Przy pierwszych tego roku
niewielkich opadach śniegu
dźwignęli wreszcie ten złom,
o którym właściciel-jąkała
musiał chyba zapomnieć
albo go spisał na straty,
albo się przeprowadził,
albo po prostu umarł.
A wywalczone w spółdzielni
stanowisko z mikroszlabanem
(znieruchomiał na amen)
i z krzywo wypisanym
numerem rejestracyjnym
sprzed prawie ćwierć wieku
jest obwiedzionym kredą
terenem wizji lokalnej.
*
Świat. Równoważnik zdania
rzuconego niedbale
w perfidnym uniesieniu.
Prawo czystości gamet
to kolejowy nasyp,
to rozżarzony tunel
wzbitego w górę śniegu.
Mówił krótko, zimowo.
Allel, allel! Stąd jestem.
Wszystko można rozgarnąć
do twardej, gołej ziemi.
Mówię krótko, zimowo:
to orzeł. Anioł. Anioł,
powtarzał, to jest anioł.
*
Jezdnia jest dziś doliną
rzeki, którą zatrzymał
zator. Na wodowskazach
przekroczono już stany
alarmowe, więc miasto
głośno błaga: Przyślijcie
lodołamacze. Nisko
położone dzielnice
będą ewakuować
najszybciej. Są gotowe
środki transportu. Nie chcą
opuścić domów. Nazwa
tej ulicy nic dobrego
nikomu nie mówi.
*
Żywy jak magnetyczna
igła. Ten chłopiec, jego
ślad. Zamknięta ulica
jest torem panczenistów.
Zawracają na rondzie,
dalej jadę sam, dawno
temu. Dwa okrążenia;
zgrzany siadam na schodach.
Wiatr utoczył tam pryzmę,
wydmę sypkiego śniegu.
Jest szczelina w drzwiach,
szpara na dwa palce, blask.
I jest w środku ciepło.
Pragnę jakiegokolwiek.
Tam i z powrotem, noc w noc. Wydeptałem tę ścieżkę sam.
Jak oszroniona okiść, jak gawron
w kopnym śniegu, jak głos
w głębokim śnie (niebo widoczne,
niebo niewidoczne, osadzająca
szadź mgła), jak przemarznięty
taksówkarz czekający pod dworcem
na ostatni kurs, jak blada kobieta
w oknie pociągu, który wjeżdża
do miasta, ale to nie jest
jej miasto. Nigdy nie marzyłem
o żadnym tam życiu wiecznym.
Chciałem po prostu nie umrzeć.