Upał panujący w środku wygania Anisę na zewnątrz. Od czasu do czasu podmuch wiatru porywa głosy, niesie je dalej. Piosenki, gwizdana melodia, śmiechy. Po parkingu krąży wódka z dyskontu. Niejeden, czując pieczenie, które schodzi po przełyku do żołądka, upierałby się, że pije swojską rakiję. W takie wieczory do głosu dochodzi teraźniejszość. Ktoś by pomyślał: po prostu lato, gorący asfalt, leniwe, kocie rozciąganie i przeciąganie się. Azra pokazuje list od Mahira. Pisze o miasteczku namiotowym na lotnisku, o tym, że trzeba już myśleć o drewnie na opał na kolejną zimę. W górach dookoła siedzą Serbowie i ostrzeliwują miasto; Nenad wciąż leży w szpitalu, sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Na koniec: ucałowania dla ciebie i Rahima, uważajcie na siebie.

Meho, nastolatek, który przed kilkoma dniami przyjechał do Wiednia, rozdaje papierosy. Spaceruje od jednej grupki do drugiej, chce dowiedzieć się jak najwięcej o tutejszych stosunkach, czarnym rynku i możliwościach zarobku. Dziś władze obozu ogłosiły, że we wrześniu wszystkie dzieci od siedmiu lat wzwyż pójdą do szkoły, a zamiast wuefu i techniki będą dodatkowe godziny niemieckiego. Większość rozmów kręci się jednak wokół długo wyczekiwanego specjalnego pociągu, który dotarł wreszcie do stacji Praterstern – to o nim mówiła pracownica socjalna. Dziesięć wagonów po brzegi wypełnionych Bośniakami. Serbowie deportowali ludzi, tak jak wcześniej robili to naziści – ktoś się denerwuje – tak jak naziści zespawali każde okno i każde drzwi wagonu. A może to wcale nie byli Serbowie, tylko Węgrzy, wtrąca ktoś inny. Twierdzi, że straż pożarna godzinami rozcinała drzwi, żeby uwolnić ludzi zamkniętych od wielu dni.

Obóz przypomina kalejdoskop, którego szkiełka przesuwają się odrobinę z każdą pogłoską i opowieścią, przybierając raz ciemniejsze, raz jaśniejsze barwy. Wiele zdań zmieniło się we frazesy: wojna niedługo się skończy i będziemy mogli wrócić. Jeszcze nic straconego. Albo: nie chcemy mieć już nic wspólnego z Bośnią. Poszukać pracy, zdobyć pracę, nema problema. Ale jak znaleźć pracę, która nie jest szorowaniem korytarzy albo harówką na budowie? Niektórzy co wieczór padają na łóżko, wycieńczeni i zdenerwowani, bo wizyta w urzędzie znów niczego nie dała: ich uniwersyteckie dyplomy i certyfikaty zawodowe nie są uznawane w Austrii. Wolontariusze i ludzie odbywający służbę zastępczą pomagają im w tych oficjalnych sytuacjach, tłumaczą, załatwiają niezbędne formularze, ale te dni schodzą głównie na daremnym wyczekiwaniu w zatłoczonych poczekalniach. Próbujesz poradzić sobie z rozczarowaniem: do niedawna byłeś dentystą, teraz jesteś tylko „osobą potrzebującą pomocy”.

Wielu z nich wydaje się, że Wiedeń jest zbyt blisko wojny, że przenika go jugosłowiański styl życia. Szansa, by ostatecznie z owym stylem życia zerwać, leży tysiące kilometrów stąd, ale z każdą chwilą staje się coraz bardziej namacalna: w miejscach noclegowych wyłożono formularze przygotowane przez irlandzką ambasadę. Poszukują zwłaszcza młodszych osób ze zdolnościami manualnymi. Mówi się, że przedstawiciel irlandzkich władz wkrótce odwiedzi obozy i będzie rozmawiał z chętnymi do wyjazdu. Kogo przyjmą, na tego czekają praca, mieszkanie i nowy paszport. Myśl, by od tej chwili zacząć życie daleko stąd, nabiera realnych kształtów. Republika Południowej Afryki szuka specjalistów w najróżniejszych dziedzinach, uznaje wszystkie dyplomy i certyfikaty, przy wjeździe wymaga za to bezbłędnie zdanego egzaminu z języka angielskiego. Australia wpuszcza kobiety i dzieci, mężczyzn czeka jednak surowa procedura imigracyjna. Pozostaje Kanada. Kanada, mówi się, nie robi problemów, Kanada przyjmuje każdego.

***

[…] To przebłysk przesądnej myśli kazał Azrze przyjąć Anisę. Robiła, co mogła, by ochronić Rahima, ale nic nie może zrobić dla Nenada – wciąż to sobie uzmysławiała. Na widok młodej kobiety, która wpatrywała się w nią przerażona i jąkała coś o śnie i jedzeniu, z ręką wciąż uniesioną, jakby pukała do drzwi, w Azrę wstąpiła nadzieja. Los Nenada może się jeszcze odwrócić, jeśli tylko ona sama zdobędzie się na jakieś poświęcenie. Może istnieje Bóg albo inna nadprzyrodzona siła, myślała. Może uda się ją obłaskawić, jeśli pomogłaby dziewczynie. Może ta dziewczyna jest zastawem za życie najstarszego syna, zabłąkanym na jej progu.

Przegoniła Rahima z otomany, przygotowała posłanie, naszykowała ręczniki i kawałek mydła, a potem przyrządziła kolację ze zgniłej sałaty, konserw i czerstwego chleba, które kupiła po lichwiarskich cenach w Malim Zvorniku. Przy kuchennym stole Anisa opowiadała o swojej drodze. Zjadła kilka łyżek zupy gulaszowej, ale zaraz zapomniała o jedzeniu. Napięcie, które czuła do tej pory, ustąpiło potokowi słów: od napastników w białych tenisówkach do kobiety z karabinem, od eksplozji do zabarykadowanej wioski, zagmatwana opowieść, za którą Azra i Rahim nie nadążali. Anisa cały czas wspominała ojca, zaczynała o nim mówić, by po chwili rozpocząć inny wątek, w końcu jednak pozostał tylko ojciec, bo nie było już o czym opowiadać. Mój ojciec, wybełkotała Anisa. Schowała twarz w dłoniach.

***

Kolejne dni toczyły się zwykłym rytmem. Wódką znalezioną w szufladzie biurka Mahira Azra zdezynfekowała ranę na nodze Anisy. Najpierw poszła do pielęgniarek, ale nikt nie odpowiedział na jej pukanie. Ukrywają się, pomyślała Azra, słyszała przecież odgłosy kroków dobiegające z góry. Po załatwieniu najważniejszych sprawunków Anisa usiadła na otomanie, a Rahim snuł się po mieszkaniu – chciał być blisko niej, chociaż unikał jej spojrzenia. Anisa próbowała dodzwonić się do domu, bezskutecznie. Nie możesz wrócić, jeszcze nie teraz, powiedziała Azra. Anisa tymczasem zastanawiała się, co powinna zrobić i jak ma odnaleźć ojca.

Pewnego wieczoru ktoś znowu stanął pod drzwiami. Rozległo się nie pukanie, tylko walenie, do tego okrzyki zapowiadające rewizję. Azra gestem kazała Anisie ukryć się w schowku. Do mieszkania wszedł żołnierz w asyście rekruta, który nerwowo poprawiał kołnierzyk koszuli. Na początku rozmawiali ze sobą tylko żołnierz i Azra, która stanęła pomiędzy intruzami. Rahim siedział na otomanie i patrzył się w podłogę. Żołnierz zażądał zapłaty za czujność – twierdził, że kazał otoczyć ich blok specjalną opieką. Azra próbowała się tłumaczyć, mówiła, że nie ma zbyt wiele do zaoferowania.

W wąskim schowku Anisa słyszała głos żołnierza, to bliżej, to dalej. Wy, Muzułmanie, zawsze macie gdzieś pochowane pieniądze, powiedział. Chcę tego, co mi się należy – zażądał władczym tonem. Potem mówił spokojniej, przymilnie. Zbliżył się do Azry i szeptał jej coś do ucha, wodził palcem po zmarszczce, która od wybuchu wojny przecinała jej czoło na pół. Azra szlochała. Żołnierz kazał jej być cicho, ale płakała dalej, albo z przekory, albo dlatego, że nie usłyszała jego słów. Płakała tak głośno, że Anisa dostała gęsiej skórki.

Przez czerwone zasłony wpadały ostatnie promienie słońca, zanurzając pokój w ciepłym świetle, które jednak z każdą chwilą słabło, zamieniając Azrę i obu żołnierzy w cienie. W przepastnym półmroku żołnierz podszedł do Rahima i chwycił go za podbródek. Obracał jego głowę w prawo i w lewo, przyglądał mu się ze wszystkich stron, podobnie jak przed chwilą czynił to z Azrą. Masz już wystarczająco dużo lat, żeby walczyć, stwierdził. Anisa spoglądała przez szparę w drzwiach schowka. Czuła, że za moment zapadnie decyzja.

Młode kobiety, na górze pod numerem pięćdziesiątym siódmym, wyrzuciła z siebie Azra. Zapadła cisza, na twarz żołnierza wypełzł szeroki uśmiech. Azra rzuciła się, żeby przytulić Rahima. Jeśli skłamałaś… – żołnierz pogroził palcem i skinął na rekruta, by poszedł za nim.

Gdy tylko wyszli, Azra zniknęła w łazience. Raz za razem obmywała twarz zimną wodą, aż w końcu jej oddech się uspokoił i przestała dyszeć. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo jej było wydać pielęgniarki. Zrobiła to, żeby pozbyć się wojskowych z mieszkania, żeby znaleźli się jak najdalej od Rahima. Anisa siedziała w schowku; słuchając żołnierza, Azra pomyślała, że gdyby ktoś wiedział o ich tajemniczym gościu, ona i Rahim mogliby zostać oskarżeni o sprzyjanie wrogowi lub o coś równie wydumanego. Przynajmniej uchronię Rahima, myślała. Bez przerwy, obsesyjnie: przynajmniej uchronię mojego syna. Wydała sąsiadki, nie patrzy na ulicę, czy je wywożą; nie pozwoli, by coś mu się stało.

Przejrzała się w lustrze zawieszonym nad umywalką, woda skapywała z twarzy. Czy to naprawdę ja? Czy to wciąż ona, człowiek, który zdradza i kalkuluje, który chce ocalić własną skórę, a nade wszystko pragnie uratować swoje dziecko? Poczuła ukłucie w piersi – to hańba. Już wiedziała: musimy stąd uciec. Musimy stąd uciec i nie być jak ci barbarzyńcy.

Z górnego piętra dobiegło głośne pukanie. Potem huk i trzask wyważanych drzwi. Azra, Anisa i Rahim słyszeli krzyki kobiet. Z okna ze świstem wyleciał telewizor. Odgłos urządzenia rozbijającego się na kawałki mieszał się z ochrypłym śmiechem. Przez sufit dało się usłyszeć łoskot przesuwanych mebli, krzyczała już tylko jedna z pielęgniarek. Musiała zamknąć się w pokoju, wyszeptał Rahim. Potem na klatce schodowej rozległ się śpiew żołnierza. Tym razem wtórował mu rekrut, więc Anisa odwróciła się w kierunku schowka, gotowa znów wejść do kryjówki.

Żołnierze schodzili po schodach i śpiewali, ale wkrótce ich piosenka ucichła. Azra zabrała z korytarza kwiaty i wycieraczkę, a przed drzwiami mieszkania rozsypała skorupy naczyń i odpadki z kuchni. Pracowała w pośpiechu, nic nie mówiła, nie zwracała też uwagi na zatroskany wzrok Rahima – jakby śmieci mogły zataić jej zdradę. Cuchnąca aranżacja miała sprawiać wrażenie, jakby ten korytarz już został splądrowany.

Anisę przeszły ciarki na myśl, że w bloku mogą być inne mieszkania, które wyglądają na spustoszone, choć w rzeczywistości za ich drzwiami, zabarykadowanymi rumowiskiem mebli, ukrywają się ludzie.

***

[…] Długie godziny, które Jovan spędza w gnieździe karabinu maszynowego, są do siebie coraz bardziej podobne. Wciąż ten wilgotny chłód, który pojawia się wraz z mgłą. Jovan co noc zakrada się do chaty, żeby zabrać magnetofon. Próbuje śpiewać sevdalinki. Podoba mu się ich rytm, smutny i powolny, każda nuta pieśni wije się wokół utraconej, wzgardzonej miłości. By nadać choć odrobinę sensu godzinom na posterunku, postanawia nauczyć się sevdalinek na pamięć. Musi się czymś zająć, inaczej zwariuje od tych myśli. Musi zapomnieć o tym, że jako ledwie dwudziestolatek powinien robić coś innego niż gnić w górach. Nawet Kosta, przechodzi mu przez myśl, wybrał się do Waranasi – z goryczą myśli o tym picusiu z belgradzkiego bloku. Zaczyna mu burczeć w brzuchu; wściekły skupia się na piosenkach, które wydobywają się z trzeszczącego magnetofonu, przypominają lot ptaka uwięzionego w przestworzach przez zły czar, z góry spoglądającego na nieosiągalny świat. Pieśni opowiadają o daremnej miłości, nieodwzajemnionym pożądaniu; Jovan musi przestać śpiewać, myśl o Anisie sprawia, że czuje pustkę. Jeszcze chwila i rzuci się w nią jak w skalną przepaść.

Z upływem każdej nocy spędzonej na czuwaniu – dzięki sevdalinkom i trzepaniu konia – rośnie w nim pewność, że w głowie ma już tylko urojony obraz Anisy. Zastanawia się, co ona teraz robi, czy w ogóle jeszcze żyje. Czy udało jej się stąd wydostać, a jeśli tak, w jakich okolicznościach? Gdy wyjeżdżał do koszar w Banja Luce, żegnali się na przystanku autobusowym w Sarajewie. Wtedy żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy, że to ostatnie objęcia, ostatnie chwile spędzone twarzą w twarz. W wyobraźni widzi siebie, jak siedzi pewnego dnia w jakieś zadymionej kafanie i śpiewa te pieśni głosem pełnym smutku. Dzięki swojemu śpiewowi stanie się legendą nocnego życia, zachwyci publiczność, a jego sława będzie się nieść od jednego lokalu do drugiego.

Jovan tkwi w gnieździe ogniowym, wtóruje pieśniom z kasety, oddaje się marzeniom o przyszłym życiu artysty, którego początek wyznacza utrata pierwszej wielkiej miłości. A mimo to do rana upłynie jeszcze wiele godzin, zbyt wiele godzin. Do jego serca wkrada się podejrzenie, że tęsknota za Anisą, coraz silniejsza, wymazała z jego pamięci kobietę z krwi i kości.

Kiedy siedział na strychu i próbował namalować portret dziewczyny, potrzebował jej zdjęcia z legitymacji, bo samo wspomnienie nie wystarczyło. Teraz zaś wykorzystuje sevdalinki, by zachować fantazję o Anisie, choć wie, że fantazja ta nie ma nic wspólnego z prawdziwą osobą. Słucha pieśni o niedostępnych księżniczkach, o pięknościach przemykających za murem ogrodu i nachodzi go obawa, że niedługo Anisa całkiem się rozpłynie pośród tych bajek, a on nie będzie już wiedział, kim była naprawdę.

Jednej nocy śpiewa tak głośno, że w drzwiach pojawia się zaspany Darko i rzuca w niego polanem. Bądźże wreszcie cicho, pomstuje. Jovan wychodzi z gniazda, bierze ze sobą magnetofon i idzie wzdłuż urwiska. Im bardziej oddala się od chaty, tym głośniej słucha piosenek. Czeka, aż z góry powieje następny podmuch wiatru – wykorzystuje każdą chwilę ciszy, by z pasją ćwiczyć sevdalinki. Zatrzymuje się, nasłuchuje melodii. Nagle wydaje mu się, że słyszy drugi głos. Dobiega z daleka, lecz w tym samym rytmie, z lasu u stóp skalnej ściany. Jovan naciska „play”, czeka, naciska „stop”. Jeszcze dwie, trzy linijki, jak odległe echo. Tak, jest tego pewien: gdzieś tam, w dole, w ciemności, ktoś śpiewa razem z nim.

***

Mamy trzymać straż podczas wymiany, oznajmia Aleksa. Są na nagim płaskowyżu w masywie Vlašić. Jeszcze przed świtem Jovan musi zejść z posterunku i pójść do kwatery głównej. Po raz pierwszy od przyjazdu znowu znajduje się między koszarami i wieżyczkami strażniczymi, zaskoczony ruchem, jaki panuje w bazie. Oprócz drutów kolczastych są też stojące w rzędach namioty nowo przybyłych jednostek. Pojazdy terenowe przywożą granatniki, ze wszystkich stron słychać wydawane rozkazy. Jovan przeczuwa, że szykuje się coś wielkiego.

Też cię tu zagoniono? – Dragan wita go na dziedzińcu. Jak tam w kuchni? – pyta Jovan. Nudno jak cholera. A u ciebie? Tak samo, odpowiada Jovan. Dragan trąca go w bok, pokazuje na księdza, który przechadza się po placu apelowym w czarnej sutannie. Tyle lat siedzieli w ukryciu, a ledwie wybuchła wojna, znów wyleźli, mówi, tak, jakby ich nauki nigdy nie były zakazane. Weźcie w posiadanie kobiety, woła duchowny w kierunku wjeżdżających ciężarówek, weźcie kobiety naszych wrogów, a wraz z nimi ich religię, krzyczy. Triumfalnie wyciąga w górę krucyfiks wiszący na szyi. Z baraku żołnierze wypędzają kolumnę obdartych, potykających się mężczyzn – przywiązani jeden do drugiego biegną truchtem na pakę ciężarówki. Jakiś kapral gwiżdże na Jovana i Dragana, ej, wy tam, ruszamy – wrzeszczy.

Na miejscu wymiany czekają już mieszkańcy okolicznych wiosek, okutani w grube kurtki i czapki. Niektórzy przyjechali dwukółkami ciągniętymi przez osły, wielu przyszło na piechotę; z boku stoi zastava. Podobnie jak żołnierze, również i oni dzielą się na dwie grupy; niektórzy obiema rękami przytrzymują czapkę na głowie, a spódnice kobiet wydymają się na wietrze, który smaga płaskowyż; tak, jakby wiatr jednym gwałtownym podmuchem chciał zrzucić ze skał stojące naprzeciw siebie oddziały.

Z każdej strony po dwie ciężarówki: w jednej zmarli, w drugiej żywi. Ze wzgórza schodzi ktoś jeszcze, chłopiec, za nim starzec na powrozie, wszyscy czekają, aż zajmą swoje miejsce. Jovan wzdryga się, gdy stary mija go po omacku: zamiast oczu ma dwa otwory obciągnięte cienką warstwą skóry.

Najpierw kolej na zmarłych. Plandeki ciężarówek podnoszą się, ludzie stojący wokół robią krok w przód, potem w tył, pewni, że któryś z nich okaże się ich bliskim; jakaś kobieta zakrywa usta ręką i zaczyna płakać. Serbowie zabierają sześcioro ludzi. Żołnierze niosą ich za ramiona i nogi, przez podmuchy wiatru krzyczą do siebie jakieś niezrozumiałe słowa, a jeden z nich się śmieje, gdy wyciągają z samochodu ostatniego człowieka. Tych sześciu liczy się jak tamtych pięciu, których mają Serbowie – jak stawka podczas wieczornej gry w karty, tyle że zamiast papierosów kładzie się zmarłych. Jeden ma koszulę założoną na lewą stronę, dwaj są całkiem nadzy. Na ciele rany cięte, ślady uderzeń zabarwione na czarno. Twarze obojętne jak kamień albo niebo. Niektórzy w ogóle nie mają obrażeń czy okaleczeń, leżą nieruchomo w trawie. Gdzieś w ich ciele, na skroni lub na piersi, jest otwór po szrapnelu. Niepozorna, ledwo widoczna ranka – w sam raz, żeby umrzeć.

To naprawdę zabawne, myśli Jovan, wystarczy taka mikroskopijna rana. Wiatr, słońce i zimno nie odciskają już piętna na twarzach zmarłych. Białe lub szare, leżą na posłaniu z trawy, jedna z nich lśni niebieskawo, pięknie, dziwnie. Jovan nie może oderwać wzroku od tego zdumiewająco cichego, błękitnego, zimno połyskującego oblicza. Za życia, myśli sobie, ten człowiek na pewno nie był tak piękny.

Dwa rzędy zmarłych, w jednym nasi, w drugim oni. Oczami wyobraźni Jovan widzi, jak sam wkrótce będzie leżał na trawie. Tak jak teraz – ubrania na martwych ciałach będą łopotać na wietrze, cywile będą stać gotowi, by przenieść trupy na dwukółki lub do samochodów, aż zostanie tylko on, jako że nie ma tu nikogo, kto chciałby go pogrzebać. Czy będzie świecić tak pięknym blaskiem, kiedy śmierć pozbawi go życia, a w zamian rozpali mały niebieski płomień migoczący pod skórą, czy też może stanie się siny i sztywny – od maleńkiej rany na ciele? Obym, myśli Jovan, obym nie był jednym z nagich i okaleczonych.

Kapral przekrzykuje wiatr, każe więźniom wysiadać. Spętani ze sobą sznurami, jeden za drugim przebiegają na drugą stronę. Zamieniają się miejscami, gapią się z ciężarówek, nie dowierzają, że są wolni. Jeden z nich ma na twarzy takie same czarne strupy co zmarli. Dragan daje im papierosy, biorą je bez słowa, palą, zaciągają się pośpiesznie. Nie tak zachłannie, śmieje się. Jovan patrzy na chłopca, który prowadzi ślepego starca do zabitych Serbów. Mężczyzna przyklęka, głaszcze pierwszego zmarłego po twarzy, potem drugiego, trzeciego. Przy czwartym się zatrzymuje. Palce starego ponownie suną wzdłuż kości policzkowych, nosa, nasady włosów. Jego usta otwierają się niczym w przeciągłym krzyku. Ten widok będzie długo prześladował Jovana: starzec płacze, choć nie ma oczu. Płacze niemo, niewidocznie, bez łez, a przecież każdą zmarszczką, każdym milimetrem twarzy. Wiatr połyka jego słabe wołanie. Ślepiec położył dłonie na twarzy zmarłego, a teraz odwraca głowę na wszystkie strony, jakby chciał każdego oskarżyć: żołnierzy, cywili, chłopca, co przywiódł go tu na sznurze owiniętym wokół bioder, szare, gęste chmury, których nie może dostrzec otworami zasnutymi cienką błoną.

Mamy do zaoferowania jednego mniej, woła serbski kapral. Jego odpowiednik z drugiej armii lekceważąco macha ręką – to i tak bez znaczenia, odkrzykuje. Pozostawione ciało ładują na pakę ciężarówki, na której siedzą uwolnieni żołnierze. Podciągają nogi, jakby zwłoki były zaraźliwe. Para staruszków wlecze dwóch zmarłych do zastavy, jeden z nich to ten piękny, połyskujący na niebiesko. Kładą go na tylnym siedzeniu, z prawej strony dynda głowa, z lewej wystają nogi, drugie ciało przywiązują na dachu. Mężczyzna siada za kierownicą i rusza. Samochód turkocze, zjeżdża drogą upstrzoną kałużami. Kiedy koło wpada w dziurę, ze sznurów na dachu wyślizguje się ręka zmarłego, macha żołnierzom na pożegnanie.



Robert Prosser (ur. 1983) – austriacki pisarz, performer, animator kultury. Autor m.in. powieści Geister und Tattoos (2013), Phantome (2017), Gemma Habibi (2019; jej fragment w przekładzie Ryszarda Turczyna prezentowaliśmy w numerze 1/2022) oraz książki eseistyczno-reporterskiej Beirut im Sommer: Journal (2020). W 2017 roku za powieść Phantome pisarz był nominowany do nagrody Deutscher Buchpreis.

Małgorzata Gralińska – absolwentka filologii germańskiej na UAM w Poznaniu, tłumaczka. Na język polski przełożyła Ostatnią podróż Winterberga Jaroslava Rudiša (Książkowe Klimaty), Duchy z miasteczka Demmin Vereny Keßler (ArtRage/ Książkowe Klimaty) oraz Skąd Sašy Stanišicia (Książkowe Klimaty).

Rafał Kwiczor (ur. 1985) – mieszka w Warszawie. Kiedyś studiował malarstwo na UAP, teraz ilustruje jako freelancer. Buduje skomplikowane narracje oparte na ruchu, w których trzeba odkryć element uruchamiający całość. Gra z lat 90. – The Even More Incredible Machine idealnie oddaje jego ilustracje, sposób, w jaki działa i jak tworzy zamknięty, smutny, nostalgiczny a nawet przygnębiający świat, wypełniony zakłopotanymi głowami w przestarzałych fryzurach.