Przed wyjściem z pracy musisz jeszcze zanieść dokumenty do działu prawnego i to będzie koniec. 

Wchodzisz do gabinetu, w którym stoją trzy puste biurka, a przy czwartym siedzi gruba prawniczka z opuchniętą twarzą. Podobno wyrzucili ją z sądu, bo piła, i teraz za karę pracuje w waszym wydziale. Położyłeś na jej biurku tekturowe teczki z dokumentami do przejrzenia, ale nawet nie podniosła wzroku. Ukradkiem spojrzałeś na jej monitor. Układała pasjansa. Pikowego waleta blokowała dwójka karo – nie do ruszenia. 

Ciekawe, jak zaopiniuje twoje projekty.

Wychodząc, zauważyłeś, że wzór na dywanie układa się przeciwko tobie, szpice wszystkich trójkątów atakowały cię ze wszystkich stron. Pomyślałeś, że to zły znak, i wyszedłeś stamtąd szybko na zalany światłem placyk przed urzędem. Wystawiłeś twarz do słońca, pod powiekami wirowały ci piki, kiery, trefle i kara. I przypomniałeś sobie, jak w dzieciństwie twoja babka, u której spędzałeś wakacje, układała pasjanse. Nie patrzyła na ciebie, kiedy do niej mówiłeś, tylko mruczała pod nosem, że wszystko coś znaczy, ale co znaczy, to się jeszcze zobaczy. I jeśli pasjans jej wyszedł, w dobrym humorze odgrzewała ci ryż z jabłkami, a jak jej nie wyszedł, mówiła, że to zły znak, wychodziła z domu i wracała wieczorem.

Bałeś się trochę złych znaków babki. Szybko się nauczyłeś, że pewne układy źle wróżą, że z nich pasjans nie wychodzi. Tak było zawsze, kiedy muchy nad stołem latały gromadą. Jak latały pojedynczo, było w porządku. Ale jak gromadnie, to źle. 

Wkrótce zacząłeś dostrzegać i inne znaki, które świadczyły na korzyść albo przeciwko tobie: układ okruszków po śniadaniu, liczba kamieni na ścieżce (parzysta to dobrze, nieparzysta – źle), kształty chmur nad dachem domu dziadków, dym z komina (gęsty – źle, rzadki – dobrze). Zagięte rogi kart, rozdarcia na ścierce i pęknięcia w porcelanie, każde, każde mogło być ci wrogiem. Ty jednak umiałeś je czytać, znałeś ich ukryty sens i wiedziałeś, czego się spodziewać. Z tego wnioskowałeś, jakie zamiary mają inni ludzie, a nawet jakie znaczenie mają pozornie obojętne przedmioty. Rozpoznawałeś najgłębiej skrywane tajemnice rzeczywistości. W pewnym sensie znałeś przyszłość.

Kiedy zapomniałeś tej nauki?

Wolno szedłeś przez słoneczny placyk, grzałeś kości zmarznięte w grubych murach. Znowu zacząłeś bacznie przyglądać się rzeczywistości. Chmury biegły w przeciwnym kierunku, niż szedłeś, chciały cię zatrzymać, nie dopuścić cię do tajemnej wiedzy. Rozejrzałeś się dookoła. Zbierało się coraz więcej chmur. Żeby je zmylić, w kiosku na rogu kupiłeś gazetę. Usiadłeś na ławce i sięgnąłeś do teczki po okulary. Teczka najpierw długo broniła dostępu do twoich rzeczy, a potem okazało się, że w środku nie ma okularów. Zapomniałeś ich. Z kasztanowca poderwało się stado czarnych ptaków. Gdyby to były gołębie, wróciłbyś po okulary do urzędu, jeszcze by ci portier otworzył, jeszcze by cię sprzątaczka wpuściła, ale to były czarne, złe ptaki, łopotały skrzydłami nad twoją głową ostrzegawczo, groźnie. Nawet bez okularów potrafiłeś rozpoznać, co oznacza ich lot. Poderwałeś się na równe nogi i pospiesznie skierowałeś w stronę przystanku. Oglądałeś się przy tym na wszystkie strony, bo niebezpieczeństwo mogło nadejść z każdej.

Na przystanku stało dwanaście osób, ty byłbyś trzynasty. Nie zdecydowałeś się na taki los. Odszedłeś, choć letnie popołudnie było męczące i chętniej wybrałbyś chłodne wnętrze tramwaju niż betonowy deptak nad Wisłą rozpalony do białości. Byłeś zmęczony i nie miałeś siły na długie spacery. 

Nad Wisłą ponownie dopadły cię chmury. Z przodu oślepiało cię słońce, coraz niżej zawieszone nad horyzontem, z tyłu nadbiegały one, ciemne, poczerwieniałe z wysiłku i wściekłości, że jesteś tak przebiegły, że przejrzałeś ich zamiary. Szedłeś coraz szybciej, oglądając się raz po raz za siebie, aż nie wiadomo kiedy twój marsz zamienił się w bieg. Biegłeś do domu, a ludzie przystawali i patrzyli na ciebie zdziwieni. Ślepi, głupi! Targani w prawo i w lewo, niezdający sobie sprawy z tego, co się z nimi dzieje, bezbronni, nieświadomi. Niezdolni do jakiejkolwiek refleksji, jak dzieci. Jak ślepe, bezradne dzieci.

Zdyszany wpadłeś do mieszkania. Serce waliło ci jak oszalałe, tłukło się o żebra, jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Zdjąłeś marynarkę i powiesiłeś ją na oparciu krzesła. Umyłeś ręce i z szuflady w kredensie wyjąłeś talię kart. Karty na rogach poczerniały. Przeszły zapachem gotowanego ryżu i zleżałych jabłek.

Rozłożyłeś pasjansa. Szedł jak z płatka, aż w którymś momencie zorientowałeś się, że brak waleta pik. Nie ma waleta pik. Gorączkowo go szukałeś, lecz na nic. W całej talii nie było pikowego waleta. Poczułeś mocne ukłucie w serce i zrozumiałeś, co to znaczy.



Barbara Sadurska – prawniczka, pisarka, scenarzystka. Laureatka Nagrody im. Witolda Gombrowicza za zbiór opowiadań Mapa (2019). Pisze głównie opowiadania. Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzi warsztaty pisania prozy. Mieszka w Krakowie.