– Mogę zapalić? – zapytałem i usiadłem w fotelu naprzeciwko biurka. Rozejrzałem się po gabinecie. Na ścianach wisiały reprinty obrazów Chagalla w czarnych ramach, za biurkiem znajdowała się półka z książkami, stała na niej głównie literatura specjalistyczna z zakresu psychologii. W kąt wciśnięto skórzaną kanapę, prawdopodobnie dla pacjentów. W pokoju świeciła ciepła żółta lampa.
– Czemu chciałby pan zapalić? – kobieta również zapytała. Siedziała naprzeciwko mnie w brązowej spódnicy i białej bluzce. Mogliśmy być w podobnym wieku.
– Kiedy palę, potrafię znieść wszystko.
Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła kartotekę, na której nadrukowano moje nazwisko.
– Niestety, w instytucie jest zakaz palenia.
Wyciągnąłem telefon.
– Również prosiłabym o odłożenie.
– Ile to będzie trwać?
– To zależy od pana.
Wsadziłem telefon z powrotem do kieszeni. Milczeliśmy. Próbowałem odczytać tytuły książek stojących na półce. Długo wpatrywałem się w grzbiet szóstego wydania Diagnostycznego i statystycznego podręcznika zaburzeń psychicznych.
– O czym pan teraz myśli?
– Że rżnę na biurku pewną panią doktor.
– Nie sprowokuje mnie pan.
– Szkoda.
Milczeliśmy przez kilka sekund, po czym kobieta znów się odezwała.
– Proszę opowiedzieć o swojej pracy.
– Co panią interesuje?
– Jakie było najbrutalniejsze wydarzenie, które pan widział?
– Wybór jest duży.
– Co pierwsze przychodzi panu na myśl?
– Raz widziałem w Kairze mężczyznę z odstrzelonymi jądrami. Wykrwawił się przy mnie.
– Czemu właśnie to przyszło panu do głowy?
– Sądzę, że mnie to poruszyło.
– Znał pan tego mężczyznę?
– Nie. Mówię o odstrzeleniu jąder.
– Co pan wtedy czuł?
– Byłem głodny.
– Co pan wtedy zrobił?
– Zdjęcie.
– A potem?
– Poszedłem zjeść.
Kobieta mruknęła, zapisała coś w leżącym przed nią folderze, po czym odchyliła się na krześle.
– Proszę opowiedzieć o swoich snach.
– Nie mam snów.
– Według pańskiej redaktorki ma pan problemy ze snem. Bezsenność oraz koszmary są klasycznymi objawami ostrego PTSD.
– Nie mam PTSD.
– Skąd pan wie? W ogóle wie pan, czym jest PTSD?
– Wiem. Ale pani i tak to powie.
– To prawda. Powiem. Syndrom stresu pourazowego, inaczej PTSD, jest zaburzeniem, które występuje jako reakcja na wydarzenia będące traumą z psychologicznego punktu widzenia. Klasyfikujemy je jako ostre, jeżeli objawy utrzymują się krócej niż przez trzy miesiące, a jako chroniczne przy ponad trzech. Można mówić też o latencji choroby, jeżeli objawy pojawiają się co najmniej sześć miesięcy po doświadczonej traumie. Przyjmował pan jakieś leki na bezsenność?
– Wszystkie możliwe.
– Ile to już trwa?
– Ze dwa lata.
– I nie czuje pan, że potrzebna jest pomoc?
– Nie.
– Ma pan świadomość, że w zależności od mojej opinii mogą panu przedłużyć umowę lub nie, prawda?
– Czego pani ode mnie chce? Żebym opowiedział o tym, że ojciec mnie bił?
– Ojciec pana bił?
– Ni chuja.
– Jeśli nie będzie pan współpracował, straci pan posadę.
– W takim razie zapiszę się do innej agencji. Nie wiem, czy czyta pani wiadomości, ale biznes się rozrasta. Wojna jest wszędzie. Potrzeba takich ludzi jak ja.
– Pod warunkiem, że potrafi pan wykonywać swoją pracę.
– Nigdy nie było ze mną żadnych problemów.
– Uderzył pan jednego z redaktorów.
– To była sprawa prywatna, nie miała żadnego związku z pracą.
– Czemu pan to zrobił?
– Z powodu kobiety.
– Czy w pańskim życiu jest jakaś kobieta?
– Kobiety.
Znów zapisała coś w folderze.
– Jeżeli nie chce pan rozmawiać o życiu prywatnym, to porozmawiajmy o bezsenności.
– Rozmawiajmy.
– Ile najdłużej pan nie spał?
– Sto dwadzieścia godzin.
– Wtedy pojawiły się już halucynacje.
– Tak.
– Pamięta je pan?
– Nie.
– Jak ostatecznie udało się panu zasnąć?
– Xanax, opium. Co popadło.
– Używa ich pan obecnie?
– Nie.
– Ale dalej nic się panu nie śni.
– Nie. Ale możliwe, że po prostu nie pamiętam.
– Ile jest pan w stanie przespać w ciągu doby?
– Cztery godziny to już pełnia szczęścia.
Kobieta wstała.
– Widzi pan, nie jestem tu po to, żeby pana gnębić.
– Nie?
– Nie. Chciałabym pomóc i zaproponować układ. Wydam odpowiednie zaświadczenie na wyjazd do Iraku, jeśli spędzi pan trzy dni w klinice leczenia bezsenności. Nie będą robić nic, tylko badać pana podczas snu. A po trzech dniach może pan swobodnie wyjść.
– Nie będzie żadnych wstrząsów elektrycznych ani nic w tym stylu?
– Nie. Mowa o zwykłym badaniu, które ma pomóc zrozumieć pański stan.
– A podpisze pani papiery niezależnie od wyników?
– Tak. Obiecuję.
– A co jeśli nie pójdę?
– Napiszę w opinii, że jest pan aspołeczny, uzależniony od narkotyków i cierpi na PTSD.
– Ma pani faceta, pani doktor?
– To ja zadaję pytania.
Wyciągnęła tablet z szuflady w biurku i zaczęła czegoś na nim szukać.
– Jutro panu pasuje?
– Tak.
Zapisała coś na kwadratowej kartce papieru, po czym podała mi ją.
„SZPITAL «RANNY PTASZEK», CASTLEFORD, DR PATRICK MITCHELLS somnolog, psychiatra kliniczny” – tyle widniało na papierze, adres jakiejś instytucji.
– Zadzwonię do doktora Mitchellsa i załatwię panu przyjęcie. Firma opłaca koszty badania. Da pan radę dojechać do Castleford?
– Tak.
– Mowa o trzech dniach.
Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia. Przeszedłem przez korytarz, przez drzwi wejściowe. W Londynie było szare popołudnie, godzina piąta. Mężczyźni w ciemnych garniturach snuli się po parkingu przed przychodnią, starsi ludzie karmili gołębie, siedząc na ławkach przy wilgotnej trawie. Zapaliłem. Zrobiłem sobie spacer do stacji metra, po czym wróciłem do hotelu, w którym nocowałem.
Przeszedł mnie zimny dreszcz na myśl, że muszę jechać na prowincję, ale nie miałem najmniejszej ochoty szukać nowej pracy. O dziewiątej poszedłem do irlandzkiej knajpy obok hotelu i zjadłem kolację. Do skrzydełek z kurczaka wychyliłem cztery whisky i trzy kufle piwa na dobry sen. Obudziłem się o wpół do piątej.
Na wjeździe do szpitala „Ranny ptaszek” stoi sklepiona, kuta brama. W chwili, gdy przed nią stanąłem, mechanizm ruszył i szeroko ją otworzył. Wysypana kamieniami szeroka droga wiodła do dwupiętrowego budynku, który sto lat wcześniej mógł być lordowskim dworkiem. Przed wejściem posadzono małą rabatkę, było widać, że dzień w dzień o nią dbano. Po obu stronach szpitala, w wilgotnym mroku rozciągał się krzewiasty park.
Do drzwi wejściowych wiódł podjazd. W rejestracji siedział czarny mężczyzna w białym fartuchu pielęgniarskim, uśmiechnął się, kiedy mnie zobaczył.
– Jestem Daniel Marosh – powiedziałem i zrzuciłem plecak na jasne kafelki.
– Doskonale, doktor już na pana czeka – odrzekł mężczyzna, wyszedł z wnęki i ruszył korytarzem. – Proszę tędy.
Pokój ordynatora znajdował się na końcu korytarza. Przeszliśmy przez część wspólną, gdzie mężczyźni w pidżamach spacerowali leniwie i grał telewizor. Recepcjonista zapukał do drzwi.
– Proszę – odezwał się lekarz.
– Można wejść – powiedział recepcjonista.
Przyjął mnie w gabinecie zaprojektowanym w stylu kolonialnym, komplet wielkich, obitych skórą foteli, obrazy na ścianach. Siedziało ich tam troje, każde w białym fartuchu. Gdy wszedłem, wszyscy odwrócili się w moją stronę.
– Dzień dobry. Szukam doktora Patricka Mitchellsa.
– To ja – odparł na oko czterdziestoletni rudy mężczyzna w okularach.
– Jestem Daniel Marosh.
– Pan jest fotografem, o którym mówiła Suzie. Witamy.
Uścisnął mi dłoń.
– Zaraz powiem komuś z pielęgniarzy, żeby pokazał panu pokój.
– Łącznie mogę tu zostać tylko trzy dni.
– W takim razie trzeba się od razu zabrać do roboty, prawda? – zapytał Mitchells i sprzedał mi żartobliwego kuksańca w bok. Zdawało się, że jest przemiłym człowiekiem. Najchętniej bym mu wtedy przyłożył.
– Przedstawię panu resztę zespołu. Ta pani to doktor Maggie Evans, nasza psychoterapeutka, a pan to doktor Bartlet, somnolog.
– Dzień dobry.
Podałem obojgu dłoń. Kobieta miała chyba trochę ponad czterdzieści lat i sporą nadwagę, mężczyzna mógł być w moim wieku.
– Przyjechał pan do możliwie najlepszego miejsca. Tutaj potrafimy zrozumieć osoby podobne do pana – powiedziała doktor Evans.
– Ludzi z bezsennością?
– Tak – powiedziała cicho, ale znacząco. – Tu może się pan otworzyć. Budujemy nasz instytut na zaufaniu. Budujemy je między pacjentami a lekarzami.
– To wspaniale.
– Proszę się rozgościć, przebrać. Ponieważ nie mamy zbyt wiele czasu, już dziś wieczorem musimy podłączyć pana do maszyny badającej sen – powiedział Mitchells.
– Polisomnograf. Obserwuje puls i liczbę oddechów w czasie snu – wciął się doktor Bartlet, kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały.
Mitchells podniósł słuchawkę, nacisnął guzik.
– John, mogę cię prosić, żebyś pokazał nowemu pacjentowi pokój? – powiedział do telefonu.
Kilka sekund później pojawił się pielęgniarz i zaprowadził mnie po schodach na piętro, gdzie znajdowały się pokoje pacjentów. Wcześniej oczywiście zabrał mi telefon. „To instytut bez telefonów”.
W pokoju, który dostałem, były łóżko i szafa na ubrania. Wyposażenie nie przypominało szpitalnego. Meble w stylu kolonialnym, na ścianie akwarela. Wypakowałem się. W szafie, na wieszaku, znalazłem szlafrok kąpielowy z logiem instytutu, założyłem go na bokserki i t-shirt, zawiązałem w pasie, po czym poszedłem szukać lekarza.
Gabinet doktora Barleta znajdował się bezpośrednio obok pokoju socjalnego. Musiałem zapytać pielęgniarza, gdzie mogę znaleźć lekarza.
W „sali obserwacji snu” było jedno łóżko, obok stała maszyna, do której przyczepiono różne diody i maseczkę. Straszniej ją sobie wyobrażałem. Gdy wszedłem, doktor Bartlet właśnie coś na niej ustawiał.
– Och, pan fotograf – powiedział. – Chciałem zapytać pana o kilka rzeczy.
– Proszę.
– Ile pan waży?
– Dziewięćdziesiąt kilo.
Doktor ustawił maszynę.
– Jest pan śpiący?
– Nie bardzo.
– Kiedy zazwyczaj pan śpi?
– Kiedy popadnie.
– Używał pan w ciągu dnia jakichś stymulantów?
– Niczego poza kawą i papierosami.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziło w pół do dziesiątej.
– Proszę ulokować się wygodnie. Najpierw je panu przyczepię.
Położyłem się na łóżku. Musiałem podciągnąć koszulkę, żeby mógł przymocować elektrody do mojej klatki piersiowej. Założył mi na usta maskę liczącą oddechy.
Gdy wszystko było już gotowe, doktor Bartlet wyszedł z pokoju.
Leżałem w zupełnej ciemności.
Nie wiem, ile czasu minęło, ale poczułem suchość w ustach. Chciałem zapalić. Usiadłem na łóżku.
– Możemy zrobić pięć minut przerwy na papierosa?
Nikt nie odpowiedział. Zacząłem odklejać przyssawki. Gdy skończyłem, wymacałem klamkę i wyszedłem z pokoju. Na korytarzu oślepiło mnie światło, zmrużyłem oczy, dopóki nie przywykłem. Zegar na ścianie wskazywał czwartą rano.
W powietrzu wyczułem zapach papierosa. Ruszyłem w ślad za nim. Prowadził do jadalni. Przy stole siedział dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna w pidżamie. Strzepywał popiół do plastikowego kubka. Blady jak duch, pokryty plamami wątrobowymi, z przekrwionymi oczami.
– Dobry wieczór – powiedziałem, wyciągnąłem z kieszeni szlafroka papierosa, usiadłem, zapaliłem.
– Coś pan za jeden? – zapytał mężczyzna zachrypniętym głosem.
– Daniel Marosh – odrzekłem.
– No. Pan też jesteś jednym z tych dzieciaków, które zabiły i teraz nie mogą spać.
– Nie zabiłem.
– Pomyśl pan. A może coś obok wybuchło, ktoś strzelał i teraz ego nie pozwala na przepracowanie strachu przed śmiercią? Biedny mały chłopiec nie rozumie, czemu chcieli go zabić i teraz się trzęsie.
– Chuja o mnie wiesz, stary cwelu.
– Nie jestem cwelem.
– Nie w tym sensie. Do cweli nic nie mam. Ale do chujów już tak.
Stary zaśmiał się.
– W takim razie, Danielu Maroshu, mógłby mi pan powiedzieć, czego szuka tu, w tym instytucie?
– Od tych badań zależy, czy pewna pani psychiatra z Londynu wystawi mi zaświadczenie.
– A wiedzą już, jaki jest pański problem, Danielu Maroshu?
– Dopiero przyjechałem.
– Wie pan, gdzie tkwi problem?
– Nie mam żadnego problemu. Mało śpię. Nie jestem jedyny w historii ludzkości.
– Czemu pan mało śpi, Danielu Maroshu?
– Sądzę, że ma to związek z pracą.
– Naprawdę tak pan sądzi, Danielu Maroshu?
– Nie wiem.
– Jak pan nie wie. Człowiek dlatego jest tego świadomy, ponieważ nie może spać.
Zaciągnąłem się.
– Zegar tyka. Nie mam czasu.
– No, i widzi pan, Danielu Maroshu, to już jest odpowiedź.
– Chuja tam. Większe sukinsyny niż ja przesypiają noc spokojnie.
– Szkoda, że nie za wiele to pomaga. Zazdrości im pan?
– Sram na nich. Sram na wszystko.
– Ma pan fajkę?
Wstał od stołu i rozciągnął się. W ręce trzymał plastikowy kubek, odłożył go na blat. Sięgnąłem do kieszeni i poczęstowałem papierosem.
– Wierzy pan w duszę, Danielu Maroshu? – zapytał stary i zaciągnął się.
– Niezbyt.
– To jest pan w jednej drużynie z doktorem Mitchellsem. On też uważa, że człowiek składa się z procesów biochemicznych, wiedzy i systemu nerwowego.
– Tak, też tak sądzę.
– W takim razie nie ma się o co martwić. Wyzdrowieje pan.
– A jeżeli nie chcę wyzdrowieć?
– Czemu miałby pan nie chcieć? Ludzie nie lubią być chory.
– To, że nie śpię zbyt dużo, to nie choroba.
Znów zapaliliśmy, znów poczęstowałem starego, po czym wstałem i poszedłem do automatu przy ścianie. Można było dostać tylko herbatę. Długo szukałem pieniędzy w szlafroku, zanim zorientowałem się, że nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. Stary wstał, stanął obok mnie i wrzucił drobne do maszyny. Wziąłem dwie, jedną postawiłem przed nim. Siedzieliśmy chwilę w ciszy i popijaliśmy ciepłą cytrynową herbatę instant.
– Wie pan, czym jest czuwanie? – zapytał wreszcie.
– To jakiś stary zwyczaj.
– Tak. Dawniej czuwano przy zmarłych. Był to obrzęd żałobny. Jezus Chrystus też czuwał w ogrodzie Getsemani, zanim go ukrzyżowali. Przy okazji to słowo pierwotnie oznaczało pełnienie straży.
– Aha – powiedziałem i dopiłem resztkę herbaty. – Jestem ateistą. Pan jest tu szpitalnym duchownym?
– Czuwa pan nad czymś, Danielu Maroshu?
– Wtedy wszystko miałoby przynajmniej jakiś sens.
– Czuwa po nic.
Ostatnie zdanie starego nie było skierowane do mnie, wymruczał je tylko przed siebie, gdy patrzył przez okno.
Wstawał dzień. Najpierw przebiły się tylko pierwsze blade promienie, później czerń zmieniła się w półmrok, a półmrok w świt. Wreszcie pokój rozświetlił się.
Pod prysznicem trochę zwątpiłem, czy dam radę z kamienną twarzą przetrwać nadchodzące dni. Pomyślałem jednak, że wielokrotnie znajdowałem się w znacznie bardziej gównianych sytuacjach. Po kąpieli wróciłem do jadalni. Chorzy właśnie jedli przy stołach śniadanie, masa dwudziestoletnich chłopaków, kilku gości w średnim wieku. Stary siedział w kącie sam. Wziąłem tacę, na której czekało wcześniej przygotowane śniadanie, i dosiadłem się do niego.
– Będzie pan pił sok? – zapytał.
– Nie – powiedziałem i przesunąłem kartonik w jego stronę. Wbił w niego słomkę, pił, siorbając głośno. Do stołu podszedł ten sam pielęgniarz, który wczoraj przyjął mnie do instytutu.
– Ronald, mówiłem, że w budynku nie wolno palić.
– Naskarż na mnie, John.
– Nie kombinuj, stary dziwaku, bo nie przyniosę ci więcej papierosów. W ogóle nie powinieneś palić w takim stanie.
Zwrócił się w moją stronę.
– Ordynator prosił, żebym przekazał, że ma pan wziąć udział w terapii grupowej, a potem zbadamy pańską wydolność płuc. Lekarka prowadząca grupę wezwie pana.
– W porządku.
Próbowałem coś zjeść, ale nie bardzo miałem apetyt. Doktor Evans wturlała się do pokoju.
– Dzień dobry panom, gdy skończą panowie śniadanie, spotykamy się w sali A2 i podczas terapii napijemy się herbaty. Proszę nowo przyjętych, by również do nas dołączyli – powiedziała, po czym wyszła.
Większość wstała od stołów i ruszyła za nią. Wepchnąłem sobie do gardła pół rogalika, po czym wstałem i poszedłem za resztą.
W sali A2 przed stołem ustawiono w półkole krzesła. Na stole czerwony termos, przy nim plastikowe kubeczki i talerz herbatników. Obok siedziała doktor Evans i uśmiechała się. Kiedy wszedłem, w sali były już cztery osoby. Nie gapiono się na mnie zbyt długo, ponieważ po mnie weszły jeszcze dwa żółtodzioby.
Gdy wszyscy zajęli miejsca, doktor Evans zaczęła opowiadać, jakie są cele terapii grupowej. Przyjrzałem się każdej twarzy. Dałbym sobie rękę uciąć, że pacjenci w większości byli nafaszerowani lekami. Rozglądali się wokół tępym wzrokiem.
– Ponieważ mamy dziś w grupie nowe osoby, prosiłabym, żeby każdy się przedstawił. Będziemy szli w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara – powiedziała Evans i ani na chwilę nie przestała się uśmiechać. Szybko policzyłem w głowie, że będę szósty.
– Zaczynamy – zarządziła lekarka.
Kolejkę otworzył czarnowłosy, ogolony mężczyzna.
– Jestem John Lewis, mam PTSD.
– Dziękuję, John. Wiem, że pijesz herbatę bez cukru – powiedziała doktor Evans. Wycisnęła z termosu porcję do plastikowego kubka i położyła na stole. Mężczyzna wstał, wziął herbatę, do tego kilka herbatników, po czym usiadł.
Następny był starszy od niego, na oko czterdziestoletni koleś.
– Mick Stanton. Ja i rodzina mieliśmy wypadek, od tej pory nie mogę spać.
– Potrzeba dużo odwagi, by zmierzyć się z przeszłością, Mick. Dwa cukry, prawda?
Lekarka wyciągnęła spod stołu porcelanową filiżankę, w której były saszetki z cukrem i plastikowe łyżeczki. Oprócz herbaty podała wychylającemu się ku niej mężczyźnie dwie sztuki.
Trzeci pacjent. Był młodym, około dwudziestoletnim blondynem o przerażonym spojrzeniu. Nerwowo bujał się tam i nazad na krześle.
– Teraz pan. Jak ci na imię, młody człowieku? – Doktor Evans podniosła spoczywającą dotąd na kolanach kartotekę i otworzyła ją: – Jack.
– Widziałem szaleństwo płonącego miasta. Chodziłem po czarnych ulicach.
– To niezmiernie ciekawe – powiedziała uśmiechnięta Evans. – Co życzyłby pan sobie do herbaty?
– Dwa cukry.
– I herbatniki?
– Tak.
Wstałem z krzesła i ruszyłem w stronę wyjścia. Gdy byłem przy drzwiach, usłyszałem szum papierów w ręce doktor Evans.
– Panie Marosh, terapia się jeszcze nie skończyła. Nic pan o sobie nie powiedział.
– Też piję herbatę z dwoma cukrami.
Na korytarzu szybko ruszyłem w stronę wyjścia. Wyciągnąłem ze szlafroka papierosy i zapalniczkę, przy rejestracji rzuciłem tylko, że idę zapalić. Wyszedłem na zewnątrz, wiatr uderzył mnie w twarz. Zapaliłem.
– Widzę, że terapia nie przypadła panu do gustu – usłyszałem z prawej strony. Na ławce siedział doktor Mitchells i palił. Prawdopodobnie było to miejsce wyznaczone dla palaczy, ponieważ koło ławki stały dwie płaskie popielniczki. Zacząłem się zastanawiać, co mam odpowiedzieć, ale doktor mnie uprzedził.
– Nie trzeba się zmuszać. Chociaż wielu ludziom naprawdę to pomaga. Nie chce pan usiąść?
Usiadłem obok niego.
– John powiedział, że poznał się pan z Ronaldem.
– Stary wariat ze stołówki.
– W istocie, jego stan się pogorsza, jednak nie nazwałbym go wariatem.
– Co z nim?
– Dokładnie nie wiemy. Właściwie mamy tylko podejrzenia, ale daleko tak nie zajdziemy. Ronald cierpi na rzadką chorobę zwaną śmiertelną bezsennością rodzinną. Z grubsza wykluczyliśmy wszystko inne, jestem całkiem pewny, że to ta choroba. Jej objawy to halucynacje i urojenia.
– Czemu go nie leczycie?
– Na śmiertelną bezsenność rodzinną nie ma lekarstwa, ponieważ jest to choroba dziedziczna powodowana przez priony. Białko mutuje się, co pobudza korę mózgową i zaburza fazę alfa.
– Co to znaczy?
– Nie potrafi zasnąć. Nigdy. To tak rzadka choroba, że w historii zdiagnozowano łącznie osiem osób. Odsetek śmiertelności wynosi sto procent.
– Jeżeli nie może spać, to jakim cudem jeszcze żyje? Czytałem, że człowiek wytrzymuje bez snu raptem tydzień, potem umiera.
– Choroba uaktywnia się w konkretnym wieku. Powoli, przez lata, doprowadza do stanu, gdy chory w ogóle nie jest w stanie spać. Obawiam się, że w przypadku Ronalda dzieje się dokładnie to samo, co wcześniej z jego ojcem.
– Jego ojciec zmarł na tę chorobę?
– Kiedy przejęła nad nim władzę, a on podupadł na siłach, zapisał cały swój majątek afrykańskim sierotom, o ile pamiętam.
– Przekazał go na cele dobroczynne?
– Byłem jego praktykanem. Nauczyłem się od niego wszystkiego, co wiem o bezsenności. Jestem mu to dłużny. No, chodźmy do środka, bo marznę. O ile dobrze pamiętam, dzisiaj ma pan test wytrzymałościowy.
Zegar wskazywał wpół do czwartej, gdy wyszedłem z badania snu. Na stołówce znów paliło się światło i poczułem dym papierosa. Ronald Helms siedział przy stole z angielskim tłumaczeniem Zbrodni i kary Dostojewskiego. Obok jego lewej ręki stał plastikowy kubek, do którego strzepywał popiół. Gdy wszedłem, spojrzał znad książki.
– Słyszałem, że zdenerwowałeś pan doktor Evans.
– Słyszałem, że pan umrze.
Usiadłem naprzeciwko niego i zapaliłem. Odłożył książkę.
– Czyli według Patricka przekona mnie pan, że ponowne wrzucenie w śpiączkę pomoże.
– Nie prosił mnie o nic takiego.
– Ale tego chce.
– Nie wyglądało, żeby chciał czegokolwiek.
– Słuchaj pan. Nie powiedziałby niczego, gdyby czegoś nie chciał.
Milczałem. Czytał dalej.
– Jeżeli rzeczywiście pan umiera, to czemu nie zrezygnował pan z leczenia?
– A pan czemu nie zrezygnował?
– Nie jestem chory.
– Ja też nie.
– Według Mitchellsa pan umrze.
– Tak, to wielce prawdopodobne.
– Więc?
– W moim stanie żadne leczenie nie pomoże.
– Czemu nie?
– Jeśli o tym opowiem, będzie pan mnie miał za głupka takiego jak Mitchells i wszyscy w tym cholernym instytucie.
– Już mam pana za głupka.
– Zaraz to się zmieni.
Wstał od stołu, podszedł do automatu z napojami, wrzucił drobne, nacisnął guzik, po czym wrócił z dwiema herbatami, jedną postawił przede mną.
– Wierzy pan w klątwy, Danielu Maroshu?
– Nie. Na próżno próbowałem, nikt nie umarł.
– Mój ojciec też nie wierzył. Wyszło na to, że w przysięgę Hipokratesa też nie bardzo. Gdy w latach sześćdziesiątych skończył studia, nie mógł nigdzie znaleźć sobie miejsca. Został dyrektorem kliniki należącej do fabryki leków. Od pięćdziesiątego siódmego do sześćdziesiątego pracował w Zimbawe jako ordynator szpitala w Mbumie. Tam poznał moją matkę, która była pielęgniarką. Ja urodziłem się w 1961 w Londynie.
– Co to ma do tego, że pan umrze?
– Nie ma co się śpieszyć. Jak powiedziałem, urodziłem się już w Anglii. Mieszkaliśmy w Gipsy Hill jak normalna rodzina. Rodzice pracowali w tym samym laboratorium. Z perspektywy mojej śmierci nic wartego wyróżnienia nie pojawia się aż do 5 maja 1969. Wtedy do naszego domu przyszedł czarny człowiek.
– Czarny człowiek?
– Nganga, jak ostatnio wyśledziłem. Szaman z plemienia Szona. Rodzice nie mieli ochoty rozmawiać o tym, co stało się w Afryce. Gdy ojciec jednak o tym opowiedział, było już za późno.
– Czyli plemienny szaman wprost z Afryki wziął na celownik pańską rodzinę.
– Tak. Pamiętam dokładnie. Miałem dziewięć lat. Było popołudnie, gdy zadzwonił do drzwi. Poszedłem otworzyć, bo myślałem, że to Tom, dzieciak z sąsiedztwa. Cóż, to nie był Tom. W drzwiach stał czarny mężczyzna koło pięćdziesiątki w prążkowanym, wełnianym garniturze i z melonikiem na głowie. Miał narysowane duże białe kręgi wokół oczu. Gdy mnie zobaczył, błysnął zębami. Były złote. Zapytał: „Tu mieszka rodzina Helmsów?”.
– Czego chciał?
– Stał tylko i patrzył. Nie byłem w stanie się odezwać. Chwilę później po schodach zszedł ojciec. Kiedy zobaczył czarnego mężczyznę, zbladł. Powiedział: „Chodź, Ronnie”. Stałem jak wmurowany, nie mogłem się ruszyć.
– Czego chcesz? – zapytał ojciec.
– Przynoszę pozdrowienia od kobiet i ich nienarodzonych dzieci z Mbumy – odparł mężczyzna i zapalił, po czym dmuchnął w nas dymem. – Ponieważ zabraliście nasze sny, teraz my zabieramy wasze.
Stary zapalił miętoszonego w dłoni papierosa.
– Ojciec wywalił faceta w pierony. No, nawet nie trzeba go było do tego zbytnio namawiać, bo sam poszedł, tylko powiedział to, co chciał.
– I dlatego pan umrze?
– Nie do końca. Już mój pradziadek był lekarzem. Gdy ojciec zachorował, studiowałem wówczas medycynę na Uniwersytecie Londyńskim. Zaczęło się od problemów ze snem. Najpierw nie mógł przespać całej nocy. Brał leki nasenne, ale nie pomagały. Liczba godzin zmniejszała się coraz bardziej, trzy lata później ledwo udawało mu się przespać godzinę dziennie. Oczywiście chodził od lekarza do lekarza, ale ówczesna somnologia nie potrafiła jeszcze zdiagnozować śmiertelnej bezsenności. Ojciec zmarł w 1990. Ostatniej nocy przywołał do siebie wzbraniającą się matkę i w jej obecności powiedział, że nad jego łóżkiem stoi czarny człowiek i szepcze. To jego widział podczas swoich ostatnich dni. Miał ciągłe napady agresji.
– Czyli dlatego został pan psychiatrą.
– Tak, między innymi. Włożyłem całą swoją energię w to, żeby zrozumieć, co zabiło mojego ojca. Niewielu badaczy zajmowało się tą dziedziną, więc szybko uznali mnie za specjalistę.
– I do czego pan doszedł?
– Do niczego. Również wtedy, gdy objawy pojawiły się u matki. Była dziesięć lat młodsza od ojca, później zachorowała. Wtedy byłem już praktykującym somnologiem, psychiatrą klinicznym, ale nie mogłem zrobić nic, żeby ją uratować. Zmieniałem jej tylko lekarstwa, ale nic nie działało. Matka zaczęła widzieć czarnego człowieka w trzecim roku choroby. Była przekonana, że zostaliśmy przeklęci. Pewnego wieczora, już na łóżku szpitalnym, powiedziała dlaczego. Firma farmaceutyczna, dla której pracowali razem z ojcem w Afryce, testowała na ludziach nowy środek antykoncepcyjny. Obecne Zimbabwe jeszcze nie istniało, w politycznej zawierusze wszystko dało się załatwić, była to tylko kwestia pieniędzy. Słowem, 5 maja 1960 roku ojciec i jego ludzie wypróbowali nowe serum na trzystu kobietach, na całej populacji wioski w wieku rozrodczym. Ponieważ testowali specyfik w warunkach laboratoryjnych, nawet przez myśl im nie przeszło, że może być z tego problem takiego kalibru. W ciągu tygodnia wszystkie kobiety zmarły z powodu krwotoku wewnętrznego.
– Jak przypuszczam, według starego kolonialnego zwyczaju winnych nie znaleziono.
– Oczywiście, że nie. Ojciec z matką wrócili do Anglii, zatuszowano sprawę, winnych brak. Bo przecież kto postawi się międzynarodowemu imperium w imię afrykańskiej wioski?
– Cóż, na przykład tamten czarny człowiek.
– Matka była przekonana, że umiera przez niego. Chciała go znaleźć i wszystko mu wyjaśnić, zapłacić za to albo zadośćuczynić.
– Z Londynu?
– Nie. Polecieliśmy do Zimbawe, dotarliśmy do budynku szpitala, gdzie zabili ludzi.
– Myślę, że nikogo tam nie było.
– Ze szpitala zostały tylko ściany, wszystko porosły chwasty. Ludzie z pobliskich wiosek się zainteresowali. Kiedy dowiedzieli się, kim jesteśmy, chcieli nas zlinczować.
– I?
– Widzieli po matce, że umiera, zostawili nas w spokoju. Gdy zapytaliśmy ocalałych o czarnego człowieka, nie potrafili powiedzieć, kto to. Twierdzili, że to nie oni nasłali klątwę.
– Ciekawe.
– Bardzo. Po powrocie do Londynu podjąłem małe poszukiwania. Z tej wioski trafiły do Europy łącznie trzy osoby. Dwie kobiety i jeden mężczyzna. Miał na imię Patrice i dostał się do Anglii przez jakąś fundację.
– To on był czarnym człowiekiem?
– Tak, choć nie mogłem pokazać zdjęcia matce, ponieważ umarła.
– Rozmawiał pan z nim?
– Nie. Patrice N’botu nie żył już od wielu lat. Zginął w wypadku samochodowym, będąc w słusznym wieku. Ci, którzy go znali, mówili, że miał obsesję na punkcie eksperymentu, za wszelką cenę chciał pociągnąć winnych do odpowiedzialności. Władz jednak nie obchodziła zbrodnia sprzed dziesięciu lat, na którą nie ma dowodów.
– A to pech.
– Mi pan to mówisz? Próbowałem wymyślić, co można zrobić z bezsennością tego typu. Przygotowałem studium przypadku, praktykowałem. Po czym sam zacząłem widzieć czarnego człowieka. Wiedziałem, komu bije dzwon. Próbowałem wytłumaczyć wszystko współpracownikom, ale myśleli, że przez bezsenność mam halucynacje.
– Teraz też go pan widzi?
– Tak. Siedzi obok pana.
– Co robi?
– Śmieje się.
– Myślałem, że to niemożliwe nie spać przez tyle lat.
– Bo się nie da. To jednak szczególny przypadek. Faza alfa, która jest potrzeba do normalnego funkcjonowania mózgu, nie ustaje w jednym momencie, tylko powoli słabnie, dopóki nie zaniknie. Myślę, że obecnie śpię tak ze trzydzieści minut dziennie, więc zostało mi jeszcze pół roku.
– Widział pan podobny przypadek?
– Poza rodzicami? Nie. Choć są stare opisy, to diagnoza jako taka istnieje dopiero od połowy zeszłego wieku.
– Mitchells mówi, że był z pana świetny psychoterapeuta.
– O, tak. Sądzę, że póki nie oszalałem, zaliczałem się do najlepszych znawców syndromu stresu pourazowego. Miałem najlepsze wyniki, zarabiałem kupę kasy. Raz na przykład przyszedł do mnie pacjent, weteran wojenny z Iraku, którego dręczyły okropne koszmary. Błagał, żebym je od niego zabrał. Mówił, panie doktorze, proszę zabrać ode mnie te sny, nie chcę śnić o niczym. Nie puścił mojej ręki, dopóki nie powiedziałem, że dobrze, zabiorę je. Następnego dnia przyszedł na terapię pełen wdzięczności i wyspany.
– O czymś takim jeszcze nie słyszałem.
– Ja też nie. Jednak zadziałało to też na innych. Ponad dwustu pacjentów. Oczywiście musiałem jako tako zachować pozory naukowości. Zorganizowałem sobie kanapę i przez cztery miesiące lub pięć wysłuchiwałem pieprzenia wdzięcznych pacjentów, stówa za godzinę. Próbowałem znaleźć wytłumaczenie. Wygląda na to, że klątwa ma efekt uboczny. Potrafię zabrać złe sny innych ludzi, ponieważ moją karą jest czuwanie.
– Albo ma pan omamy z braku snu.
– Może. Jednak dwustu ludzi z rodzinami jest mi niewymownie wdzięcznych. Musiałbym założyć osobną kartotekę z podziękowaniami. Ma pan złe sny?
– Nie, żadnych. Śnię sobie o aniołkach pływających w obłoczkach.
– To czego pan tu szuka?
– Mało śpię.
– Chce pan, żebym zabrał pańskie sny?
– Za żadne skarby nie chciałbym obciążać pana swoimi problemami. Jest pan już wystarczająco szalony.
– Jeden mniej czy więcej i tak wszystko jedno.
– Mówię: nie mam żadnych koszmarów.
– Proszę uwierzyć, o wiele łatwiej jest, jeżeli ktoś czuwa nad człowiekiem. Najczęściej ludzie umierają, gdy nikt nad nimi nie czuwa. Ja będę czuwał nad panem, Danielu Maroshu.
– To wspaniale.
– Proszę złapać moją dłoń.
Złapałem.
– Ktoś czuwa nad tobą – powiedział. Przez długie sekundy wpatrywałem się w jego świrnięte, przekrwione oczy.
– Dobra, może pan już puścić.
– Ktoś czuwa nad tobą – powtórzył, po czym rozluźnił uścisk. Wstałem od stołu.
– Idę, wezmę prysznic – powiedziałem.
Świtało.
Na śniadanie był croissant z dżemem śliwkowym. Dookoła mnie twarze znane z terapii grupowej przeżuwały. Nigdzie nie widziałem starego. Po śniadaniu zapukałem do gabinetu Mitchellsa, ale nikt nie odpowiadał.
– Jest w sali obserwacyjnej – powiedział jeden z pielęgniarzy, gdy zauważył mnie przed drzwiami.
Poszedłem tam. Było otwarte. Na łóżku, gdzie wcześniej leżałem ja, teraz leżał stary. Przypięto go pasami. Na piersi i głowie miał elektrody. Oddychał przez maskę. Do jego prawego ramienia podłączono kroplówkę, nie był nieprzytomny. Doktor Mitchells stał obok maszyny, do której biegły kable z ciała starego, i zmartwiony marszczył czoło.
– Przepraszam – powiedziałem.
– Pan Marosh! Proszę wejść.
– Co się stało?
– Ronald rzucił się podczas zmiany na pielęgniarza, Johna. Trzeba mu było dać leki uspokajające.
– Współczuję.
– Ja też. Proszę spojrzeć – powiedział Mitchells i odwrócił monitor w moją stronę. Skakały po nim różne diagramy z oznaczeniami, których nie rozumiałem.
– Na co mam patrzeć?
– Górny wykres pokazuje pracę mózgu. Proszę zobaczyć, co za aktywność.
– Widzę. Nie powinna taka być?
– Nie. Mózg Ronalda funkcjonuje teraz tak, jakby był przebudzony i jakby, powiedzmy, z kimś rozmawiał. Dostał tyle haloperydolu, że praktycznie powinien funkcjonować w stanie wegetatywnym.
– Czyli teraz też nie śpi?
– Nie.
Milczeliśmy.
– Jak sądzę, przyszedł pan po wypis.
– Tak.
– Proszę pójść ze mną do biura, gdzie będzie mógł pan podpisać dokumenty.
Mitchells usiadł przy biurku, ja naprzeciwko.
– Przyszły wyniki testów – powiedział.
– I co ze mną nie tak?
– Cierpi pan na bezdech senny.
– Co to znaczy?
– W fazie snu głębokiego oddech ustaje i dlatego następuje przebudzenie.
– Rozumiem. A czy to niebezpieczne?
– W przypadku chronicznej bezsenności tak. Musi pan zmienić tryb życia, rzucić palenie, unikać stresu. To jest powodem wszystkiego.
– Rozumiem. Gdzie mam podpisać?
– Tu jest wypis. – Podsunął mi papier. Podpisałem. – Tak przy okazji, są lekarstwa, które pomagają w zaśnięciu. Wysłałem je pańskiej lekarce do Londynu. Na pewno nie może pan zostać dłużej? Można by przeprowadzić jeszcze kilka badań.
– Na pewno.
– W takim razie cieszę się, że pana poznałem.
O czwartej po południu dotarłem do Londynu. Zameldowałem się w hotelu, po czym włączyłem laptopa. Między e-mailami znalazłem opinię od pani doktor, że „nadaję się”, i prywatną wiadomość, w której napisała, żebym zadzwonił, zanim wrócę na Bliski Wschód. Na te radosne wieści otworzyłem minibarek i wypiłem dwie małe szklaneczki Jacka Daniel’sa, po czym wyszedłem do Hyde Parku posiedzieć sobie na ławce.
Gdy zaczęło się ściemniać, wstałem i poszedłem do tej samej irlandzkiej knajpy, w której byłem kilka dni wcześniej. Zjadłem kolację, ale o dziewiątej zaczynał się mecz, a ja nie miałem humoru, żeby siedzieć w tłumie. O wpół do dziesiątej wróciłem do pokoju, podłączyłem telefon do ładowarki, po czym wyciągnąłem się na łóżku.
Spałem jak niemowlę.