Nie ma jej? Miała pojechać po lek dla kur. Sam sobie zrobię śniadanie. Tak. Która godzina? 7.30. Późno. Nakarmić przychówek. Najpierw co? Plaster słoniny, pięć jajek. Może jeszcze w talary kaszankę i pajda chleba. Sam sobie zrobię. Krowy ryczą. Nie ma esencji. Gdzie ta herbata? Wiadomości. Gdzie pilot? Tu.

Telewizor. Szumiał. Gruchot. Nie tak jednostajnie jak zwykle, kiedy układy scalone powoli się nagrzewały, żeby z rozbłysku narodził się obraz. Był w nim jakiś puls. Naprzemiennie głośny i cichy, ale brakło mu odwagi, żeby mocniej wybrzmieć. Żadnego śnieżenia. Chwileczkę. Powoli ciemną powierzchnię ekranu zaczął od wewnątrz rozświetlać jakiś obraz. Przysunął twarz do grubego szkła i zobaczył swoje odbicie. Opuchnięty nos i małe oczy, jakby dopiero niedawno obudził się po tęgiej żłopaninie. Już nie pamiętał, kiedy przestał pić. Ekran ukazał fale leniwie liżące brzeg. Plaża. Przecież o tej godzinie powinny być wiadomości. Włączył dwójkę. To samo. Trójkę, przeleciał pięćdziesiąt siedem kanałów. Morze. Wszędzie morze. Ta sama plaża. Trzy źdźbła nadmorskiej trawy w kadrze, plaża i spokojne morze. I ani żywego ducha. Tam, w ekranie, też był ranek. Usiadł i patrzył. Uszczypnął się. Zapiekło. Zajrzał do lodówki. Znalazł słoninę, jajka i kawałek kaszanki. Lodówka bzyczała. Za jego plecami szumiało morze. Odwrócił się. Wyłączył telewizor. Włączył ponownie. Pierwszy, drugi, trzeci kanał. Morze.

Podsmażył słoninę, dorzucił kaszankę, a obok brunatnych talarków wbił pięć jajek. Pokroił chleb. Zjadł, gapiąc się w telewizor. Wrzucił patelnię i talerz do zlewu, a potem ogarnął się i poszedł do Staszka, do chałupy naprzeciw. U sąsiada leciały wiadomości. Staszek popatrzył z niedowierzaniem na kuma od kielicha i zapytał:

– Jebło cie cuś?

– Chodź – burknął – sam zobacz.

Przeszli przez drogę. Weszli do chałupy. Staszek wytrzeszczył oczy.

– Może żeś chłopie ustawił antenę na inną satelitę? – zapytał.

– Gdzie tam – odpowiedział – nic nie ruszałem. To nie wiatr. Chuj wie co?

Wzięli drabinę. Wdrapali się na dach. Bocian w gnieździe spojrzał na nich z wyrzutem. Antena stała prosto i wdzięczyła się w słońcu. Przymocował ją przecież na cztery śruby, bo tu pod Łęczycą czasami piździ bardziej niż w kieleckiem. Taki urok idealnej równiny. Zeszli do chałupy. Nalał Staszkowi herbaty. Uzgodnili, że trzeba wezwać fachowca.

Czas w pole. Nawozu trochę podsypać, bo na deszcz się zbiera. Ziemia szybciej wchłonie. Cebulę jeszcze przejrzeć, czy folia nie zeszła z sadzonek. Z nocą może przyjść przymrozek. I do domu. Pewnie wróciła i robi obiad.

Zjadł barszcz. Milczał. Kiedy milczał, zawsze się go bała. Od kiedy nie pił, zrobił się jeszcze gorszy. Czasami przylał jej, ot tak, jak to mówił, profilaktycznie. Znienacka. I śmiał się. Ale volkswagena jej kupił. Kupował jej, co chciała. Można to jakoś znieść. Córka dojrzała. Uciekła na Zachód. Zarabia na studia, jak większość młodych z okolicznych wsi. Nie chcą brać od starych. Nie chcą być cebularzami.

Milczał. A potem włączył telewizor. Pokazał jej kanały. Wszędzie morze. Zapytał, czy sprzątała pod telewizorem. Nie, nie sprzątała. Zamierzył się. Schowała głowę w ramionach, skuliła się przy stole. Pies zaszczekał na podwórzu. Nie uderzył. Ktoś zapukał do drzwi. Facet z serwisu. Uśmiechnęła się jak na zawołanie. Zaproponowała herbatę. Facet zatarł ręce i wziął do ręki pilota. Przeleciał wszystkie kanały. Wyłączył telewizor. Siorbnął herbatę i poprosił o drabinę. Wszedł na dach i spłoszył bociana. Pogrzebał przy antenie. Wrócił i włączył telewizor. Dopił herbatę. Zdjął obudowę. Sprawdził wszystkie obwody. Rozebrał pilota na części złożył z powrotem. Sprawdził jeszcze raz kanały. Na każdym szumiało morze. Grymas niedowierzania pojawił się na jego twarzy. Wzruszył ramionami. Wziął pieniądze i zapisał na kartce numer telefonu innej firmy. Kiedy gospodarz odprowadzał fachowca do furtki, usłyszał, że żaden serwis nie zajmie się naprawianiem cudu.

Dać krowom i świniom. Mleko zlać. Kolacja i do wyra. Może się ten telewizor naprawił. Zośka pewnie już sprawdziła folie. Jak węgla nie dosypała w szklarni, to chyba jej…

Zjadł. Nie odezwał się ani razu. Smakowało. Włączył telewizor. Morze tu i tam. Nawet się człowiek nie może wkurwić, tak uspokaja ten szum. Zasnął. Czuł przez sen, że żona ściąga mu buty. Pół godziny później wstał i umył się. Kiedy wrócił do sypialni, leżała w łóżku na boku, tyłem, jakby już była gotowa. Nie pamiętał, od kiedy kładła się w taki sam sposób. Zdjął ubranie i nagi wsunął się pod kołdrę. Przyciągnął jej pośladki do swoich bioder. Nie opierała się. Lewą dłonią sięgnął do jej podbrzusza, prawą chwycił za włosy. Jęczała i błagała go, żeby ją zostawił. Odechciało mu się. Słychać było tylko szum morza. Wstał i wyłączył telewizor. Wrócił do łóżka i zasnął. Śniło mu się morze. Szedł po plaży. Nagle fala zalała mu buty. Zobaczył, jak łuk wody cofa się i zostawia na piasku lalkę. Skądś ją pamiętał. Kiedy chciał dokładnie przyjrzeć się jej twarzy, obudził się. Telewizor wyświetlał morze. Żona spała obok. Przecież go zgasiłem. Chyba? Usiłował sobie przypomnieć. Wstał i wyłączył odbiornik.

Ilu ich tu jeszcze przyjdzie? Cała wieś była. Sołtys, wójt, teraz te skurwysyny z Łęczycy. Dziw nad dziwy. Więcej bym na biletach zarobił, niż, kurwa, na cebuli. Taki plus, że żona wypiękniała. A może minus, bo Staszek teraz nie odrywa od niej oczu. Już jej nie przylejesz, kiedy coś spieprzy. Jak ludzie tak ciągle mówią, to może pójdę na radnego. Jan Fudala od cudu, głosujcie ludzie. Morze uniesionych rąk. Nie?

Na stole leżała lokalna prasa i największe tygodniki. Większość publikowała podobne zdjęcie. Jan Fudala i jego magiczny telewizor. Zadzwonił telefon. Tak, tak, proszę bardzo, powiedział do słuchawki. A, to wy. To już trzecia stacja, która się tu pcha. Tak, tak, pan wie. Co chcecie, że co? Jacy wy nie z tej ziemi. Nie oglądam. Aparatura? Przez trzy dni? Nie bardzo, proszę pana, tu jest praca. W pole trzeba iść rano. Ja nie mam czasu na pierdoły. Ile chcecie dać? Uhmmm. Pomyślę. Oddzwonię, jak zaproponujecie więcej. Odłożył słuchawkę. Zadzwonili za pół godziny. Zaoferowali sumę, jakiej nie zarobił przez trzy lata na cebuli i pszenicy, świniach i robotach ciesielskich. Zgodził się. Przyjechali, ustawili urządzenia w całym domu. Stłukli gliniany krzyżyk, który stał na telewizorze. Drugiego dnia schlali się i zarzygali łazienkę. Wypieprzył ich na zbity pysk. Tydzień później odwiedziła go delegacja z PAN-u. Zespół fizyków. Potem zjawiła się zgraja różdżkarzy. Następnie istna pielgrzymka z diecezji. Biskup poświęcił telewizor. Chciał przyjechać premier, w ramach gospodarskiej wizyty. Ale Fudala przesadził. Tyle już forsy dostał za ten telewizor, że zaczął znów sięgać po wódę. Kiedy pojawiła się rządowa limuzyna i wysiadł z niej borowik, pijany Fudala wyzwał go od kurwiarzy. Garnkiem, w którym gotował żarcie dla psów, rzucił w cwaniaczka z obsługi prasowej. I tyle Fudala miał z tego, że się obejrzał u Staszka w telewizorze, a potem wysłuchał debaty o inwazji mediów na prywatne życie. Pewna pani z dziwną fryzurą nazwała go ofiarą popkultury.

Tydzień później zadzwonił jakiś miliarder i zaproponował sumę, za którą Fudala mógłby kupić pół powiatu. Grzecznie odpowiedział, że ojcowizny się nie wyprzedaje, a co dopiero rubina po ojcu, i pociągnął z butelki spory łyk. Nawet córka zadzwoniła.

Znów ten sen. Lalka na piasku. Schylam się i odwracam ją. A tam nie ma twarzy. Jest dziura. Wgniecenie.

Po miesiącu przestał pić. Poszedł do spowiedzi. Kupił nowy telewizor. Tamten odłączył. Rozwalił kilofem. Żona rozpaczała. Ustawił na stoliku wielki ciekłokrystaliczny ekran LCD, nad ekranem zawiesił krzyżyk i włączył przycisk na pilocie. Morze. Wszędzie morze. Usiadł na kanapie, bezsilny i otępiały. Żona wyszła z pokoju, żeby go nie drażnić. Fudala już wiedział, co zrobić. Pojedzie do ojca Jędrzeja, do Wąchocka. Zakonnik znany był na cały kraj. Leczył duszę i ciało. Stryja Fudali wyleczył ze schizofrenii, wygnał z niego wszystkie demony, i stryjek umarł w spokoju. Fudala kazał żonie zrobić kanapki, wyjął garnitur, zapakował do torby parę najpotrzebniejszych rzeczy i wrzucił wszystko na tył toyoty.

Więcej grzechów nie pamiętam. Biłem córkę, biłem żonę. Piłem, ile wlezie. Nie wierzyłem w Boga. Za to sumiennie i ciężko pracowałem. Grzechy wszystkie wyznałem, i przecie nie pomogło. Nic już nie pomaga.

Ojciec Jędrzej nie mówił za wiele, ale rzekł wystarczająco jasno, żeby Fudala zastosował się do kilku prostych zaleceń. Niech wróci do domu, spakuje ubrania i pójdzie na samotną pielgrzymkę, nad morze. Będzie niósł krzyż i będzie prosił Boga, żeby objawił Fudali, co znaczy cud z telewizorem. Tam na plaży Fudala ustawi swój krzyż. Całą noc będzie pokutował i modlił się, a może Bóg wtedy mu zdradzi, czego chce od swego zapracowanego chłopa.

Znowu kamery. Chuj by strzelił. Jak ja mam rozmawiać z Bogiem? Przecież tak się nie da. Po co mi to? Jakbym nie mógł żyć bez telewizora? Musiałbym chyba dom sprzedać, żeby mieć spokój?

Zośka pewnie zadzwoniła do telewizji. Jak wrócę, mordę skuję. I co tam Staszek robił w kamerze? Wszyscy po drodze czekają na Fudalę. Nocuje w dębowych łożach, je z porcelanowych półmisków, a i napije się czasem. Modlić, to się modli, ile trzeba, i dalej idzie. U niejednego gospodarza widział się w telewizji. W sejmie zrobili z niego przykład dla następnych pokoleń. Poseł Ciupas poświęcił mu długą i płomienną mowę, którą wygłosił na spotkaniu klubu (jak mawiał listonosz) pojebów religijnych. W niedzielnych kazaniach pojawiał się jako pielgrzym narodu. Aż wreszcie Fudala nie wytrzymał. Ukrył się w lesie. Minął Bydgoszcz, wszedł między sosny i tyle go widziano. Telewizyjne ekipy straciły go z oczu.

Z daleka obszedł nadmorskie miasteczko. Przekradł się przez pas wydm i garbatych sosen, i przed zmrokiem dotarł na plażę. Morze wydało mu się nieśmiałe i zalęknione. Ostatni raz widział je na własne oczy dwadzieścia lat temu, kiedy był w wojsku. Łagodny wiatr niósł zapach soli i wodorostów. Fudala wpadł na chwilę w błogi nastrój, z którego wyrwało go burczenie w brzuchu. Był straszliwie głodny. Przez ostatnie trzy dni nic nie jadł. Pił tylko wodę i modlił się. Wkopał w piasek krzyż, używając wyrzuconych przez morze desek. Z plecaka wyciągnął koc. Spojrzał na zegarek. 19:05. Dzisiaj jest 24 czerwca, noc świętego Jana, moje imieniny. Ładnie się złożyło, pomyślał. Padł krzyżem na kocu, jak na pokutnika przystało, i zaczął odmawiać różaniec. Ale kiedy rozpamiętywał Mękę Pańską, słowa zapadały w niego jak w żyzny czarnoziem i obumierały, nie wydawszy plonu. Gdzieś od miasteczka dotarł na plażę zapach grillowanej kiełbasy. Znowu zaburczało mu w brzuchu. Zasnął.

Jezu, już rano? Miałem czuwać, modlić się. Kto to? Kim pan jest? Na co mi ta siekierka? Gdzie mam iść? To nie ta lalka. Przecież ona ma ludzkie ciało. Idzie tu. Czego chce? Jezu, puść mnie, bo cię zatłukę! Zabiję, kurwo!

– I wtedy Jezus obmył mnie w krwi.

Pierwszy raz zeznawał w sądzie. Tydzień po wizji lokalnej . Były kamery, flesze, transmisja. Pokazano mu toporek z przyczepioną na sznurku metką, i zdjęcie, na którym nie rozpoznał ofiary. Tylko podwórze wydało mu się znajome.



Przemysław Owczarek (ur. 1975) – z zawodu antropolog kultury, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii, pisarz, animator, redaktor. Były dyrektor Domu Literatury w Łodzi. Artykuły naukowe i krytyczne publikował w: „Tyglu Kultury”, „Literaturze Ludowej”, „Magazynie Sztuki”, „Formacie”, „Barbarzyńcy”, „Pracach i Materiałach Serii Etnograficznej MAiE w Łodzi”, „Journal of Urban Ethnology” oraz w wydawnictwach pokonferencyjnych. Wiersze w: „Twórczości”, „Tyglu Kultury”, „Wakacie”, „Studium”, „Odrze”, „Toposie”, „REDzie”, „Cegle”, „Wyspie”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Frazie”, „Gazecie Wyborczej”. Prozę w: „Kresach”, „Tyglu Kultury”, „Ricie Baum” i „Słowie Żydowskim”. Jego wiersze tłumaczono na język angielski, niemiecki i bośniacki.  W 2011 r. ukazał się tom wierszy Pasja (WBPiCAK w Poznaniu), który otrzymał nominację do nagrody „Orfeusza” oraz został nagrodzony Nagrodą „Otoczaka” przyznaną przez krytyka i pisarza Jerzego Suchanka. W 2016 r. ukazał się tom wierszy Stojąc na jednej nodze (Dom Literatury w Łodzi), w 2017 r. zaś tom wierszy Jarzmo (Biuro Literackie). Jest redaktorem naczelnym Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” i redaktorem wydawanej przy piśmie serii poetyckiej „Biblioteka Arterii”. Urodził się i mieszka w Łodzi.

Julia Fukiet (ur. 1997) – studentka Wydziału Grafiki ASP w Warszawie. Czasem rysuje, ale głównie ogląda filmy i się objada. Hobbystycznie gra na cymbałkach.