na końcu metalowe drzwi. Nie ma nic mocniejszego, powiedział Z., kiedy rozmawialiśmy o tym, co w boksie jest dla nas wyjątkowe, niezrównane i najlepsze, nie ma nic mocniejszego niż to zmierzanie w stronę krzyków, oklasków i tupania. Metalowe drzwi wibrują od basów jakiegoś kawałka, ochroniarz naciska klamkę, hałas zamienia się w brawa, a dudnienie w klasyk hiphopowej grupy Wu-Tang Clan, Cash Rules Everything Around Me.

Przede mną hala z drabinkami na ścianach, tablicami do koszykówki i oznaczeniami pól na parkiecie, na trybunach rozproszone grupki kibiców. W przeciwieństwie do Z. przeszkadza mi takie zamieszanie wokół ringu. Fascynuje mnie raczej to, co dzieje się między linami. Trafiam tam na kogoś, kogo nie znam, kogo najprawdopodobniej nigdy więcej w życiu nie spotkam i na trzy rundy staje się on tym najważniejszym. Z. uważa mnie za wariata, kiedy mu mówię, że najchętniej walczyłbym bez publiczności. Tylko ring i przeciwnicy, bez żadnych wrzasków, klaskania i gwizdów, bez tej atmosfery rodem z imprez w namiotach z piwem. Tylko to, co najistotniejsze. Dwóch facetów, jeden ubrany na czerwono, drugi na niebiesko, lewy, prawy, zwycięstwo albo porażka, prosty system, który jednoznacznie określa, na jakim poziomie boksujesz. Mam spuszczony wzrok, na moim ramieniu dłoń Simona. Mocny uścisk, który daje mi pewność, że jest ze mną, kiedy wchodzimy na stopnie prowadzące na ring. Rozsuwa liny i prześlizguję się przez nie, dopuszczając do głosu Trójcę. Lewy, prawy, sierpowy, raz dwa trzy.

* * *

Próbuję zdusić w sobie wszelkie wątpliwości, wszelkie obawy o możliwość przedwczesnej porażki. Czeka na mnie tytuł, który wprowadzi mnie do drużyny narodowej, czyli tam, gdzie jest już oficjalne dofinansowanie, mógłbym wtedy wyjeżdżać na międzynarodowe zawody. Chociaż to może szaleństwo, przewijam sobie w wyobraźni tę karierę, która jutro otworzy się przede mną, jeśli wygram: ja na mistrzostwach Europy, na mistrzostwach świata, ja na olimpiadzie. W moich pięściach jest wszystko, co stanowi o mojej istocie, wszystko, czym chcę być. To ja w swoim najlepszym wydaniu. Szybkość i koncentracja, siła ciosu, nie do zatrzymania. W ringu jest jakiś specjalny nurt. Zupełnie jakbym wskakiwał do rzeki, która miota mną prawie na skraj wodospadu, przez bystrzyny, obijając mnie o kamienie, przytapiając, porywając ze sobą, aż wreszcie udaje mi się wydostać na brzeg i wiem, że koniecznie muszę zanurzyć się w tę szaleńczą kipiel jeszcze raz. Nigdy nie chodzi tylko o walkę czy o przeciwnika, o porażkę czy zwycięstwo, ale także o to, żeby stworzyć tę niepowstrzymanie rwącą siłę.

* * *

A teraz finał. Od dawna pragnąłem tego właśnie przeciwnika. Rusłana. Od mistrzostwa kraju dzieli mnie już tylko Matador. Koledzy z jego zespołu hałasują za barierkami, skandując jego zawołanie bojowe, przyłącza się publiczność: Olé, olé, olé, olé! W głośnikach dudni Get Low Lil Jona, Rusłan zbliża się powoli, tanecznym krokiem. Simon wkłada mi ochraniacz na zęby, sędzia ringowy sprawdza rękawice, suspensor. Przywołuje nas na środek. Szukam spojrzenia Rusłana, no już, pokażę ci, jaki jestem głodny, ale on patrzy niewidzącym wzrokiem, na przestrzał przeze mnie. Życzę sobie walki fair, mówi sędzia ringowy, czekajcie na moją komendę. Kiwamy głowami, nasze rękawice stukają o siebie. Wyrwę ci serce. Wracam do swojego narożnika, Simon wali mnie po ramieniu, zdobądź ten tytuł, mówi. Wyrwę ci serce, rozpruję cię jak aztecki kapłan. Nareszcie gong.

* * *

Dobrze, chłopcze, dobrze, mówi szeptem Simon w trakcie przerwy. I jeszcze jego cichy chichot, zauważam, że jest cały przejęty zadowolony z tego, co widział. Słomka w moich ustach, wypluwam wodę do lejka, jest mi chłodno, a jednocześnie się pocę. Gęsia skórka na plecach. Moje ciało niezdecydowane, gorąco, zimno, czuję, że wciąż jeszcze możliwe jest jedno i drugie: że pokonam Rusłana albo zostanę przez niego zmiażdżony. Wykorzystaj prawą, mówi Simon, musisz częściej dochodzić do ciosu, rozumiesz, raz dwa, lewa prawa, a potem bum!, twój prawy sierpowy, który chcę jeszcze dzisiaj zobaczyć. W tej pierwszej rundzie trafił mnie jego prosty, jaki chętnie sam bym odpalił, uwielbiam takie ciosy, które na kilka sekund wstrząsają do głębi, i napiąłem się ze wszystkich sił, żeby nie upaść, tylko odprowadzić ten impet przez stopy do podłoża; walka stała się poważna, a przez to szybsza, bardziej dzika. Obok mnie przechodzi ring girl w sukni błyszczącej złotem – to kuzynka burmistrza dzielnicy, która na osiemnastkę dostała prezent: wieczór pełen braw dla niej. Trener Rusłana odstępuje na bok, wachluje go, widzę, że Rusłan patrzy w moją stronę. Czekam na gong, no ile jeszcze, chcę już zaczynać, no już.

* * *

Liczę ciosy. Trzy, cztery. Piąty, lewy sierpowy, trafia. Punkt dla mnie. Tamten atakuje, raz dwa, lewy prawy, robię unik w bok, nie trafia. Dalej 1:0 dla mnie, mówi sekretny metronom, który ting ting liczy moje kroki, liczy ciosy, moje i przeciwnika, który robi uniki, wyprowadza kontry, shit, 1:1, twardy cios w czoło. Przez moment niemal widzę, jak mój mózg chlupie w czaszce, kiedy głowa odskakuje mi w tył. Opowiadano mi o tym i nigdy już nie uwolnię się od tego obrazu: tak naprawdę najgroźniejszy w boksie jest ruch, jaki trafienie wywołuje w czaszce, kiedy mózg uderza od wewnątrz o jej ściany. Wciągam powietrze, mocniej zagryzam ochraniacz. Wiem, co się stanie. Wiem, co dzieje się we mnie. Oprócz głowy i mózgu, emocji, myśli i marzeń, jest też wątroba, są nerki i żebra, stawy i kostki. Świadomość przemieszcza się do wnętrzności i mięśni, do ścięgien, bo ból może być wszędzie. Ja w moich płucach jako uczucie palenia, w żołądku jako uczucie mdłości. Ja moim własnym pulsem. Ja krwią i adrenaliną, endorfiną. Rusłan paruje mój prosty, jego prawy łokieć unosi się i już nie chroni tułowia. Ten widok wystarcza, żeby odpalić wariant 4, lewy sierpowy na tułów, lewy na głowę, prawy na głowę, odskok na bok, lewy prawy, prosty, Sweet Dreams Eurythmics. I przypieram go do lin, dwa sierpowe, trzymam się blisko niego, zaraz będzie moja prawa, ale w tym momencie głowę przeszywa mi jaskrawy ból. Nie zauważyłem tego ciosu, który pędzi przez moje ciało jak pożar buszu, zostawiając po sobie przesiekę. To paraliżujący cios, po którym zastygam w bezruchu, jakbym już był upolowaną zdobyczą, i uginają się pode mną nogi, robi się czarno przed oczami, głowa mi opada. Wokół mnie szum, ale to chyba jeszcze nie radość z powodu nokautu. Raz, dwa, trzy… i już wiem, że nie wolno pozwolić temu głosowi doliczyć do dziesięciu, moje ciało podnosi się chwiejnie, ledwie stoję, ale to nieważne. W ustach metaliczny posmak. Krew, fuck,to krew, kto krwawi, przegrywa. Nigdzie żadnych kropel, na deskach nic nie ma, wargi nie są pęknięte, może to zęby, przełykam, żeby pozbyć się tego smaku. Walka wisi na włosku z powodu jednego ciosu podbródkowego, zataczam się, drepcę zamiast podskakiwać. Przez to trafienie straciłem dynamikę i połowę wzroku. Lewa połowa twarzy sędziego ringowego, który sprawdza u mnie reakcję źrenic, to teraz jasnobiała plama. Wszystko okej?, pyta przepołowiony sędzia, a ja kiwam głową, że tak, ta walka nie może zostać przerwana, nie teraz, nie w ten sposób. Wszystko okej?, pyta przez liny przepołowiona twarz Simona i znowu kiwam, że tak. Może Rusłan nie zauważy, że teraz nie będę widział ciosów jego prawej ręki. Może nie oślepnę. Jego proste przechodzą obok mnie, proszę, proszę, dopuść mnie bliżej. Lekko ugięte nogi, jakby tuż przed susem dzikiego kota, tak ma to wyglądać. Uderza, lewa prawa, a ja nie chcę już dłużej czekać, zbieram całą moją wolę, wszelkie dostępne emocje, całe serce, ładuję tym pięść do najsilniejszego z możliwych ciosów. Prawy sierpowy bezlitośnie trafia go w skroń, cios dochodzi, soczyste mlaśnięcie, publiczność podnosi krzyk, ale nie, on nadal stoi. I cofa się, a ja potrzebuję jednego oddechu, dwóch, trzech, zanim jestem w stanie do niego ruszyć. Oklaski i gwizdy setek ludzi ukrytych za światłami reflektorów, hałas, z którego Z. jak rakiety odpala swoje okrzyki: Yalla, yalla,dajesz, dajesz! Jeden z oficjeli stuka w blat. Dziesięć sekund do przerwy, ostatnie dziesięć sekund jest najważniejsze, bo one pozostają sędziom w pamięci, o tym będą myśleli, oceniając całą rundę. Sapanie mojego przeciwnika, tszsz tszsz tszsz, słyszę syk przyśpieszającej lokomotywy, wykrywam jednak lukę w jego zasłonie i mój cios przez nią przechodzi, a jego oddech przeradza się teraz jakby w skomlenie, cztery trzy dwa, no nareszcie, gong.

* * *

Migotanie ustępuje, błyski pozostają. Hit and don’t get hit – taki napis wisi w naszej sali treningowej. Idiotyczny slogan, oczywiście, że będę dostawał ciosy, zwłaszcza od Rusłana. Poza boksem taki ból byłby poważnym problemem. Tutaj jest jednak niezbędną miarą, bo pokazuje w sposób jednoznaczny, jakie popełniam błędy. Bóle zmieniają miejsce. Od skroni aż po żebra, głęboko do wnętrza narządów, od przedziałka aż po stopy. Nabrzmiewające, pulsujące, uciskające części ciała mówią wyraźnie: to jestem ja i jestem tutaj. Simon powtarza taktykę: wątroba, śledziona, w zwarciu. Punktuj go, nie pozwól się odepchnąć. Moje płuca dadzą radę, wiem to, mam w sobie wystarczająco dużo oddechu na tę ostatnią rundę, zostały trzy minuty, żeby wymazać z pamięci wszystko, co było dotąd, wstaję i czekam na gong, mogę, zrobię, bo…

* * *

Wypluć ochraniacz na zęby i dyszeć, dyszeć. Błyskawice przed oczami, ale co z policzkami, z ustami? Gdzie jest najgorzej? Zlana potem twarz Rusłana naprzeciwko mojej. Rany, ale była walka, mamrocze. Dzięki, wyduszam z siebie. Sędzia ringowy chwyta nas za nadgarstki, stajemy po jego obu stronach, za chwilę czas prawdy. Panie i panowie, walka została rozstrzygnięta, rozlega się z głośników, słowa odbijają się echem w pełnej oczekiwania, ucichłej hali. Stosunkiem głosów 3:2 zwycięża na punkty… marzę o tym, żeby wyrzucić wolną pięść wysoko w górę, niech spiker wywoła moje nazwisko, proszę, niech to będę ja.

©Ullstein Buchverlage GmbH



Robert Prosser (ur. 1983) – austriacki pisarz, performer, animator kultury. Autor m.in. powieści Geister und Tattoos (2013), Phantome (2017), Gemma Habibi (2019; jej fragment w przekładzie Ryszarda Turczyna prezentowaliśmy w numerze 1/2022) oraz książki eseistyczno-reporterskiej Beirut im Sommer: Journal (2020). W 2017 roku za powieść Phantome pisarz był nominowany do nagrody Deutscher Buchpreis.

Ryszard Turczyn (ur. 1953) – studiował na Uniwersytecie Warszawskim filologię germańską, a następnie lingwistykę w Instytucie Lingwistyki Stosowanej. Debiutował na łamach tygodnika „Kultura” w roku 1979 i od tego czasu zajmuje się przekładami dzieł literackich, jak i pochodzących z obszaru szeroko pojętej humanistyki (filozofia, psychologia, socjologia, literaturoznawstwo, kulturoznawstwo). W dorobku przekładowym – obejmującym już ponad dwieście tytułów – ma takie nazwiska jak Hermann Broch, Gottfried Benn, Georgy Lukacs, Jean Amery, Max Frisch, Elfriede Jelinek, Wladimir Kaminer czy Harry Mulisch, ale też Christiane F., Günter Wallraff, Erich von Däniken, Herbert Rosendorfer, Lothar-Günther Buchheim, Ildiko von Kürthy czy Wladimir Kaminer.