Budzik znowu mnie zawiódł. Wstałem dziś o wiele za późno i nie
załapałem się na wrzątek. Opustoszały hotel, niepracująca kuchnia.
Poszedłem na recepcję, bo zapamiętałem, że mają tam papier,
a ja tym razem za gościnę postanowiłem zapłacić ostatnio napisanym
wierszem. Ostatnio napisanym, co nie znaczy, że ostatnim,
jaki zazwyczaj noszę w portfelu zamiast gotówki. Mam ich jeszcze kilka.
Każdy w jednej niepowtarzalnej kopii. Ale ten, o który chodzi,
wydał mi się znacznie bardziej odpowiedni do okoliczności,
pasujący do miejsca, napisany dzień wcześniej. Niestety znajduje się
w cyfrowej chmurze, skąd właśnie próbuję go dobyć. Na recepcji
nikogo. Pomyślałem, że to już naprawdę przestaje być śmieszne.
A gdyby tak pożar? A wojna? Stoję i szukam w komórce kogoś, kto mógłby
mnie wesprzeć w rozwiązaniu zagadki widmowej obsługi hotelu.
Wybieram nazwisko. Całe szczęście. Wie w czym rzecz i pomoże.
W zamian wymaga podziwu. Ustaloną sumę uśmiechów przeleję mu jutro.
–
Nie mam zajęcia. Nikt o tym jeszcze nie wie. Myślę, że to chwilowe,
że ta słabość w końcu przeminie. Trudno mi o tym pisać w wierszu,
który przeczytasz do końca, bo już wiesz, że do lekkich i przyjemnych
na pewno się nie zalicza. Zresztą takich mam naprawdę niewiele.
Poza tym lubisz ten ton i tembr, literaturę, która zazwyczaj mówi
o nas więcej niż Internet. No, tak tylko się droczę, bo wiem, że nic
nie mówi o nas tak dobitnie jak Internet o poranku. Ale ostatnio
po przebudzeniu w zamian kolorowe kamyki: Faxolet 150 mg i Egzysta 75
mg. Późnym wieczorem: Mitragen 30 mg, Pinexet 25 mg albo Perazin
25 mg. Perazin razy dwa. Citabax i Afoban już nie wchodzą tak łagodnie
jak kiedyś, więc kazali odstawić. W myślach nie powracać do pracy,
targetów i zawodowej nieprzewidywalności. Dziś obudzę się wypoczęty,
ale nie wstanę, bo wyjątkowo dobrze będzie mi w łóżku z kotem
w nogach. Tam poczekam na wczesną wiosnę i kolejną kontrolę zaświadczeń.
Zastęp inspektorów przypłynie pontonem, żeby przeszukać mieszkanie.
–
Pod koniec grudnia wysyłasz wreszcie zaległy list do przyjaciela
i z miejsca poprawia ci się humor. Czujesz się tak, jakbyś wydał na głupoty
całą pierwszą wypłatę. Kłaniają ci się przechodnie, obcy ludzie
rozwijają przed tobą czerwony dywan. Myślisz: a co tam, niech będzie.
Idziesz w to. Jednym drgnieniem nadgarstka przywołujesz
krawca. Nie pyta. Już wie, że ma zdjąć miarę pod nowy garnitur.
Na szewca nie czekasz dłużej niż kwadrans. Buty już uszył, co dziwne –
pasują. Rocznie zjadasz pięćdziesiąt dwie przepiórki, skubiesz
żytnią bułkę i popijasz miodem, który do pobliskiego portu płynie
cztery tygodnie. Nie mówiąc o maśle i orzechach. W tym samym
czasie połowa całej populacji poprzestaje na ryżu i soli, które im
sprzedajesz. Od mocnych cygar całkiem pożółkła ci skóra między palcami,
na których liczysz najczęściej do trzech. Jesteś leniwy, ale chciałbyś
być teraz w Szenajdzie. Stamtąd do Olpucha jest rzut kamieniem.
O szesnastej odchodzi pociąg do Xuño. Rzucasz wszystko, bo jeszcze zdążysz.
–
Nie wstałem z łóżka. W radio ostrzegają przed intensywnymi opadami,
ale opady nie chcą nadejść. Brakuje mi zajęcia. Świat za oknem
pusty i bezdźwięczny. Nieistniejący, zupełnie jakby Bóg zapomniał
o ludziach. Jakby się jeszcze w ogóle nie wybudził po świętach.
Na pewno nie przychodzi do pracy od kilku dni. Nie stuka
laską w okna, nie zagląda w portfele i nie odprowadza zmarłych
na cmentarz. Nie odbiera. Pewnie zsunął się do podscenia,
tam gdzie od tygodni operuje zima. Nieobecności liczone w dniach,
to już nie przelewki. Najpewniej wkrótce go zwolnią. Poleci z całym
zastępem aniołów odpowiedzialnych za nakręcanie budzika
i uwalnianie dźwięków w smartfonie. A wraz z nimi kierownicy zmiany,
zarządcy dni i nocy, ale też cieśle i krawcy. Będą szukać roboty
do marca, aż w końcu sprawa ucichnie. Widzę ich jak bladym świtem
ciągną wóz z całym swoim dobytkiem, jak gubią gwiazdy gdzieś w powiecie
przemyskim. Jeden z aniołów jest trzeźwy. Oświetla drogę komórką.