Czarna rozjeżdżona ziemia wokół pawilonów szpitala przez całą noc tężała na mrozie. Nad ranem zaczął sypać lekki, różowy śnieg, który warstwami pokrywał ślady kół i ciężkich niemieckich butów. Kiedy przed szóstą szłam przez zmrożony dziedziniec, zdawało mi się, że jestem jedynym człowiekiem na ziemi. Wokół mnie – pustka i cisza.

O piątej czterdzieści pięć zarzuciłam płaszcz na ramiona, zabrałam torbę z podstawowymi lekami i wyszłam z domu. Szreń trzeszczał pod butami. Przez plątaninę czarnych gałęzi sączyło się blade światło, które nie miało źródła. Spływało znikąd i grzęzło w zakurzonych oknach mojego szpitala. Stanęłam przed głównym wejściem. Bałam się, że Niemcy, wyjeżdżając, zamknęli drzwi na klucz. Lodowata klamka przylgnęła na moment do mojej ciepłej dłoni, po czym z westchnieniem ustąpiła. Weszłam do środka.

Szpital wydawał się zupełnie pusty. Pusty długi korytarz. Puste ściany, puste okna. Drzwi do wszystkich sal były otwarte, gabinety lekarskie i zabiegowe stały otworem. Zabrali ze sobą sprzęty, dokumentację, narzędzia, leki, opatrunki. Meble. Zabrali ze sobą swoje dzieci. Słyszałam jeszcze ich krzyki „Schneller, schneller”, „Wohin die Laken einstecken?”, „Die Kinder gerade jetzt”. Biegali w górę i w dół.. Ostatni transportowy samochód wyjechał przed północą. I teraz nikogo. Cisza.

Schodami weszłam na pierwsze piętro. W toalecie kapała woda z nieszczelnego kranu. Na umywalce zrobił się rdzawy nieładny zaciek. Takie ślady trudno się usuwa, pomyślałam. W sali obok, pod oknem, stało jedno metalowe łóżko z ciałem chłopca, który leżał na boku przykryty prześcieradłem, z rękami złożonymi pod głową, z czerwonymi pośladkami wypiętymi w moją stronę. Podeszłam bliżej. Oddychał. Dotknęłam jego ramienia. Skulił się z bólu.

Jeden mały chłopiec w wielkim pustym pawilonie szpitalnym. Jeden mały chory na czerwonkę.

Usta miał szkarłatne, oczy błyszczące, czoło rozpalone. Pośladki płonęły żywym ogniem. Wył, kiedy brałam go na ręce. Zaniosłam go do łazienki, nalałam chłodnej wody do wanny, włożyłam jedną tabletkę nadmanganianu i położyłam go w kąpieli. Trzymałam swoją dłoń pod jego głową i czekałam. Z nieszczelnego kranu kapała woda.

Klęczałam przy jego wannie, stara, żylasta, prawie osiemdziesięcioletnia kobieta. Klęczałam na lodowatej posadzce i czułam, jak lodowacieją mi kolana, jak chłód wnika w kości, jak zamieniam się w zimną śmierć. Klęczałam, trzymałam jego głowę, jakbym trzymała głowę starszego brata, gdyby żył, gdybym mogła przywrócić mu życie.

Ja miałam wtedy pięć, on z osiem. Najpierw wymiotował. Wymiotował i nie mógł przestać. W przerwach między jednym skurczem a drugim krzyczał, aż ochrypł. Potem tylko otwierał nieme usta. Nie mogłam na to patrzeć. Chciałam mu pomóc, ale matka zabroniła mi się do niego zbliżać. Na spodniach powiększała mu się brązowa plama. Babka zapaliła gromnicę i ustawiła ją między mną a nim. Gdy zaczął mieć drgawki, a jego twarz stała się marmurowa i nieruchoma, matka z babką wyniosły go za barak i tam zostawiły. Rano leżał skręcony, z półprzymkniętymi oczami, jakby nas podglądał. Stężały i zimny. Potem zabrali go na cmentarz na Ogrodową. Lekarz kazał spalić wszystkie jego ubrania, a ludziom z baraków zabronił chodzić do fabryki. Podobno w Łodzi bali się, że cholera przedostanie się do miasta.

Gdybym mogła, gdybym mogła go, gdybym tylko mogła go.

Klęczałam przy tym małym chłopcu. Z niedokręconego kranu kapała woda, z głośnym pluskiem roztrzaskując się o dno umywalki. Klęczałam w pustym szpitalu i czułam, jak temu małemu spada gorączka, jak jego wątłe ciało pokrywa się zdrową gęsią skórką, jak rumieńce występują mu na policzki. Wyjęłam go z wanny, owinęłam w prześcieradło i zaniosłam do łóżka. Był zatrważająco lekki.

„Lekkie dzieci umierają pierwsze”, mówił doktor Jonscher w 1886 roku, kiedy jako panienkę przyjmował mnie do siebie na oddział. Doktor Jonscher. Doktor Jonscher.

Przykryłam tego chłopca swoim płaszczem. Po chwili zasnął. Patrzyłam na niego i nagle zobaczyłam starca. Takiego jak ja. Za siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, czy będzie wtedy jeszcze żył? Kim będzie? Jak umrze?

W południe przyszły dwie pielęgniarki.

– Złodzieje, mordercy, wszystko zabrali, wszystko zabrali. Szkopy przeklęte. Szkopy przeklęte – chodziły po szpitalu i rwały włosy z głowy.

Jak dobrze, że Frau Matylda umarła, pomyślałam. Przecież ona była Niemką. Jak dobrze, że umarła. Jak to dobrze!

Refren

Jakie to szczęście – umrzeć normalnie przy ładnej pogodzie. Zazdroszczę Matyldzie, że umarła. W samą porę. W najlepszym momencie. Bo pomyśleć tylko, jakie to szczęście umrzeć w czerwcu, kiedy przekwitną już bzy i zaczynają pachnieć jaśminy. Kiedy się człowiek naje pierwszych truskawek i cukrowego groszku. Jakie to szczęście – umrzeć przed upałami, przed latem, przed lipcem i sierpniem, przed tłumem letników, którzy co roku zjeżdżają do Zoppot. Umrzeć i nie zobaczyć tego wszystkiego. Jak to dobrze, że ona umarła. Że nie przyjechała do Łodzi, jak planowała, pod koniec sierpnia. Kto to widział tłuc się koleją w taki upał! Przecież ona by tego nie przeżyła. Nie przeżyłaby przecież, jakby ją wojna tutaj zastała. Jakie miała szczęście, że umarła.

W czerwcu trzydziestego dziewiątego, przed.

Jakie to szczęście byłoby, umrzeć. Przed.

Tak pomyślałam.

Zanim poznałam panią Matyldę, mieszkałam z matką i braćmi w Łodzi, mieliśmy wspólny pokój w baraku robotniczym, bo matka pracowała u Scheiblera, a Scheibler pobudował dla nas baraki. Najstarszy brat umarł w 1873 roku na cholerę, resztę rodzeństwa Matka Boska Gromniczna uchowała od śmierci. Ojciec przychodził z fabryki w sobotę, do pracy wracał w poniedziałek. Jak się dowiedział, że matka jest znowu w ciąży, wściekł się i sprał ją na kwaśne jabłko. I potem było tak już w każdą niedzielę, aż do wiosny.

W marcu, we wtorek, matka wróciła ze szwalni blada, zlana zimnym potem. Rodziła już przecież, ale tym razem coś było nie tak. Poszłam z nią do wychodka. Matka ślizgała się w błocie, ledwie mogła iść. Kiedy wróciłyśmy, kazałam braciom wyjść, pomogłam jej się rozebrać i kazałam kucnąć przy łóżku. Chlusnęło zieloną wodą, nie przestraszyłam się, bo wiedziałam, że kobiety tak mają, jak rodzą. Ale matka oddychała szybko i płytko i źle to wszystko wyglądało. Potem wdrapała się na łóżko i zaczęła jęczeć. Zrobiłam jej okład na głowę. Niewiele to pomogło. Wieczór już zapadł, wczesny, wiosenny, chłopcy zmarzli na dworze, chcieli się ogrzać w baraku. Widziałam, jak matka się męczy, a ten dzieciak nie chciał przyjść na ten świat.

Może miał i rację, pomyślałam, może nie ma co się tak rodzić bez opamiętania? Może lepiej umrzeć zawczasu? Ale on ani się nie chciał urodzić, ani umrzeć. Tylko matkę męczył. Masowałam ją po brzuchu i rękami czułam, że to dziecko w środku żyje, że się rusza, tylko musiało się zaklinować, tak mi się wydawało. Wiedziałam już przecież, że dzieciak musi się urodzić głową, inaczej nie da rady. A ten się ustawił bokiem. Matka krzyczała coraz głośniej. Twarz miała bladą i spoconą. Usta sobie pogryzła do krwi. Nic już jej nie pomagało. Zawołałam młodszego i kazałam mu lecieć do pana Scheiblera do pałacu i prosić, żeby przysłał doktora Jonschera. Wszyscy wiedzieli, że doktor nawet do robotników przychodzi i ich leczy, jak trzeba.

Mały poleciał, ale długo nie wracał. Matka parła z całych sił, a ja próbowałam z niej wyciągnąć tego małego. W końcu zamknęłam oczy, włożyłam rękę do środka, wymacałam jego ciało i nie wiem jak, ale zaczęłam ustawiać go do dołu, żeby się odklinował. Matka chyba zemdlała, a może i nie, ale już nie słyszałam, czy krzyczała, w ogóle nic nie słyszałam. Czułam tylko, jak pulsuje.

Doktor przyszedł przed północą, zbadał ją i powiedział, że to będzie cud, jak ten mały przeżyje. A ja wiedziałam, że nie żaden cud, tylko przekleństwo. Urodził się głową i barkiem, a wychodząc, porozrywał matkę tak, że dostała krwotoku wewnętrznego. Doktor kazał ją natychmiast zabrać do szpitala dla robotników, który wówczas liczył pięćdziesiąt łóżek, miał elektryczność i ciepłą wodę. Kazał zabrać robotnicę Scheiblera, ale wtedy jeszcze nie było w Łodzi szpitala dla dzieci, więc tym małym musiałam zająć się sama.

Trzy dni później matka umarła na gorączkę popołogową. Normalnie, dostała zakażenia i umarła.

Refren

Umarła pierwszego dnia wiosny, w piękny, piękny czas. Umarła, zawinęła się z tego świata, szczęściara. Bo i po co miałaby dalej żyć? Żeby codziennie o świcie iść do przędzalni, a w niedzielę obrywać od męża? Żeby słuchać płaczu głodnego dzieciaka? Nie lepiej umrzeć w pierwszą wiosenną noc, kiedy ziemia już ciepła i trawa pachnie, a ptaki nie dają spać? Czy to nie jest najlepszy czas na umieranie? Zamiast się męczyć i w malignie brnąć przez życie, czy nie lepiej jednak umrzeć, zostawić dziecko i umrzeć?

Czy to nie najpiękniejszy rodzaj śmierci? Czy to nie najlepszy czas na umieranie?

Tak pomyślałam. Tak wtedy pomyślałam. Bardzo jej zazdrościłam.

Doktor Jonscher przyszedł do nas dwa tygodnie później sprawdzić, czy ten mały umarł, i bardzo się zdziwił, jak zobaczył, że żyje. O wszystko mnie wypytał, a potem znalazł mu matkę mleczną, której córka umarła dwa tygodnie po porodzie, a mnie kazał przyjść do szpitala do pomocy przy łóżkach kobiecych. I tak trafiłam do doktora Jonschera na Odział Chorób Wewnętrznych. Nigdy więcej już tego małego nie widziałam. W samą porę umarła tej kobiecie córka.

W szpitalu pracowałam jako Freulein. Doktor Jonscher przeznaczył jedną salę dla kobiet, łącznie szesnaście łóżek. Do mnie należało utrzymywać tam porządek. Karmiłam leżące, nosiłam im kaczki, zmieniałam podkłady, myłam pośladki. Sprzątałam też po tych, które wynoszono do kostnicy. Codziennie modliłam się, aby umrzeć.

W grudniu odwiedziła nas Frau Matylda Herbstowa z matką, Frau Anną Scheiblerową. Bardzo im się u nas podobało i jako filantropki obiecały cały dochód z balu bożonarodzeniowego przekazać na wyposażenie sali operacyjnej. Pani Scheiblerowa zauważyła ponadto, że przydałoby się w szpitalu więcej kwiatów. Od tej pory codziennie rano podlewałam rośliny, a wiosną przesadzałam je do większych doniczek. Gdy urosły zbyt duże, wynosiłam je do ogrodu.

Szczególnie lubiłam dwie wielkie agawy, które w ciągu kilku lat osiągnęły wysokość dorosłej kobiety. Posadziłam je przed wejściem głównym. Gdy je rano podlewałam, zaważyłam, że doktor Jonscher przychodząc do szpitala, zawsze głaszcze ich grube ciemnozielone liście i dotyka ostrych kolców, którymi były zakończone. Były jak nadzieja, do której prowadzi wiele dróg. Naprawdę, wiele dróg prowadziło do drzwi naszego szpitala, do stojących przed nimi agaw. Tak powiedział doktor Jonscher pewnego dnia. Te agawy były naprawdę piękne.

W 1889 roku, gdy ponownie odwiedziły nas pani Matylda z panią Anną, nie mogły powiedzieć, że jest za mało kwiatów. Bardzo za to chwaliły doktora Jonschera. Młodsza pani była wtedy zresztą w zaawansowanym stanie i nieoficjalnie mówiło się, że ma nadzieję, że tym razem będzie to córka. Miała już trzech synów, a przecież wiadomo, że z synów na starość żadna pociecha. Wychodząc, pani Matylda odwróciła się do stojącego za nią doktora Jonschera, położyła rękę na brzuchu i powiedziała:

– Niedługo będę potrzebowała niańki do dziecka.

I wyszła.

Refren

Nagle na naszym oddziale zaczęło pojawiać się tyle kobiet, że trzeba było dostawić łóżek. Wynosiliśmy je po dwie, trzy dziennie do kostnicy. Podobno dzieci wtedy umarło jeszcze więcej, tylko nikt ich nie liczył. Bo jak policzyć zmarłe dzieci?

Właśnie wynosiłam brudne prześcieradła, gdy doktor zaczepił mnie na korytarzu i zapytał, czy chciałabym zająć się dziećmi, gdyby była taka potrzeba.

– Chciałabym umrzeć, doktorze – wyrwało mi się, ale zaraz się poprawiłam, że oczywiście, dziećmi bym się mogła zająć. Miałam trzech młodszych braci i tego czwartego, co go matka urodziła…

O moim starszym bracie nic nie powiedziałam.

Pomyślałam sobie tylko o nim, że go, że bardzo go, że.

Doktor wziął mnie za rękę i pocałował w dłoń. A ja wtedy niosłam brudne prześcieradła po zmarłych.

Oddział dla dzieci nie powstał, ale tuż przed porodem pani Matyldy trafiłam do jej domu na rogu Przędzalnianej, w samym sercu Łodzi.

Państwo Matylda i Edward mieli trzech synów, bardzo grzecznych chłopców, nie można powiedzieć, żaden nie broił, żaden nie dokuczał, Leoś to nawet taki zbyt melancholijny był jak na dziecko, ale nic złego nie można na niego powiedzieć. Zawsze grzecznie: Freulein to, Freulein tamto. Nie pyskował, nie dokuczał. Grzeczny był.

Pani Matylda zbliżała się do trzydziestki, gdy pan Bóg oprócz majątku, fabryki, dobrego męża i zdrowych synów, zesłał jej jeszcze i córkę.

No i urodziła nam się nasza Anna Maria!

Przystrojona w haftowane falbanki wyglądała jak aniołek, aniołeczek najdroższy. Nie było osoby, która by nie przepadała za naszą Anną Marią. Nawet bracia ją uwielbiali, rozpieszczali, w ogień każdy by za nią skoczył. A dziewczynka rosła i piękniała, zachwycając wdzięczną postacią, ułożeniem główki, uśmiechem odsłaniającym zdrowe ząbki. Ojciec za nią wprost przepadał. Nawet doktor Jonscher nie był nieczuły na to słodkie dziecko i jak przychodził do państwa Herbstów, zawsze przynosił karmelki dla niej, a dla chłopców migdały.

Tak. Doktor Jonscher był lekarzem całej rodziny. Kiedy chorował któryś z  synów państwa Herbstów, to właśnie doktor Jonscher przychodził do nich, nierzadko i w nocy.

  Podawałam mu wtedy kawę w saloniku, a on brał ją z moich rąk i pytał:

  – Panienka nie śpi?

  Ano nie spałam.

Anna Maria miała wtedy prawie dziesięć lat. To była czerwcowa noc, jedna z tych krótkich czerwcowych nocy, kiedy człowiek nie może spać.

– Z naszą panienką coś nie tak – powiedziałam. – Nie ma apetytu.

Doktor spojrzał na mnie znad szkieł.

– To znaczy? – zapytał.

– Wczoraj nie zjadła podwieczorku, podczas kolacji odsunęła ze wstrętem pudding ryżowy z musem truskawkowym. Nic nie chciała pić, tylko głowę tak dziwnie przekrzywiła – pokazałam, jak odchyliła główkę do tyłu. – Rączki i nóżki miała lodowate, kazała je sobie długo rozcierać pod kołdrą.

– Teraz? W czerwcu?

– Dzisiaj wieczorem – potwierdziłam. – A kiedy zasnęła, wydawało mi się, że…

– Że co?

– Że spuchła jej buzia.

Doktor wstał gwałtownie i kazał się zaprowadzić do pokoiku panienki.

Weszliśmy tam we troje, doktor, Frau Matylda i ja.

Leżała w haftowanej pościeli, główkę miała złożoną na poduszce z monogramem, jeszcze widzę splecione białe litery AMH i jej czerwoną twarz, rozpalone gorączką policzki, oczy niespokojnie rozbiegane pod powiekami.

– Jezus Maria – wyszeptał doktor, gdy zmierzył jej puls i zaraz kazał nalać chłodnej wody do wanny i zaniósł ją tam i klęczał przy wannie, czekając, aż jej gorączka spadnie. A potem owinął ją w prześcieradło i kazał przykryć pierzyną.

Niestety, w następnych dniach gorączka wróciła, a twarz naszej Anny Marii wyglądała, jakby ją ktoś napompował. Doktor Jonscher był u nas wtedy codziennie, lecz nic już się nie dało poradzić.

– Jedyne, co możemy zrobić, to zapewnić chorej spokój i ciszę – powiedział.

Wówczas pan Edward kazał całą ulicę Przędzalnianą wyłożyć słomą i sianem, aby wytłumić stukot kopyt i furkot kół na bruku.

Pamiętam, jak furmani układali snopki w poprzek, a chłopi rozsypywali siano od skrzyżowania do skrzyżowania. W pokoiku panienki było cicho, jak makiem siał.

Ale na nic się to nie zdało. Anna Maria umarła w wieku dziesięciu lat na zapalenie opon mózgowych.

Refren

Jakie by to dla niej było szczęście się nie urodzić. Nie zazdroszczę Matyldzie, że ją urodziła. Wcale.  Zazdroszczę tej małej, że umarła. Że odeszła w samą porę. Bo pomyśleć tylko, jakie to szczęście umrzeć w czerwcu, gdy papierówki jeszcze wiszą na drzewach. Jakie to szczęście, umrzeć przed bólem brzucha, przed pierwszą miesiączką, przed złamanym sercem, przed łzami, mężem, rodzeniem dzieci. Ja tego nie doświadczyłam, ale jakie to szczęście nigdy nie zostać starą panną, tylko na zawsze już młodą panienką, której pamięć błogosławić będą pokolenia. Umrzeć i nie musieć dłużej żyć. Jak to dobrze, że ona umarła. Przecież ona by tego nie przeżyła. Nie przeżyłaby przecież tego wszystkiego. A tak? Wzięła i umarła. Jakie to szczęście umrzeć przed. Albo się nigdy nie urodzić. Albo się nawet nie urodzić.

Gdy pan Edward z panią Matyldą wrócili z pogrzebu, żal było na nich patrzeć. Pan Edward zaniedbał nawet swoje ukochane storczyki, z których był taki dumny i których zazdrościła mu nawet sama Frau Scheiblerowa. Cała rodzina pogrążyła się w rozpaczy. Pani Matylda chciała wybudować naszej małej Annie Marii nagrobek za trzydzieści tysięcy rubli. Słyszałam, jak o tym rozmawiała z matką i obie zastanawiały się, którego architekta wybrać.

Jak to usłyszałam, od razu pomyślałam sobie, że za te pieniądze można by było jednak zorganizować oddział dla dzieci w szpitalu robotniczym. Doktor Jonscher nadal bywał u nas częstym gościem, bo Frau Matylda brała środki na uspokojenie, więc kiedy doktor został sam w pokoju, podając mu kawę, wspomniałam o tej sprawie. On długo milczał, a potem powiedział:

– Oddział to za mało.

Poszedł do pani Matyldy i długo z nią rozmawiał. Mówił, że wiele dzieci można by uratować, gdyby w Łodzi kto zbudował prawdziwy szpital. I dodał jeszcze, że nasza Anna Maria z pewnością byłaby szczęśliwa, gdyby mogła pomóc chorym dzieciom, bo miała dobre serce. Jaki to mądry człowiek, ten doktor. Zaraz też Herbstowie uradzili, że taki szpital to będzie najlepszy pomnik na jej cześć. Architekt pana Scheiblera, Riebensahm z Rygi, powiedział, że to koszt ponad dwustu tysięcy rubli, a wówczas doktor Jonscher miał już ze składek wśród łódzkich fabrykantów uzbierane czterdzieści pięć tysięcy. Pani Matylda dołożyła resztę, a pan Edward przeznaczył na ten cel grunty, z zastrzeżeniem, że szpital dziecięcy w Łodzi ma nosić imię Anny Marii, bo na jej cześć i pamiątkę został ufundowany i ma po wsze czasy służyć dzieciom.

No i tak już w 1902 roku rozpoczęła się budowa pawilonów szpitala pediatrycznego. Jakoś kilka miesięcy później doktor Jonscher przedstawił w domu Herbstów doktora Józefa Brudzińskiego z Warszawy, specjalistę od zapalenia opon mózgowych u dzieci, który miał zostać pierwszym lekarzem naczelnym szpitala. Przyprowadził go, a po obiedzie, gdy panowie przechodzili do palarni, zatrzymał mnie i powiedział:

– I przedstawiam ci naszą przełożoną, która wszystko pięknie zorganizuje w naszym szpitalu. To ona pierwsza zauważyła objawy u…

I tak zaczęła się moja praca z doktorem Brudzińskim.

Pani Matylda początkowo chciała, żeby w szpitalu leczyły się tylko dzieci ewangelickie, ale doktor Brudziński, który miał doświadczenie z Krakowa, z Grazu, a nawet z Paryża uparł się, że nowoczesny szpital musi obejmować opieką wszystkie dzieci bez względu na narodowość, wyznawaną religię czy stan majątkowy rodziców. No i miał rację. W maju 1905 roku nastąpiło uroczyste otwarcie Szpitala dla Dzieci imienia Anny Marii. Bardzo to była wzruszająca chwila.

Szpital z początku leczył dzieci od drugiego roku życia, lecz staraniem doktora Brudzińskiego wkrótce otwarto bardzo dobrze urządzony oddział niemowlęcy, który w całości został oddany pod moją opiekę.

Opiekowałam się tymi dziećmi najlepiej, jak umiałam. I śmiertelność wśród nich była najniższa w całej Europie. Ale za każdym razem, jak któreś umierało. Nie. Coraz rzadziej im zazdrościłam. Dopiero w maju.

Dopiero w maju siódmego roku, gdy doktor Brudziński podczas porannego obchodu powiedział, że.

Refren

Tego dnia po dyżurze pobiegłam do szpitala robotniczego, w którym pracował doktor Jonscher. Zapadał majowy wieczór, pachniały bzy, chmury zbierały się na wieczorną burzę. Obie agawy rysowały się monumentalnie na tle granatowiejącego nieba, gdy dopadłam do drzwi szpitala i ścięłam obie. Kapały łzy z mięsistych liści agaw. Poraniłam sobie ręce o ostre kolce, które tak lubił dotykać doktor Jonscher. Stałam z zakrwawionymi rękami nad wielkimi martwymi liśćmi i chciałam umrzeć razem z nim. Chciałam umrzeć razem z nim. Razem z nim, z doktorem Jonscherem. Dlaczego?

Dlaczego wtedy nie umarłam?

Jakoś tak dwa lata po śmierci doktora Jonschera pani Matylda przekazała szpital pediatryczny, wraz z moim oddziałem noworodków, towarzystwu chrześcijańskiemu, a sama wyjechała do Zoppot, gdzie pan Edward miał willę i gdzie spędzał prawie cały rok, bo mu wybitnie służył nadmorski klimat. Zresztą umarł nagle, na serce, w czerwcu. Wcale przy tym nie wiedział, że umiera.

A u nas wszystko się zmieniło, choć jak mi Bóg miły nie wiem, czym się różni noworodek chrześcijański od niechrześcijańskiego. Oprócz tego, że musiałyśmy szybko chrzcić te dzieci, co do których były wątpliwości, że rodzice je ochrzczą. Nie zawsze zdążyłyśmy. Będę się pewnie za to smażyć w piekle.

Po doktorze Brudzińskim szpital objął doktor Mogilnicki, który prawie mi się nie wtrącał w moje noworodki.

Od śmierci pana Edwarda pani Matylda tylko kilka razy odwiedziła nasz szpital. Może nawet nieprzyjemna była dla niej pamięć zmarłego? Jednak kiedy doktor Mogilnicki wybudował tarasy i werandy dla dzieci gruźliczych, przekazała im swój dom letniskowy w Sokolnikach na sanatorium. Ale nawet te kilka razy, kiedy była w Łodzi, zawsze przychodziła do mnie na oddział.

Refren

Jak to dobrze, że pani Matylda umarła w czerwcu, zanim jaśminy zdążyły przekwitnąć. W czerwcu, kiedy wieczory najdłuższe i wszystko w ogrodzie pachnie. Kiedy dojrzewają papierówki. Papierówki i poziomki. Przed upałami i przed tłumem przyjezdnych, który tak ją męczył w Sopocie  na molo.

Jakie to szczęście umrzeć latem trzydziestego dziewiątego. Nie doczekać wojny. Nie doczekać niczego. Nie widzieć, jak się wyrzuca dzieci. Nie musieć wykonywać rozkazów. Umrzeć. Tak po prostu sobie umrzeć zawczasu.

Klęczałam przy łóżku tego chłopca, stara osiemdziesięcioletnia kobieta, i liczyłam spadające krople z niedokręconego kranu. Na umywalce zrobił się od tego rdzawy zaciek. Taki ślad, pomyślałam, trudno usunąć.



Barbara Sadurska – prawniczka, pisarka, scenarzystka. Laureatka Nagrody im. Witolda Gombrowicza za zbiór opowiadań Mapa (2019). Pisze głównie opowiadania. Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzi warsztaty pisania prozy. Mieszka w Krakowie.

Małgorzata Jeniec (ur. 1993) – absolwentka grafiki na krakowskiej ASP, mieszka w Krakowie, gdzie pracuje jako ilustrator w studiu animacji. Prywatnie miłośniczka rękodzieła, gotowania i swojego psa Mira.