– Ja zdejmę szefa, wy dwaj nakryjecie resztę.
Szept dowódcy jest ledwo słyszalny.
– Ilu ich może być?
– Czy ja jestem Duch Święty?
– Zapytać nie wolno?
– Wojtuś, nie pękaj.
Trzech młodych mężczyzn leży w rowie z twarzami czarnymi od błota. Przed nimi rozciąga się kamienista szosa, po drugiej stronie widać las i okopy wroga. Tu, gdzie są, chronią ich płoty i furtki domów jednorodzinnych. To chyba jakieś przedmieścia. Tak to przynajmniej wygląda.
Wojtek poprawa hełm maskujący. Rzeczywiście, w rowie zarośniętym niekoszoną trawą jest prawie niewidoczny. Marek daje znak karabinem, błyska odbite światło. Chłopaki zaczynają ostrożnie czołgać się w stronę lasu. Muszą przedrzeć się na drugą stronę drogi. To najniebezpieczniejszy moment akcji. Z tej odległości nie da się określić ich stopni, oddziału czy formacji. Operacja jest najwidoczniej ściśle tajna.
Całą trójką dowodzi Marek, facet, który zawsze ma dobre pomysły i z każdej sytuacji znajduje wyjście. Darek jest chyba od niego trochę młodszy i chciałby być taki jak Marek. Też mógłby mieć najfajniejsze pomysły, ale nikt go nie słucha. Wojtek natomiast ma w dupie dobre pomysły, bo z nich są tylko kłopoty. Najlepszym pomysłem byłoby wrócić do domu i mieć cały tyłek. Trochę go to wszystko wnerwia.
Trzy głowy pochylają się ku sobie. Muszą ustalić strategię, czy na stronę wroga przedostają się błyskawicznie wszyscy trzej, czy powoli, ruchem gąsienicowym, jeden po drugim.
W tym momencie otwiera się najbliższa furtka i z podwórka na ulicę wychodzi starszy od nich mężczyzna w jasnym płaszczu, z teczką. Najwyraźniej idzie do pracy.
– Cześć chłopaki, w co się bawicie – mówi wesoło i podnosi lewą dłoń w geście pozdrowienia.
Chłopaki podnoszą się z rowu, otrzepują brudne ubrania. Dowódca chowa karabin za plecami.
– W wojnę, proszę pana – odpowiada.
– To strasznie fajnie – rzuca im roztargniony mężczyzna i odchodzi w stronę samochodu zaparkowanego przed domem.
Chłopaki stoją teraz z opuszczonymi ramionami, zamiast karabinów mają patyki, zamiast mundurów – brudne koszulki. Wojtek wyciera nos.
– To ja już pójdę – mówi, odwraca się i odchodzi.
Poranne słońce zagląda do kuchni. Szczupła kobieta krząta się między stołem a zlewem, jej dwie córki kończą jeść naleśniki na śniadanie. Edyta jest wyższa i starsza, chodząca odpowiedzialność. Magda ma jaśniejsze włosy i wygląda na bardzo grzeczną dziewczynę. Tak można wnioskować ze sposobu, w jaki odkłada łyżeczkę, podnosi do ust kubek z kakao, pociąga mały łyk, wyciera blat chusteczką.
– Skończyłaś już? – pyta ją matka.
– Tak, dziękuję – Magda podaje kubek.
Obie dziewczyny wstają od stołu. Edyta pomaga zbierać talerze i wkłada je do zlewu.
– Idźcie na podwórko się pobawić. Zawołam was na obiad – mówi matka.
– Dobrze, mamusiu – odpowiada Magda.
I dziewczyny wychodzą.
Na werandzie zakładają sandały, zbiegają po betonowych schodkach i stają na podwórku, na którym trochę rośnie trawa, a trochę jest błoto. Za płotem niewykoszony rów i kamienista droga. Dalej łąka i las. Dzień zapowiada się lekko pochmurnie, ale ciepło. Chyba nie będzie deszczu.
– W co się bawimy? – pyta Edyta.
– W prawdziwe życie! – odpowiada z entuzjazmem Magda.
– Prawdziwe życie jest głupie. Zagramy w łapki – decyduje starsza i wyciąga przed siebie ręce, Magda ją naśladuje.
Nad dachem domu przelatuje stado gawronów. Na moment zasłaniają całe niebo. Magda stoi z zadartą do góry.
– Nie gap się tak, bo ci nasrają na łeb.
Magda natychmiast wraca do gry.
– Dobra, zaczynaj – mówi.
– Anse ma danse flora! O made, o made, o madeo deo riki tiki, deo deo riki tiki, łantufri! – i Edyta z całej siły wali Magdę po łapach.
– Ała! – krzyczy młodsza i gwałtownie cofa ręce.
– Sama chciałaś. Musisz się w porę cofnąć, bo inaczej dostaniesz po łapach.
Na „łantufri”! Kto pierwszy, ten lepszy! – śmieje się Edyta.
– Ja się nie bawię. To boli – Magda robi naburmuszoną minę.
– Beksa lala – przezywa ją siostra.
– Chyba ty – odpowiada jej Magda, której teraz całkiem zbiera się na płacz, więc odwraca się i odchodzi w stronę jabłonek rosnących w głębi podwórka.
Edyta wzrusza ramionami i znika na werandzie.
– Tylko mi błota nie nanoście! – krzyczy mama z wnętrza domu.
Zza chmur wygląda słońce. Edyta zbiega po szarych betonowych schodach. W ręce trzyma białą gumę krawiecką.
– Magda, skaczesz w gumę? – krzyczy do siostry, która kuca w trawie przy drzewie i coś tam ogląda z zainteresowaniem. I tylko kręci przecząco głową, że nie gra.
– Jak sobie chcesz. Tylko żebyś się później nie prosiła – mruczy pod nosem Edyta. Ustawia taboret i krzesło i próbuje zahaczyć gumę, ale coś jej to nie wychodzi. Taboret jest za lekki i wywraca się. Edyta rozgląda się, szukając czegoś lepszego.
Od strony drogi widzi nadchodzące koleżanki.
– Sabina, Aneta! – woła je i macha do nich rekami. – Gracie?
Dziewczyny wchodzą na podwórko przez furtkę. Sabina, pączuszek z kremem, Aneta, starsza, słodka landrynka.
– Dobra, ja pierwsza – mówi Aneta.
Sabina zdejmuje gumę z krzesła i zakłada sobie na kostki. Aneta staje obok gumy, przekłada lizaka z policzka do policzka, wyjmuje go z ust i daje Sabinie.
– Masz, potrzymaj – mówi i zaczyna liczyć: – Jedynki hop. Dwójki hop hop. Trójki hop hop hop. Czwórki: hopala.
– Skuta, teraz ja.
Aneta odbiera lizaka od Sabiny, Edyta wpuszcza ją do środka, a sama zajmuje miejsce do skakania. Raz po raz dziewczyny zmieniają się. Fruwają ich spódniczki, Sabina drapie się po pulchnym pośladku.
– Coś mnie użarło – jęczy i próbuje zobaczyć, co to mogło być.
Zza krzaków przy furtce obserwują je Marek, Darek i Wojtek. Stosują pełną konspirację: widać im tylko oczy. Sabina szybko strzepuje spódniczkę i odwraca się zawstydzona, że chłopaki widzieli jej majtki.
Anecie trochę znudziło się skakanie w gumę i rozkojarzona zaczyna spoglądać na Magdę, która dalej kuca pod jabłonką w głębi podwórka. Trzyma coś w rękach, chyba ptaszka.
– Co tam masz? – pyta głośno.
– Ptaszka. Ale jest tylko mój! Ja go znalazłam. Ja go sobie oswoję!
Aneta wychodzi z gumy i idzie w stronę Magdy. Sabina, która właśnie skakała kolanka, stoi zdezorientowana, ale, skoro nie może skakać, rusza za siostrą.
– Pokaż! – Aneta wyciąga rękę w stronę Magdy, która próbuje odwrócić się plecami, żeby chronić ptaszka, ale jej się to nie udaje.
Edyta ogląda młodego wróbla.
– Eeee, taki – wydyma pogardliwie usta.
– Już po nim. Zdechnie – dodaje Aneta.
– Nieprawda! – Magda wyrywa im ptaszka z rąk. – Ja go uratuję.
Koło furtki robi się ruch i starsze dziewczyny odwracają głowy w tamtą stronę.
Chłopaki zainteresowani ptaszkiem postanawiają wyjść zza krzaków. Mają ze sobą patyki. Darkowi z kieszeni wystaje proca. Idą we trzech w stronę dziewczyn, jakby nigdy nic, Darek kopie kamienie.
– Zdechnie – powtarza Aneta dobitnie. – O! Jak nie wierzysz, to się spytaj Wojtka, jego tato jest grabarzem, on się zna na trupach.
Chłopaki podchodzą wolnym krokiem. Wojtek jest wyraźnie zadowolony ze słów Anety, ale udaje, że nic go to nie obchodzi.
Aneta przekłada językiem lizaka z prawego policzka do lewego. Mówi nieco niewyraźnie.
– Prawda, że jak się weźmie ptaszka do ręki, to go potem inne ptaki zadziobią?
– No – potwierdza lapidarnie Wojtek.
– To jest nasz ptaszek. Darek go trafił – odzywa się Marek, strzykając śliną przez zęby.
– Nieprawda, bo mój. Ja go znalazłam, ja go uratuję. Trzeba mu wody dać, to ożyje – przekonuje Magda.
– Pokaż – Darek bierze ptaszka z rąk Magdy. – No, mój chyba.
Marek patrzy na Anetę, Aneta przekłada lizaka z policzka do policzka.
– Nic z niego nie będzie – Edyta jest lekko rozdrażniona. – Zdechły jakiś. Sprawdź, czy lata.
Darek podrzuca ptaszka do góry. Ptaszek spada i głucho uderza o ziemię.
– Zdechły – mówi i żeby mieć pewność, dobija go kamieniem.
Magda ma łzy w oczach.
– Nie rycz. Wyprawimy mu piękny pogrzeb. Wszyscy będziemy płakali, co nie? – Sabina szturcha łokciem Wojtka.
– Jak chcecie, to załatwię wam prawdziwe miejsce na cmentarzu – proponuje chłopak. – Mój ojciec…
– Obejdzie się. Pochowamy go pod drzewem i też będzie godnie – decyduje Aneta.
– Jak sobie chcesz, tylko żebyś się potem nie prosiła – Wojtek wydaje się obrażony.
– Prosi to się świnia, wiesz? – mówi Aneta i oblizuje usta. Marek patrzy na nią z ukosa.
Magda wyciera nos w rękaw bluzki.
– Nie płacz – pociesza ją Edyta. – Przyniosę z domu trumnę. Chcesz?
Magda kiwa głową. Ma ściśnięte gardło i nie może wydusić słowa.
Edyta po chwili wraca z drewnianą szkatułką na kosmetyki mamy. Kuca pod drzewem, wysypuje zawartość skrzyneczki na trawę i wkłada ptaszka do środka. Wojtek w tym czasie wykopuje niewielki dół. Sabina wiąże trawą dwa patyki na kształt krzyża.
Potem wszyscy formują kondukt pogrzebowy. Na czele idzie Edyta, za nią pozostali. Wojtek nuci marsz pogrzebowy. Nagle przerywa:
– Musicie płakać – upomina ich. – Na prawdziwych pogrzebach wszyscy płaczą. Jakbyście się czuli na jego miejscu, jakby nikt po was nie płakał?
Dziewczyny natychmiast zaczynają zawodzić i teatralnie zanosić się łzami. Aneta parska śmiechem. Marek też. Wojtek śpiewa dalej. Edyta składa skrzyneczkę z ptaszkiem do grobu. Darek zakopuje go grudką ziemi. Sabina wciska drewniany krzyż. Darek kładzie kamień, którym go dobił.
– Niech spoczywa w pokoju – mówi poważnie.
Magda stoi z boku. Z jej piersi wyrywa się autentyczny szloch. Wszyscy na nią patrzą, a ona nie może powstrzymać łez.
– No i po sprawie – odzywa się Aneta i otrzepuje ręce.
– Nie płacz – Marek głaszcze Magdę po głowie i podaje jej brudną chustkę.
– Zostaw ją, niech ryczy – parska Aneta.
Magda odwraca się do nich plecami. Marek łapie się gałęzi i zaczyna podciągać. Jest mocny w łapach i wie o tym. Wojtek też próbuje, ale jest za niski, żeby dosięgnąć gałęzi. Darek kopie kamienie.
– Dobra, to co teraz robimy? – odzywa się Sabina, która cały czas drapie się w pośladek, ale tak, żeby nie podnosić spódnicy.
Marek zręcznie wskakuje na gruby konar i siedzi na drzewie, majtając nogami. Wielkie stopy w spranych tenisówkach fruwają w tył i w przód.
Aneta kuca przy kosmetykach wysypanych przez Edytę, wyciąga szminkę, lusterko i maluje sobie usta. Potem chowa szminkę do kieszeni szortów. Magda to widzi, ale nic nie mówi. Patrzy tylko złym okiem na Anetę.
– Bawimy się w prawdziwe damy – mówi zmienionym głosem.
Dziewczyny zaczynają chodzić na sztywnych nogach, machać dłońmi i mrugać rzęsami. Aneta posyła w stronę chłopaków buziaka i puszcza do nich oko. Edyta ją naśladuje. Sabina wypina pupę, Darek klepie ją w pośladek. Marek zaczyna się śmiać.
– Kto wypina tego wina! – krzyczy Darek, ale zaraz milknie, bo z domu wychodzi mama z talerzem pełnym kanapek z rzodkiewką.
– Macie – mówi, stawiając talerz na trawie, i wtedy dostrzega rozsypane kosmetyki i pomalowane usta Anety.
– Co wy tu wyrabiacie? Co to ma znaczyć? – pyta oburzona.
– Bawimy się w prawdziwe damy i Magda wpadła na pomysł… – zaczyna Edyta, ale Magda jej przerywa.
– Nieprawda!
– Marsz do domu – rozkazuje mama. – Jak ojciec wróci, to wam da.
Dziewczyny znikają w drzwiach werandy. Marek i Darek idą w kierunku furtki. Dziewczyny za nimi. Wojtek na końcu.
Po południu zbierało się na burzę, ale mogła przejść bokiem. Dziwne światło raziło w oczy, choć nie było widać słońca. Edyta i Magda wyszły z domu i zaczęły robić kulki z błota, ozdabiały je trawą i kwiatkami. Udawały, że to bułeczki i ciastka. Marek i Darek obserwowali je z góry, bo obaj siedzieli na drzewie. Z daleka widzieli, że od drogi nadchodzi tato Magdy i Edyty, w rozpiętym płaszczu, z brązową aktówką.
Skrzypnęła furtka, ojciec podniósł rękę.
– Cześć, chłopaki!
– Dzień dobry, panu – odpowiedział Marek.
Magda podbiegła do ojca z błotem w dłoni:
– Chcesz tato pyszne ciasteczko? Właśnie wyszło z pieca? Chcesz?
Tato miał trochę zamglony wzrok.
– W co się bawicie, chłopaki?
– W nic, proszę pana – powiedział Marek.
– To świetnie, bawcie się dalej – odparł i zniknął na schodach domu.
Z kuchni przez otwarte okno dolatywały dźwięki szczękających naczyń i trzask drzwi. Po chwili dla wszystkich było jasne, że to początek awantury. Mama krzyczała z pretensjami, ojciec odpowiadał gwałtownie. Edyta znieruchomiała, wbijając wzrok w okna kuchni. Przez palce przeciekało jej błoto i kapało gęstymi kroplami na sandały.
Magda ze spuszczoną głową rozwalała błotne ciastko, które przed chwilą proponowała tacie jako pyszną bułeczkę.
– Oni tak tylko udają, prawda? – powiedziała.
Marek zeskoczył z drzewa, poszedł do Magdy i położył jej rękę na plecach, ale zaraz ją cofnął, bo otworzyła się furtka i na podwórko weszła Aneta. Szła, kręcąc pupa i żując gumę. Robiła przy tym balony, które pękały z głośnym trzaskiem, oblepiając jej brodę i nos. Wokół niej rozchodził się słodki zapach donaldówy.
– Bawicie się w prawdziwy dom? – zapytała. – Patrzcie, co mam! – powiedziała, wyciągając zza pleców gołą lalkę. Przyłożyła ją sobie do piersi, jakby karmiła.
– Luli luli.
Marek szturchnął brata.
– Musimy już iść, co nie, Darek? Mama wołała na obiad.
I chłopcy zniknęli na drodze, a dziewczyny zostały same. Aneta po odejściu chłopaków natychmiast straciła zainteresowanie lalką. Rzuciła ja w trawę i oparła się plecami o pień jabłonki, na której siedział Marek.
Edyta wpatrzona w kuchenne okno wstała i jak zahipnotyzowana poszła w stronę domu.
– Dokąd idziesz? – zawołała za nią Magda.
– Donikąd – opowiedziała Edyta. – Mama i tata bawią się w teatr.
– Mogę iść z tobą? – poprosiła młodsza.
– Nie.
Z domu dobiegały krzyki rodziców, wiatr poruszał liśćmi drzew, ptaki zaczynały swój popołudniowy koncert. Aneta raz po raz zrobiła balona.
– Wszystko widziałam. Masz grzech – po chwili ciszy odezwała się Magda.
– Co widziałaś?
– Jesteś złodziejką, ukradłaś szminkę.
– No co ty nie powiesz? – Aneta zaniosła się sztucznym śmiechem.
– Masz grzech!
– Nie mam. Nie wierzę w te wasze zabobony, wiesz?
– Nie mów tak!
– Nie? Dlaczego? Jak chcesz wiedzieć, to powiem ci jeszcze więcej.
Aneta podeszła do Magdy blisko, tak blisko, że ustami dotknęła jej ucha. Jej oddech był słodki, oszałamiająco słodki, kiedy wyszeptała największą tajemnicę.
– Nieprawda! To jest nieprawda! – machała rękami Magda, jakby odganiała od siebie szerszenia.
– Nie? To sama go zapytaj! Z nim i jeszcze z jego… – Aneta znowu przyłożyła pomarańczowe usta do ucha Magdy. Powiedziała i polizała ją po policzku. A potem śmiała się długo i głośno. W tle, za jej plecami rozgrywał się jednak ważniejszy spektakl i Magda nagle straciła zainteresowanie grzechami Anety, bo z werandy wybiegł tato, a za nim mama.
– Roman, nie odchodź! Roman, ja tylko… – wołała za nim błagalnie, lecz on z wściekłością trzasnął drzwiczkami samochodu i ruszył gwałtownie.
– Roman, nie możesz jechać, piłeś, piłeś, Roman! – krzyczała histerycznie, lecz on z piskiem opon wyjechał już na drogę.
Magda rzuciła się pędem w stronę furtki, ale nie zdążyła go zatrzymać. Godzinę później przed domem zaparkował wóz policyjny. Niebieskie światło działało hipnotycznie. Rozmawiali z mamą, która ukryła twarz w dłoniach i weszła do domu. Wtedy powoli odjechali.
– Magda, chodź szybko, mama się zamknęła w pokoju i nie chce wyjść! – zawołała przez okno Edyta.
– Też mi coś! Pewnie się rozbił po pijaku. O jednego kutasa na świecie mniej – wydęła wargi Aneta.
Magda, odchodząc, rzuciła jej przez zaciśnięte zęby:
– Jeszcze się z tobą policzę, suko.
Ciśnienie spadło i powietrze stało się ciężkie. W trawie pod jabłonią leżała goła lalka porzucona przez Anetę. Nieopodal Edyta robiła wielki tort z błota.
– I co, zjadła? – zapytała, gdy Magda wróciła z domu.
Magda pokręciła przecząco głową.
– Nawet nie otworzyła drzwi.
– Ale taki tort to chyba zje? Co? – odezwał się Marek.
Edyta wzruszyła ramionami.
Skrzypnęła furtka. Marek odwrócił głowę w tamtą stronę. Aneta szła tanecznym krokiem, machając złotą torebką na długim łańcuszku.
– O, Romeo przyszedł pocieszać biedne sierotki – powiedziała na widok Marka.
– A co? Zazdrościsz? – odgryzła się Magda.
– Nie mam czego.
– To może opowiesz, jak się całowałaś z Wojtkiem? – głos Magdy był jak płynna czekolada.
– Z kim? – twarz Marka stężała.
Aneta cofnęła się o krok.
– Z gównem psim.
Marek podszedł bliżej.
– Całowałaś się z Wojtkiem?
– I nie tylko! – dodała Magda.
– Ma grzech! – orzekła Edyta i wyciągnęła w jej stronę palec.
Aneta roześmiała się perliście.
– Naiwne idiotki! – rzuciła słodko. – Wy i te wasze zabobony.
– Zabobony? – Darek podrzucał w dłoni duży kamień.
– Masz grzech śmiertelny. I lepiej, żebyś teraz umarła, niżbyś się miała smażyć w piekle.
Magda uderzyła Anetę w twarz. Na rozciętej wardze pojawiła się krew, a Aneta zatoczyła się i upadła na trawę. Darek rzucił w nią kamieniem, a Marek podszedł i splunął na nią.
– Zdzira – wycedził przez zęby.
– Od tej pory nie żyjesz – rzuciła na odchodnym Magda.
Aneta sięgnęła po lalkę leżącą pod konarami jabłoni. Wzięła ją i przytuliła. Drugą ręką wzięła złotą torebkę i przyglądała się uważnie łańcuszkowi, jakby widziała go pierwszy raz. Nieopodal stał taboret z oplątaną wokoło niepotrzebną gumą.
Zerwał się mocniejszy wiatr i kilka liści spadło z drzewa. Znad lasu nadbiegały chmury.
– Aneta, Aneta, mama nas woła na obiad! Aneta! – krzyczała od drogi Sabina.
– Aneta, co ty wyrabiasz? – zapytała, podchodząc do gałęzi, na której wisiała Aneta. Pod nią leżała goła lalka. Sabina schyliła się i wzięła ją, jakby to było dziecko.
– Aneta! – krzyknęła, a z domu wyszły Edyta i Magda.
– O kurwa! Leć po księdza – powiedziała brzydko Edyta.
– No leć.
Sabina rzuciła się pędem w stronę plebanii, wrzeszcząc:
– Ludzie, Aneta się powiesiła, ludzie, powiesiła się.
Magda spojrzała w twarz Edyty.
– No to mamy przechlapane – wyszeptała.
– Nikomu ani słowa – rozkazała Edyta.
Po południu zagrzmiało i spadł deszcz.
Edyta w kuchni obierała ziemniaki. Magda wyglądała przez okno.
– Nuda. W co się bawimy? – zapytała.
– W prawdziwy dom – odpowiedziała Edyta.
– E tam. Żeby był prawdziwy dom, toby musieli chłopaki przyjść.
– Głupia jesteś – rzuciła Edyta i w tym momencie do kuchni wszedł Darek.
– O co się kłócicie?
– O nic. Bawimy się w dom – powiedziała od niechcenia Magda.
Edyta wtedy wstała, wytarła ręce w ścierkę i zarzuciła Darkowi ramiona na szyję, przeginając się wdzięcznie w pasie.
– Kochanie, jak dobrze, że jesteś!
Darek zrzucił z siebie ramiona Edyty, otrząsnął się i rzekł:
– Obie jesteście głupie. Żeby się bawić w dom, trzeba najpierw wziąć kredyt.
Magda natychmiast się ożywiła na te słowa.
– To ja chcę pracować w banku i będę udzielała kredytów, dobra?
– Dobra – zgodził się Darek. – To ja poproszę na samochód.
– Od razu na samochód! Może najpierw wziąłbyś na dom? – warknęła Edyta.
– Na dom sama sobie bierz. Ja muszę mieć czym dojeżdżać do roboty.
– A żebyś wiedział, że wezmę – powiedziała Edyta urażona. – Dzień dobry, poproszę kredyt na dom – zwróciła się do Magdy.
– A ma pani dochody?
– Mam. Jestem znaną gwiazda filmową i zarabiam miliony! – powiedziała Edyta, prostując się i odrzucając włosy do tyłu.
– A, skoro tak to proszę bardzo. Tu jest kredyt. Tylko proszę przynieść zaświadczenie o byciu gwiazdą.
– No, ona i gwiazda! – prychnął lekceważąco Darek.
– Lepsza ze mnie gwiazda filmowa niż z ciebie mechanik samochodowy! – rzuciła mu przez ramię Edyta.
– Ja przynajmniej zarabiam ciężką pracą na chleb i utrzymanie, a ty się tylko pindrzysz i całujesz z kim popadnie przed kamerą!
– Ale ja dostałam kredyt na dom, a ty nie!
– Wiesz, gdzie ja mam ten twój dom? W dupie! Nie bawię się z wami. Odchodzę.
– Dobra, weź się nie wygłupiaj! – Edyta trochę spuściła z tonu.
– W dupie! Koniec!
– Nie obrażaj się tak łatwo! – Edyta złapała go za rękaw.
– Odchodzę, puszczaj!
– Proszę, cię zostań.
– Puszczaj, powiedziałem!
– Nie odchodź!
Ale Darek wyrwał jej się i wyszedł, mijając się w drzwiach z mamą, która rozczochrana, z twarzą zapuchniętą od płaczu, weszła do kuchni. Chyba nikt się jej nie spodziewał.
– Mama? – odezwała się Magda z formularzem kredytowym w ręku.
– Co się tu dzieje? – odezwała się mama ochrypłym głosem.
– Darek odszedł – Edyta niespodziewanie wybuchnęła płaczem, a po chwili dołączyła do niej mama. Tylko Magda siedziała na krześle i milczała.
– A ty? Czemu nie płaczesz? – chciała wiedzieć mama.
– Ja się w to nie bawię – powiedziała Magda i sięgnęła na parapet po papierosa.
– Bo ty serca nie masz! – rzuciła oskarżycielsko mama i ponownie objęła Edytę i głośno zaszlochała.
Magda zapaliła papierosa.
– Cześć, nie było tu Darka? – do kuchni zajrzał Marek.
– Był, ale odszedł od nas, widzisz przecież – powiedziała Magda, wskazując brodą matkę i Edytę.
– I co my teraz biedne zrobimy? – zapytała retorycznie mama.
– Nie wiem, myślałem, żeby zrobić może ognisko. Ładny wieczór po burzy – odpowiedział jej Marek, nie wchodząc w konwencję.
– Świetny pomysł – podchwyciła Magda i zgasiła papierosa w popielniczce.
Na zewnątrz zapadł już zmierzch. Powietrze było chłodne po deszczu. Marek rąbał drwa na szczapki, Magda próbowała rozpalić z nich ogień.
– Umiesz rozpalić ognisko? – zapytał, zrzucając obok niej naręcze drewna.
– Umiem.
– Ale tak naprawdę? – chciał wiedzieć.
– Tak naprawdę to nie wiem. Zawsze to robił tato, póki żył.
– Daj, ja rozpalę, a ty idź po ziemniaki. Zrobimy sobie ziemniaki w popiele, lubisz?
Magda tylko wzruszyła ramionami.
Noc była pogodna. Na niebie błyszczały gwiazdy, nad lasem wzeszedł księżyc.
Przy ognisku siedziała Magda, mama, Edyta. Marek kręcił się wokół drewna. Po chwili przyszła Sabina z lalką i się dosiadła. Lalkę trzymała cały czas na kolanach.
– Chcesz mamo kartofla? Ten już jest dobry – odezwała się Magda, rozłupując wygrzebanego z popiołu ziemniaka.
– Nie jestem głodna.
– Ale powinnaś coś zjeść.
– Nie jestem głodna.
– Niech się mama nie wygłupia, jeść trzeba – odezwał się Marek.
– Nie jestem głodna.
Słychać było pohukiwanie sowy i trzask żywicznych polan w ogniu.
– A wiecie, co się dzieje z Wojtkiem? – przerwała ciszę Sabina.
Marek milczał przez chwilę.
– Zginął na wojnie – odrzekł wreszcie.
– Na jakiej wojnie?
– Prawdziwej – powiedział Marek.
Zapadła cisza.
– No dobrze, dzieci, bawcie się dalej sami, ja odchodzę – westchnęła mama, z trudem podnosząc się z fotela.
– Mamo, ale mamo! – zawołała za nią Magda.
– Zmęczona jestem, chcę już iść.
– Mamo, nie odchodź! Mamo… – Magda złapała mamę za rękę i spojrzała jej w oczy.
– Zostaw ją. Ona musi odejść. Puść ją – powiedział Marek i Magda ją puściła.
Mama zniknęła na werandzie.
– Ja też już pójdę. Cześć, dzięki za ziemniaki – Sabina zabrała ze sobą lalkę.
– Zimno się zrobiło, co? – Edyta otuliła się szczelniej kocem. Ognisko przygasło. – Ciekawe, co by teraz powiedział Darek? – westchnęła.
– Pewnie otworzyłby kolejne piwo – odparł jego starszy brat.
Edyta roześmiała się, ale jej śmiech szybko przeszedł w płacz. Wtedy wstała i odeszła w głąb podwórza.
– Niepotrzebnie jej… – zaczęła Magda, ale Marek tylko wzruszył ramionami i powiedział:
– Na nas też już czas. Chodźmy do domu.
Magda podniosła się z trudem, odchodząc, zabrała koszyk z ziemniakami.
– Weź krzesło po mamie, jak będziesz szedł – rzuciła za siebie.
– Zaraz idę – odpowiedział Marek.
Magda weszła do pustej, idealnie posprzątanej kuchni. Wszystko było zimne, sterylne.
– Jest tu kto?
Cisza.
– Pałka zapałka, dwa kije! Szukam!
– Marek? Edyta? Gdzie jesteście?
Cisza.
– Dobra, poddaję się! Wyłaźcie!
– Halo?
Cisza.
– A co, jeśli to nie była zabawa?