Swoje osobiste Lactatio Bernardi Tomaszewski przeżył w 2026 roku na niewielkiej kilkunastometrowej plaży w okolicach Nantes. Co znamienne, przeżył tajemnicze Lactatio z żoną oraz synem, co całości zdarzenia nieco odbiera charakteru inicjacji, nadaje zaś aury pikantnego wtajemniczenia. To w każdym razie nasza, ludzka i inteligencka, perspektywa grzesząca zapewne ograniczoną salonowością. Bóg uznał najprawdopodobniej, że nie będzie Jerzemu objawiał się na uboczu, że ten jest po prostu pozbawiony dystynkcji Mojżesza czy Abrahama gotowego ujrzeć Absolut (noli esse mihi alienus) w samotności. Z pewnością na decyzji Pana zaważyły niepascalowskie roztrząsania Tomaszewskiego z młodości, przykra gotowość zabicia wówczas przezeń Izaaka, Popiełuszki czy Wojtyły – bez jakiegokolwiek zawahania. Czy Pasterz powątpiewał o owcy, co do tego niestety nie posiadłem przez lata żadnego stosownego pojęcia, podobnie też nie wiem po dziś dzień, jakimi drogami i w jaki sposób Jerzy trafił ze swoją rodziną do gościnnego bretońskiego Nantes (o rozgłośnym oraz sławetnym Lactatio, którego ponoć miał namacalnie doświadczyć, Tomaszewski powiedział mi dopiero po latach, gdy w prasie ukazał się pierwszy zdumiewający wywiad na temat jego „objawienia”).

Tym razem spotkaliśmy się w „Amatorskiej” (w 2026 roku lokal opiewany od trzydziestu lat przez Bystrzyckich, Wądeckich, Rzecznickich et consortes chylił się już ku upadkowi). Przyszło mi toteż zrozumieć, czym było Lactatio w mętnym hałasie i matowych improwizacjach, ale nic to, z wolna dostosowywałem się: Lactatio Bernardi Tomaszewskiego wydawało mi się wówczas drugim objawieniem w Pornic i chciałem za wszelką cenę pojąć jego niejasny sens, porównanie zaś z Ponic zdawało się tym bardziej adekwatne, że wywiad Tomaszewskiego brzmiał jak mroczna przypowieść i, co tu dużo mówić, miał w sobie coś z genezyjskiego drżenia, bo i Tomaszewski z roku na rok pisarzem stawał się coraz lepszym, wszelako w swojej biegłości – pisarzem „impregnowanym” na wirtuozerstwo, co notabene czyniło z niego doskonałego eksperymentatora (nieoczekiwane małżeństwo z Klaudią Andrews, młodziutką tłumaczką jego poematów, tylko podsyciło apetyt Jurka na eksperyment). Nim jednak zdecyduję się rzucić snop światła na Jerzego, Klaudię oraz trzyletniego Alanka, klęczących jednomyślnie przed piersią Zawsze Dziewicy, powinienem pokrótce przynajmniej wyjaśnić, czym w 2026 roku stało się zachodniofrancuskie Nantes. Przypomnijmy bowiem: oglądamy Nantes na dwa lata przed dwusetletnią rocznicą przyjścia na świat Jules’a Verne’a. Właśnie tu, właśnie w Nantes.

Trudno w podobnej sytuacji nie przyznać się do pewnej osobistej wiary: właśnie ze względu na Verne’a, wierzę, że to w Nantes narodzi się wreszcie w XXI wieku Stanisław Lem (bo ten, który urodził się w XX-wiecznym Lwowie, nie został prawdziwym Lemem). Skądinąd 2026 rok w Nantes byłby doskonałym momentem na jego przyjście na świat. Po nierozumnej pożodze z 2020 roku katedra świętego Piotra i Pawła została przynajmniej częściowo odbudowana. Ulice ponownie wypełnili rozchichotani dwudziesto-, dwudziestodwulatkowie z „Financial Times” pod pachą, młodzi albigensi biznesu zdążający na kampus Ecole Superiéure de Commerce Audiencia tak pewnie, jakby nigdy nie miał tyczyć się ich los Caravaggia czy Villona, powiedzmy, nigdy nie mieliby zabić partnera do gry w longue paume lub courte paume. Paume, a zatem francuska „ręka”, ponieważ pierwotnie to dłonią odbijano przyjmowaną piłkę do tenisa. Analogicznie, jak podejrzewam, można by mówić o pisarzach longue i courte paume wielkich literackich frazeologii, w swobodnym przekładzie bowiem literackie longue paume lub courte paume to przecież „długa”, a także „krótka rękojmia”, jakkolwiek wolałbym w tym wypadku – wzięte z czternastowiecznej polszczyzny – „długie” oraz „krótkie rękojemstwo”.

Cóż, tak właśnie ten właściwy, dwudziestopierwszowieczny Lem nazwałby swój debiut. I ten debiut, taki debiut przeczytałbym w pierwszym dniu wydania: „Szpital Rękojmi”, nie Szpital Przemienienia, w rzeczy samej: Szpital Rękojmi, nie „Szpital Przemienienia”. Na route de la Jonelière w Nantes tłumaczylibyśmy podobną rzecz dość przewidywalnie, lecz starannie, powiedzmy jako L’Hȏpital de Fidéjussion, nikt z nas bowiem nie umiałby oddać znaczenia staropolskiej „rękojmi”, z pewnością nie mógłby nam pomóc żaden z Francuzów, nawet żaden z wyspecjalizowanych kustoszy pracujących nieopodal w Musée Jules Verne w sąsiedztwie Bras de la Madeleine. Tomaszewski w drodze na swoją plażę przejeżdżał niedaleko od tej flanki, mało wszelako prawdopodobne, ażeby widział gmachy Audiencii, nie interesowało go Île de Nantes, poruszał się konsekwentnie – tak w każdym razie utrzymuje, gdy spotykamy się w „Amatorskiej” – szerokiej drogi Boulevard de la Liberté (o niej z kolei imaginuje sobie, że za dziesiątki lat, rzecz jasna, wskutek rosnącej sławy jego „objawienia” Boulevard de la Liberté zostanie przemianowane na Boulevard de la Sécrétion, „sécrétion” zaś będzie tu nade wszystko szyfrem, szyfrem, a także poręczną elipsą ukrywającą treść dla wtajemniczonych – lubi nazywać ich „sekretnikami” – chodzi oczywiście o sekrecję mleka z piersi nantejskiej Maryi).

Klaudia od kilku godzin w samochodzie pozostaje nieobecna. Nie chodzi o bolesną miesiączkę, boi się Nantes, Francja od 2024 roku przestała informować o statystykach zakażeń, od 2025 roku, mimo braku jakichkolwiek ku temu przesłanek, na terenie całego kraju zniosła stan zagrożenia epidemicznego. Nieoficjalnie tymczasem od wiosny 2026 roku mówi się o Bretanii, że podzieli z czasem los włoskiej Lombardii z 2020 roku oraz amerykańskiej Florydy z 2022 roku. Owszem, Klaudia wzięła kilka tabletek Medicalu, ażeby się uspokoić, ale teraz, gdy nagłym szarpnięciem SUV-a zjeżdżają ochoczo w Alluvion Prés Île de la Mo, owładnięta bez reszty swoją kilkuletnią, cierpliwie plantowaną rok za rokiem nerwicą, Andrews zaczyna histeryzować: nie, nie wysiądzie z samochodu, nie zdekontaminowała swojej maski, bo Tomaszewski wynajął niewielki hotelowy pokoik bez kuchni i bez mikrofalówki (już po czterdziestu sekundach przedmiot umieszczony w mikrofalówce można by uznać za zdekontaminowany), nie, pod żadnym warunkiem, chce wyjechać z Nantes, tak, plaża w Le Pellerin będzie dobra, jest gotowa opuścić pojazd pół godziny drogi stąd, tak, przyrzeka mu, Le Pellerin to będzie jej miejsce, już milknie, wie, rozumie, że może swoimi atakami paniki zbudzić syna.

Jeśli wierzyć statystykom, populacja w Le Pellerin nigdy nie przekroczyła pięciu tysięcy osób. Gdyby to od niego zależało, Jerzy w kilka minut pokonałby centrum miasteczka, lecz Klaudia, kiedy tylko zobaczyła Cure, filigranowy, katolicki kościoł Le Pellerin z 1725 roku, naciskała, aby właśnie obok Cure zrobił chociaż chwilowy postój. Jasne, że nasz wyznawca Manna i Melville’a (Mannville’a) nie wszedł do środka świątyni, jednakże już wówczas – zmęczony sekutnictwem Klaudii – z nią w środku Cure i samym sobą poza granicami Cure, spacerującym wzdłuż rue de Bel air – posłyszał dziwny zespół dźwięków, rodzaj semifrazowania z jakiegoś nieznanego, a niebywale szerokiego, przesadnie asonantycznego języka. Strapiony Tomaszewski, któremu od czasu studiów najbliższa niezmiennie pozostawała łacina, pochwycił mętny łaciński sens czegoś w rodzaju dwuwyrazowego „alesthetate prothasis” (nie znajdziecie podobnego określenia w słownikach, jest wykoncypowane i równie asemantyczne, co „damykawalerowie”). Andrews, rzecz jasna, w tym samym czasie w Cure nie usłyszała „alesthetate prothasis”, angielszczyzna, która pozostawała językiem jej biologicznych rodziców, zweryfikowała brzmienie jako „aesthetic prosthesis” lub „prostheses”. Zdumiona odwróciła się, ale poza naturalnej wielkości rzeźbą najsłynniejszego z Czternastu Świętych Wspomożycieli, Błażeja z Sebasty, nie było w niewielkiej świątyni nikogo, kto mógłby wypowiedzieć – „aesthetic prostheses” bądź „alesthetate prothasis”.

Jeżeli wolno, pozwoliłbym sobie na pewien osobliwy żart. W językoznawstwie od samego zarania strukturalizmu istnieje pewne (metafizyczne, moim zdaniem) pojęcie performancji, czyli – jak lubią rzecz tłumaczyć strukturaliści – sposobu wykonania danego języka. Przejawy języka konkretyzowane przez jego użytkowników dają naprawdę skrajnie różny efekt. Ta sama osoba, jak uważam, w jednym momencie może posługiwać się pidżinowym polskim, żeby w momencie kolejnym brzmieć jak stylista literackiej polszczyzny. Ja sam, jeżelibym był pisarzem, postępowałbym w podobny, błazeński i przewrotny sposób, co więcej, jestem pewny, że Jerzy, zapisując swoje poematy, nierzadko rozumował podobnie. Do rzeczy, można więc zażartować następująco: ktokolwiek przemawiał w ów asonantyczny sposób w Cure i poza Cure w tym samym czasie – i do Tomaszewskiego, i do Andrews-Tomaszewskiej, performował zarazem nieudolnie oraz genialnie. Nieudolnie, bo produkcja języka przez ową istotę była na tyle niestaranna, że adresatom jego komunikatu zdawało się, że rozmawiają z Latynem albo Anglikiem. Genialnie, gdyż stwarzał ów mówiący do Tomaszewskich byt wrażenie produkowania pewnej przedbabelicznej wokalizy, mówienia unijęzykiem, astralnym, symetrycznie zrozumiałym i niezrozumiałym naraz – nie, to nie to określenie, inaczej – symetrycznie „rozumiałym” i „nierozumiałym” naraz.

Wiedząc, jak rzecz dalej się potoczy, pozwolę sobie określić tę mówiącą osobowość Maryją Wokalitą. Gdyby już wówczas mogli ją zobaczyć, spostrzegliby ze zdumieniem, że ma twarz George Sand. Toteż miast Maryi Wokality dużo stosowaniej byłoby mianować ją Sensibilation – czyli Maryją Sand, Maryją uwrażliwienia. Swoją drogą, czy podobne pojęcie performancji nie dałoby się zastosować do pisarstwa? Cóż, uważam, że jeżeliby wprowadzić kontrowersyjne, bo filozoficzne pojęcie sposobu wykonywania literatury, z całą mocą ujawniłoby ono bezsensowną jałowość wszelkiej krytyki literackiej in totu, in pleno – ograniczając ją do całkiem fantastycznego komentatorstwa. Bo co tu dużo mówić, zmazurzona czy skrakowiała, zawsze wahała się między „aesthetic prostheses” a „alesthetate prothasis”, dramatycznie niepewna siebie, pidżinowo-stylistowska, tak – nawet u tych, których chcielibyście tytułować „polskimi Flaubertami” (Czy są tacy? A może są wyłącznie „polscy Bertowie”?) lub „polskimi Proustami” (Na pewno Odojewski, poza nim wszyscy to „polscy Ustowie”).

To, co stanie się dalej z Tomaszewskimi w Le Pellerin i na peryferiach Le Pellerin, wymaga objaśnienia, niestety na drodze wprowadzania kolejnych specjalistycznych pojęć – takich, jak religijny bricollage czy dyfuzyjna religijność. Ależ dobrze wiem, że może być to nieznośne! Ale gdyby Tomaszewski nie był bricoleurem i nie wciągnął w bricollage swojej młodej i lękliwej żony, nie objawiłaby mu się z całą siłą La Sensibilitation (co nakazuje nam myśleć, że XII-wiecznym bricoleurem musiał być także Bernard z Clairvaux, pierwszy w historii Kościoła adresat tak ekstrawaganckiego objawienia, jak Lactatio). Zadziwiające, że La Sensibilitation, że Maryja Wokalita okazała się również widoczna dla… Alana, który z bricollingiem niewiele przecież mógł mieć wspólnego: kolaż i kolażowanie nie są kompetencjami uchwytywalnymi poprzez struktury dziecięcego poznania, podobnie też żadne dziecko nie pojmie, po co w ogóle miałby istnieć namysł nad „sposobami wykonywania” jakiegokolwiek z używanych języków.

Alan Andrews-Tomaszewski ma niespełna trzy lata, urodził się jesienią 2023 roku w jednym z podwarszawskich szpitali (czy wiesz, że prywatne kliniki porodowe w tamtym czasie wyceniały swoją opiekę położniczą na niespełna dziesięć tysięcy złotych?). Klaudia rodziła przedwcześnie i obsesyjnie bała się dekapitacji jej płodu: w 2017 roku gdzieś w Małopolsce doszło do podobnego przypadku, poród odbywał się bez asekuracji chwytów, cóż powiedzieć – na skutek lekarskiego rękoczynu rodzona dziewczynka została zdekapitowana od dolnej szczęki w górę, co wywołało w całym kraju wrzawę i oburzenie nieustające przez kilka kolejnych lat, gdy sprawa powracała w swoich kolejnych sądowych odsłonach, drętwiejąc coraz bardziej w etyczno-moralnej nierozwikłalności, skawalając się w wąziutkich dołkach agend sądowej administracji. Oczywiście, pomimo swojego wcześniactwa (cóż to za słowo „wcześniactwo”, czy ktokolwiek wyobraża je sobie w jakimkolwiek przedbabelicznym podaniu, w wokalizie, to wygłosowe „-ctwo” w uniwokalizie?), Alan przeżył. Imię, które niewiele później nadała mu Klaudia, było z tych względów oczywiste również dla Jerzego – Alan, nie Albert ani nie Alexander, przy których obstawał Tomaszewski, bo także i Andrews musiała mieć coś z synowskiego imienia. Co zaś miała, precyzyjnie rzecz ujmując? Skojarzenie z Aslanem i Lewisowskimi Opowieściami z Narnii, na których się wychowała podczas pierwszych lat życia w Anglii, w Gloucestershire, zanim w 2002 roku na skutek bankructwa spółki ojca oraz skłócenia z nadopiekuńczą matką nie wyemigrowała, aby studiować „za polskimi korzeniami swoich krewnych”, którzy ją przechowali, jak się wyrażała, wpierw na kolegiach polonikach Krakowa, a następnie Warszawy.

Co do Tomaszewskiego, upodobał on sobie Alana ze względu na mistyczny (przedbabeliczny, powiedzmy) charakter jego asonansowego, niemal palindromowego imienia. Al- wyzwalał strumień refleksji ze względu na figurę alchemika i niejakie przywoływanie, urzeczywistnianie, materializację równania alchemicznego. -An z kolei, przez wzgląd na egipską denotacyjność owych niesamodzielnych dwu liter kojarzących się z egipskim symbolem płodności Anch, ale i z Amonem, niemal natychmiast skłaniał Jerzego naraz do retaksji i retaksacji: nazywania syna Amonem, a i – powiedzmy – in partibus infidelium Alanchem. Nie dość tego, z czasem doszła do głosu również katolicka religijność Tomaszewskiego (jak mogła nie dojść), zwłaszcza gdy z właściwą sobie antysynoptyczną wrażliwością oraz dezynwolturą zaklinająco mianował chłopca Iohannem, Iohalannem, Alanem Janem Ewangelistą czy wreszcie – Alanem Ewangelistą. Andrews, niewrażliwa zupełnie na jego heterodoksje, śmiała się wówczas – w połowie nerwowo i w połowie serdecznie, mówiąc znad jakichś dorywczych przekładów, nad którymi zawsze nieludzko się mozoliła, że w takim razie zostaje jej już jedynie przywoływanie Alana Sabaotha, trudno więc, by nie poprzestała w podobnej sytuacji na Aslanie Ewangeliście.

Stając wobec takiego obrazu faktów, nie dziwmy się, że w rodzinie Tomaszewskich raz po raz dochodziło do aktów religijnego bricollingu. Bądźmy zresztą szczerzy również względem siebie, kto z nas kiedykolwiek nie zbricollował rzeczywistości religijnej albo i – literackiej. Przecież jeszcze w tym rozdziale, gdy żartobliwie zatrącałem o Mannville’a – nie bricollowałem? Bricollowałem. Szkoda doprawdy, że łacina jest językiem martwym, bo mam wrażenie, że tutaj sięga się podstawy jakiejś kartezjańskiej prawdy o świecie i bez pojęcia bricollage’u niewiele da się powiedzieć. Zgodnie więc z maksymą, że neologemat to nowy teoremat, pozwolę sobie zaznaczyć dwa następujące, asertoryczne sądy: bricolleo ergo sum oraz bricolleo ergo credo. Mój Boże, zapewne myślicie, że jestem obrazoburcą. Jednym z tych, którzy dopytywaliby się, dlaczego Jan Paweł II napisał w 1998 roku Fides et ratio, a nie Fides et bricollage, prawda? Dwa tysiące lat z faryzejczykami w przebraniach sofistów, dwa tysiące lat prześwietlania ich banalnych forteli, aż nagle ktoś motu Copernicana, motu proprio odwraca szalę prawdy z fałszem i przedstawia się jako sofista w przebraniu faryzejczyka.

To tylko wasze wyobrażenie. Nie jestem obrazoburcą. Chciałbym, żeby w pamiętnym 1998 roku powstało w Watykanie Fides et ratio, et bricollage, a to nie jest – i nigdy nie był – obrazoburczy odruch. Gdyby to jednak ode mnie zależało, doprowadziłbym do schizmy literatury, bo literatura, literatura polska cała zanurzona jest w pochwale i wyzyskiwaniu literackiego bricollingu. Zrozummy się dobrze: tak, jak religijny bricolling jest potrzebny polskiej religii, tak literacki bricolling doprowadzi kiedyś do upadku polskiej literatury. Zapamiętajcie te słowa. Zwykłego człowieka, człowieka z ulicy, który chciałby historii literatury ostrożnej oraz przewidującej jak pędzelkowanie – pędzelkowanie, nie pędzlowanie piersi. Spójrzcie jedynie na samych Nadberezyńców Czarnyszewicza. Zawadzki, ten sam, o którym opowiadał mi Jerzy, jakoby komplementował Esdela-Tempskiego, niesprawiedliwie zrównując go z gigantami polskiego eseju, z emfazą snuje swą opowieść o Nadberezyńcach, stygmatyzując przy tym antypowieść lat 50. XX wieku, strumień świadomości. Jak można? Jednak nie tylko do jego jednego należałoby kierować zarzut. Po co krzywdzące porównanie Czarnyszewicza i Reymonta, jakoby Chłopi byli przy Nadberezyńcach „powieścią zimną i sztuczną”, po co idiotyzm zestawień z Dąbrowską, której Noce i dnie na tle wielkiej epopei berezyńskiego pogranicza mają cierpieć na kompleks niespełnienia? Czarnyszewicz był genialnym samoukiem pracującym przy argentyńskich żniwach, w argentyńskich kopalniach, chłodniach i rzeźniach, nie ma w jego powieściach impresjonizmu, jedynie żwawość, wigor tragicznego autentyzmu. Ten from time to time zapierający dech w piersiach, amatorski autentyzm Zawadzki chce po latach wykorzystać jako śmiertelnie skuteczny „młot na czarownice”, polskich pisarzy eksperymentalnych, przemeblowując w ten sposób kanon polskiej klasyki literackiej. Bóg z nim, bo przecież nie z nami. Ale mimo wszystko zapytuję: jak nazwać to inaczej, jeżeli nie bricollingiem? Tak, pięćdziesięciokilkuletni na dziś dzień Mateusz Zawadzki jest czarnym bricolleurem, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A czarny bricolleur, w przeciwieństwie do białegobricolleura, nie zna bieli mleka ani doświadczenia maryjnego Lactatio.

Tak, surowe napomknięcie o białym bricollingu to dobry ośrodek uwagi, z którego względnie swobodnie możemy wrócić do Tomaszewskich, moszczących się już na plaży Saint-Herblain, wsłuchanych w coś, co tutejsi wierzący nazywają rytmem albo tempem salvation de Loire-Atlantique, czyli – oddając całą sprawę dosłownie – zbawiania Loary Atlantyckiej. To metrum czasu południowego nad Loarą, albowiem Jerzy, Klaudia i niemogący się rozbudzić Alan Ewangelista trafili na opustoszałą plażę niemal dokładnie w tzw. godzinie zbawczej, godzinie upalnego południa. Śmierć Atlantyku na krzyżu – orzekają mieszkający tutaj od lat sędziwi, plażowo-katakumbowi chrześcijanie z osiedli rybackich nieopodal – dzień po dniu w samo południe oczyszcza Loarę z grzechów, Atlantyk bowiem po prostu umiera za jej winy, powtarzając w tym rzecznooceanicznym rycie (i idei oceanorzeczności formułowanej na podobieństwo idei bogoczłowieczeństwa) wielką ofiarę Chrystusa. Czyż tego rodzaju panteistyczna parafraza wiary nie jest białym bricollingiem? Tak, uważam, że generalizacja artykułów wiary nie jest w żadnym razie ich neutralizacją – jest białym bricollingiem.

Czarny bricolling w literaturze dotyczy wszystkich. Esdela-Tempskiego, Zawadzkiego, ale też pisarek, nie tylko feministek – także animalistek takich, jak Marta Tewodros, która w wiodących pismach pierwszego obiegu stale wznosi krąg literackiej zoowspólnoty wartości następującymi słowami: „gdy umierało zwierzę, ojciec mówił: »Takie jest życie«”. Ale nie tym, nie tym dokładnie jest literatura, Marto Tewodros. Nie po to powstała, by jej używać. Jest przedmiotem do rozszerzania, nie do przenikania, czyli mówiąc kolokwialniej: do rozciągania, nie do przedziurawiania, mówiąc liryczniej: do wyprawiania, skondycjonowania, klasycznego powlekania koniecznie z eksperymentalnym przepowlekiwaniem, ale nie do zawleczania z jednego miejsca krzywdy czy kaźni na drugie. Literatury się nie używa, Tewodros, literatura nie jest zbiorem opowieści do używania za i przeciwko sprawom, literatura posiada swe koherentne obiektywizacje, których nikomu z przyczyn teologicznie wręcz naturalnych nie udostępnia do regulacji, bowiem rozregulowana niczemu by nie oddawała wyrazu, byłaby maszyną Szeherezady wspomagającą wegetację ludzi na Ziemi, dzień po dniu, w sposób podobny do antycznych tricków przemyślnej córki wezyra. Literatura ma tymczasem własną teorię oraz filozofię, a Szeherezada będzie co najwyżej patronką (i mecenatką) czarnego bricollingu, który wielu, owszem, niestety utożsami z literaturą, co wydaje się wręcz nieuchronne, skoro bricolling powoli opanowuje sposoby autotematycznego mówienia literaturą o sobie samej.

Bo tak, jak Zawadzki, takie w każdym razie mam wrażenie, stosuje mechanizm szkodliwej dla historii literatury emfazy, zaklina ją niejako wbrew jej naturalnym oporom, materiałowości, strukturze, organice i prawom rozwojowym, czyniąc z Nadberezyńców utwór większy nad życie i nieżycie, geniusza amatorów tronizując dopiero po zdetronizowaniu Reymonta, Dąbrowskiej czy Robbe-Grilleta, tak Tewodros majstruje w samym genomie literatury, nie pojąwszy charakteru jej rozległego pejzażu epigenetycznego, który daje się objąć dopiero w perspektywach ptasich, in a bird’s eye view, jak wyraziłaby się Klaudia, zrozumiawszy więc o wiele mniej aniżeli najbanalniejsi tego pejzażu epigenetycznego epigoni, uwielbiający w swoim nadętym bożydarstwie wdrapywać się bohatersko na kilkutysięczniki literatury przynajmniej we własnych snach i marzeniach. Cóż więc, Maryję czarnego bricollingu już znamy, czas zatem poznać Maryję białego bricollingu, bez niej wszakże nie moglibyśmy partycypować, przynajmniej z bezpiecznej odległości, w osobliwym Lacatio Tomaszevskum.

Co do bird’s eye view oraz dalekowzroczności, to Klaudia jako pierwsza dostrzegła majaczącą na horyzoncie La Sensibilitation. Maryja Wokalita zjawiła się w asonantycznym szumie, krocząc po falach i nie tonąc w Loarze ani na moment. Przedstawiała się w nieikonicznym, powolnym i dumnym obnażeniu, przybliżała się w stanie otępiającego, miarowego spaceru z dwiema piersiami odsłoniętymi niczym Ixquic, Bogini Nieustającej Pomocy Majów, bądź Tellus, róża duchowna oraz wieża z kości słoniowej Rzymian. Z tej odległości ciało sutka zdawało się Andrews-Tomaszewskiej białożółte, a przewody mleczne rozszerzone, do kilku milimetrów, i otwarte, jakby uprzednio przygotowane zostały do tego, aby na czas wytrysnąć lacticolorem, choć zarówno dla Klaudii, jak i dla Jerzego stawało się jasne, że nie będzie to siara mleczna (musiała zostać przeznaczona dla Chrystusa, nie ulegało wątpliwości), lecz lac transitorum, mleko przejściowe, to samo zatem, którego osiem wieków temu zasmakował Bernard z Clairvaux.

Spojrzenie Jerzego na całe zajście było prima facie spojrzeniem stłumionego zdumienia. W maryjnym negliżu nie widział niczego ostentacyjnego, zakładał bowiem ów maryjny negliż od dziecka, od czasów objawienia Maryi-Herodiady, którego dostąpił w Różanie, dokładnie tak, jak przywołana niewiele chwil temu Tewodros, która zakładała od pierwszych chwil formułowania swojego artystycznego światopoglądu, że – tak jak duchowości Jerzego nie byłoby bez negliżu Maryi, co jednakże nie oznacza, ażeby w negliżach Maryi partycypował – tak też i jej wielkiego marzenia o wszechpoleis zwierząt – nie byłoby bez darwinizmu, co jednak nie znaczyło, ażeby do olśnień darwinizmu miała dostęp bądź kiedykolwiek czyniła sobie (wbrew własnym predylekcjom oraz umiejętnościom) dostęp. Na tej samej więc ostatecznie zasadzie, na jakiej Tewodros zapisze kiedyś dramatyczne Sny palamomärkerów, dziś Jerzy Marcin Tomaszewski razem ze swoją rodziną dostępuje laktacyjnego widzenia wszystkich widzeń – już nie konwencjonalnej Maryi-Herodiady, ale oryginalnej Maryi Wokality. A więc takim zwieńczeniem się to wszystko skończy. Kim jest i czego – jakiej mianowicie reguły – Tomaszewski jest reformatorem, skoro zajmuje w tej chwili miejsce zajmowane przez osiem wieków przez reformatora reguły cystersów? Czy jego cystersami mogą stać się studenci (z roku na rok ma ich coraz mniej), literaci, żona z synem?

Z drugiej strony, jak powiada święty Paweł do Koryntian, „mleko wam dałem, a nie pokarm stały, boście byli niemocni”. Czy La Sensibilitation rzeczywiście odsłania mu swą tajemnicę, czy raczej półnaga Apostoł Narodów wyprawia się do niego z podróżą apostolską? A może z podróżą inspiracyjną, i chce mu, uduchowionemu egzaltantowi z pierwszej połowy XXI wieku przyjrzeć się dokładniej, jak niegdyś Zbigniew Herbert Sienie bądź Jarosław Iwaszkiewicz San Gimignano. „Mam ogromną ochotę obudzić pokojową i powiedzieć jej, że jutro wyjeżdżam i że było mi tu dobrze. Jeśli nie bałbym się tego słowa, powiedziałbym, że byłem szczęśliwy”. Wyobrażasz sobie, że te właśnie słowa (Herberta, Siena) wypowiada w Tomaszewskim Maryja? Czy potrafisz pojąć, co może w podobnej chwili odczuwać, skoro do trzydziestego roku życia uważał, że prowincjonalne, kompulsywne, wieczne nienasycenie sprowadzi na niego los Martina Edena? Nie dziwmy się mu, jeżeli – czując smak mleka okalający język od dziąseł przednich zębów aż po tylne podniebienie, mleka przepełniającego i wszechobejmującego całą jamę ust – zdejmuje marynarkę (maryjnarkę) i powoli rozpina koszulę: jedynie palcami wskazującym i środkowym, resztę ukrywając w nasadzie dłoni.

Klaudia wie, jaki gest w tej chwili jej małżonek kopiuje. Znalazł go na obrazie Murilla. niestety kobieta nie jest pewna, jak go mianować po polsku, dlatego decyduje się na wierny, angielski odpowiednik: the pseudozygodactylous gesture. Powiela się go w wyobrażeniach wielu objawień laktacyjnych, w wielu religiach, również w sztuce „paleochrześcijańskiej”. Przyjdźmy w tym miejscu Andrews-Tomaszewskiej z pomocą, bo ta na skutek silnego wzruszenia nie jest w stanie odnaleźć właściwego polskiego odpowiednika tego, co usiłuje wyrazić – a chodzi jej oczywiście o sztukę wczesnochrześcijańską, po prostu dosłownie, przez to niefortunnie oddaje znaczenie popularnego przecież przymiotnika paleochristian. Bądź co bądź, jej lapsus stanie się dla nas pouczającą wskazówką, gdyż La Sensibilitation, szczególnie wówczas, gdy wyraża po francusku swe pierwsze eliptyczne sformułowania (a posługuje się raczej frazeologią wyroczni niż retoryką świętości) – a zatem „Légende de la lactaion de Saint Bernard c’est moi!”, „Ainsi sot-il!” – zasługuje w pełni na miano pierwszej Paleomaryi.

Alana uporczywie wpatrującego się w Paleowokalitę bezpośrednie lactatio z jakichś powodów nie objęło. Lac transitorum spływa po jego kolanach, ale bynajmniej nie wsiąka w piasek Le Pelerinn, co najwyżej – oczyszcza się z lacticoloru, zyskuje na mętności, przezroczystości i zawiesistości, najprawdopodobniej stając się czymś w rodzaju logoi spermatikoi, które Albert Wielki (w przeciwieństwie do „doktora miodopłynnego”, Bernarda nazywany szerzej – „doktorem powszechnym”) określał rationes seminales. Co stałoby się, gdyby owe logoi-rationes spasteryzować? Kto wie, czy za pewien czas nie przekonamy się o tym na własne oczy, póki co wszelako wpatruje się w nie w skupieniu Alan Ewangelista, znieruchomiały „z niewinnością na licach, / nóżkami na księżycach” (może w istocie miał w sobie coś z osławionej cherubkowatości Słowackiego-dziecka, której nie umiem tu dostrzec, oczywiście – chyba jak każdemu – łazikuje mi po głowie ten słynny portret zawadiackiego pięciolatka-amorettinka autorstwa Rustema, kiedy na niego patrzę).

– Wieść o naszym lactatio gruchnęła po okolicy. Nikt nas oczywiście nie śledził, ale mieliśmy niechcianego świadka-obserwatora. Nastolatek… – tu Tomaszewski podnosi twarz znad szklaneczki ginu i wpija się miałkim, teatralnym wzrokiem w przestrzeń poza mną, bo (jak najwyraźniej daje się to wywnioskować z głosów) w sali pojawia się pijany Wądecki podtrzymywany przez któregoś z nieopierzonych studentów, najprawdopodobniej sprytnie podebranych do pomocy literatowi z chmary spod Nowego Światu. Jerzy kończy więc pospiesznie: – Wtedy wpadłem na pomysł tego białego bricollingu. Stworzyłem jego teorię, Tomku, i przystąpiłem do pracy nad powieścią życia. Ale to temat na oddzielną opowieść – urywa, jak gdyby się wahał, dlatego zapewne dodaje jeszcze, sentymentalnie dopowiada: – Chciałbym zasłużyć na swój sekretny pątniczy szlak od Nantes do Le Pellerin. W pierwszej pielgrzymce, rok temu, kilkuosobowej, koleżeńskiej (nazwaliśmy ją pèlerinage angulaire, w dosłownym rozumieniu – „pielgrzymką węgielną”) niosłem krucyfiks z Maryją rozpiętą na krzyżu. Sam rozumiesz, znasz przecież tytuł mojego ostatniego zbioru, Niemożliwość Piety.



Karol Samsel (ur. 1986) – poeta, doktor, historyk literatury. Autor tryptyku poetyckiego zatytułowanego Trzy pogrzeby, wydawanego w latach 2014–2016 nakładem szczecińskiego Wydawnictwa FORMA. W 2017 roku nominowany do Orfeusza – Nagrody Poetyckiej im. K. I. Gałczyńskiego za tom Jonestown. Autor najnowszych tomów poetyckich Z domami ludzi (2017) oraz Autodafe (2018,). Redaktor działu esejów i szkiców kwartalnika literacko-kulturalnego „eleWator”. Adiunkt w Instytucie Literatury Polskiej Wydziału Polonistyki UW, od 2014 roku pracownik Zakładu Literatury Romantyzmu oraz doktorant Instytutu Filozofii UW. Autor książek Norwid – Conrad. Epika w perspektywie modernizmu (Warszawa 2015) oraz Inwalida intencji. Studia o Norwidzie (Warszawa 2017).