Podajesz mi ogień i znikasz w pożarze
Zbiera się we mnie strach przed końcem kolekcji.
Ściany uginają się od zabranych im znaczeń.
Półki pękają pod naciskiem fałszywego nieba.
Dzieci krążą w głowie, ale do narodzin brakuje im miejsca na zabawę.
Sprzątam z myślą, że już za późno na porządek.
Zbiera się we mnie strach przed końcem kolekcji.
Sprzątam z myślą, że już za późno na początek.
Nie mam narzędzi, posługuję się rozsądkiem, nigdy niezdrowym, bo nikt nie wyleczył go z
lęków.
Nie mam głowy na karku, alfabetycznie rozmienia się na znaki.
Równość to stan pożądany dla kurzu i dziedzictwa cywilizacji śmieci.
Zbiera się we mnie strach przed końcem kolekcji.
Cywilizacja śmierci mnie nie dosięgnie, gdy umieram w przedmiotach.
Takie traktowanie ma coś z popędów, sublimowanych w ciągach geometrycznych.
Jeśli wzrost i długość to atrybuty, rekompensata za sflaczałe mięśnie umysłu.
Jeśli ustanawiam się w braku, który rośnie w papierowych kształtach w jarmark.
Zbiera się we mnie strach przed końcem kolekcji.
Zbiera się we mnie strach przed końcem kolekcji.
Zdziera się we mnie krach przed końcem lekcji.
Zbyt szybko jestem skończony i niedowidzę w ciemnościach.
Zbyt szybko jestem zgnębiony i nie uciekam, marszczę się i kurczę.
Zbyt wolno jestem palony jak serce przed wybuchem ostatniej wiary w miłość.
To miało się zacząć poważnie i język miał być, nie przeszkadzać w niedorozwoju zdarzeń.
Cienka tęczowa linia
Po jednej stronie silny imperatyw
niemoralny. Po drugiej dżungla –
światło odbija się tak, by rozpalało
wnętrza. Jedno przez drugie dopuszcza
trzecie i kolejne. Tak tworzy się pro-
gnoza pogody, tani chwyt atmosfery,
sterowanej z tylnych siedzeń. Rząd
i nierząd różnią się jedną sylabą,
którą wypowiadasz tylko wtedy,
gdy grzmię i nie chcę padać. Taki
buch. Żal, wymówiony przez hrabiego
o bardzo krótkiej karierze języka.
Napój bogów, uzupełniający pewność
lansu, gdy mnie olewasz i nazywasz
zmianą klimatu wszystko to, co płynie,
nim uśmierzy cię ból, plątanina
korzeni u stóp państwa prawa. Masz
pojęcie, większe niż śmierć z roz-
koszy? Takie przenosiny w inne wy-
miary: 120–90–120 jak numer telefonu
do przyjaciółki, która cię zmiesza
z błotem, czyli ziemią, i głodem, czyli
lecisz, by dzwoniło jak najciszej,
gdy kolor prześcieradła niebezpiecznie
przypomina dwa przeciwstawne końce
tej samej iluzji.