Rozdział 1 (fragment)

Jej dziadkowie mieszkali nad morzem. Nieustannie powtarzali, że mieszkają tam, gdzie inni przyjeżdżają na wakacje. Babcia powiedziała to także tego poranka, gdy na werandzie chciała dolać dziadkowi kawy. Wstrzymał ją ruchem dłoni. Obok lekko kiwała się na krześle Jenny, przytakując i spoglądając na parapet. Stały na nim równo, jeden obok drugiego, babcine skarby: drewniana lalka z Węgier, wazon z niebieskookimi konikami morskimi, ogniście czerwony koralowy naszyjnik w otwartej szkatułce, zwinięty niczym wąż. Nieco dalej leżał jeżowiec. Był pusty i tylko okalająca go sieć wybrzuszonych porów zdradzała, gdzie kiedyś tkwiły kolce.

Z czasem odpadły, stos niepotrzebnych czarnych igiełek.

Obchodząc popołudniami pokój, babcia dzień w dzień zbierała je z parapetu, podobnie jak zwiędłe kwiaty i suche gałązki. W pewnym momencie jeżowiec stał się nagi, niczym skamieniały relikt. Pochodził z Jugosławii. Przed laty, gdy dziewczynki nie było jeszcze na świecie, babcia opiekowała się w uzdrowisku chorymi dziećmi, pacjentami z ciężkimi chorobami górnych dróg oddechowych. Był to jedyny lot w jej życiu. W szufladzie, jak gdyby na dowód tego, przechowywała czarno-białą pocztówkę. Na zdjęciu w tle było widać niski budynek, a przed nim samolot, przy którym na schodach stały umundurowane kobiety w okularach przeciwsłonecznych, machając niczym delegacja w rocznicę.

Jenny zastanawiała się, czy wybierały się właśnie w podróż, czy wróciły do domu. Babcia opowiadała, że w Jugosławii podczas kąpieli można zobaczyć koniki morskie, małe skupiska tańczących kreseczek w niebiesko-zielonym morzu, przezroczyste niczym deser z galaretki. Konik morski zdobił herb Zinnowitz, drobny okaz. Uśmiechał się na żółto z intensywnie niebieskiego tła, z rozedrganych proporczyków w klombie na promenadzie, z koszulek wyłożonych na wystawie w kiosku, z drzwi urzędu gminy, w którym urlopowicze uiszczali opłatę uzdrowiskową. W morzu Jenny nigdy nie widziała jednak ani jednego, chociaż od czasu babcinej opowieści często ich wypatrywała.

– Tak, mieszkamy tam, gdzie inni przyjeżdżają na wakacje – powtórzył dziadek, odłożył na bok cienką gazetę „Ostsee Zeitung” i wyjrzał za okno, jak gdyby było z niego widać morze.

Mieszkanie dziadków znajdowało się na pierwszym piętrze smukłej willi. Jenny wysunęła głowę. Na zewnątrz sąsiadka otworzyła bramę garażową i wyszła na pagórkowatą ulicę. Miała na sobie upstrzony fioletowymi kwiatami fartuch, który wisiał jej na ramionach, jak gdyby nie dotykał już ukrytego pod nim chudego ciała. Jej pies podskoczył do niej i zaczął szczekać. Na niebie krążyło kilka mew, ale wody nie było ani widać, ani słychać. Kidzina na wybrzeżu była oddalona o niecały kilometr, tak samo jak szuwary w Zatoce Uznamskiej, wybrzuszeniu w cieśninie Piana, które oddzielało wyspę od lądu.

Zatoka Uznamska zaczynała się nagle, bez preludium w postaci wydmy czy sosnowego lasu. Znajdowała się na końcu brukowanej ulicy w dolnej części wsi, rozłożysta i niepozorna. Któregoś razu wiosną Jenny stała z dziadkiem na pomoście obok wędkarzy i wpatrywała się w nieruchome żyłki. Wszyscy zamilkli na dłuższą chwilę. Dziwne, że dorośli ze sobą milczą, pomyślała Jenny. Spojrzała na wodę; trudno było uwierzyć, że pod lśniącą powierzchnią coś żyje. Nie ruszało się po prostu nic. Nawet trzciny stały w przybrzeżnym mule jak powtykane przez kogoś patyki. Wreszcie dziadek rzucił w dialekcie dolnoniemieckim kilka uwag. O rybach, pogodzie i wietrze, choć nie czuć było nawet najlżejszego powiewu. Jeden z mężczyzn odpowiedział lakonicznie i odrzucił głowę do tyłu, jak gdyby stawiał opór rybie, która zaczęła brać. Nosił tę samą czapkę co wielu mężczyzn na wyspie. Ten sam obszyty ciemnym sztruksem model tkwił także na zaczesanej do tyłu czuprynie dziadka. Przez czarny daszek czapka wyglądała prawie jak kapitańska. Tak wielu kapitanów, tylko jak okiem sięgnąć ani jednego statku. Jenny spojrzała nieco dalej na północ, na niewielką armadę łódek, które były zacumowane w odgrodzonej drewnianymi palami niecce i do połowy wypełnione wodą. Za nimi w zatoce rozciągał się cypel. To półwysep Gnitz, na którym odkryto ropę naftową. Pompy pracowały przez cały rok, uginając się w dzień i w nocy.

Dziadek wyciągnął prawą rękę ze skórzanej kurtki, wskazując na brzeg po drugiej stronie słonawej wody.

– Tam jest stały ląd – powiedział do Jenny.

Z sitowia na drugim brzegu wystawała stępiona wieża kościoła w Wołgoszczy, którego szczyt dawno temu spłonął w pożarze. Nie było do niego daleko.

Jenny uważała, że Zatoka Uznamska jest nudna. Nie różniła się od jezior na wyspie ani od zbiornika przeciwpożarowego niedaleko dworca w Wołgoszczy. Zawsze istniał drugi brzeg. Widać go było gołym okiem. Wystarczało pójść na długi spacer, żeby obejść wiele jezior na wyspie. Często zastanawiała się, dlaczego w niemieckim słowo „See” może oznaczać zarówno morze, jak i jezioro. Dlaczego nazywano tak te wypełnione wodą zagłębienia? „Die See” w jej odczuciu oznaczało otwarte morze, gdzie horyzont sięga aż do nieba. Liczba pojedyncza słowa „die See” nie pozostawiała wątpliwości, że istnieje tylko jedno ogromne morze; Jenny wyobrażała sobie, że łączy ono wybrzeża wszystkich wysp i krajów, sięga aż do Jugosławii, dokąd wieki temu musiały odejść – czy też raczej odpłynąć – koniki morskie, niegdyś tutejsze.

Dziadek dał znak i Jenny zsunęła się z krzesła.

– Pamiętaliście, żeby się nasmarować? – zapytała babcia, gdy oboje w korytarzu zakładali sandały.

– Tak – natychmiast padła chóralna odpowiedź. Nie zdała się jednak na nic. Babcia nakładała już biały krem na twarz Jenny. – Na wszelki wypadek – dodała z troską.

Wreszcie wyruszyli. Babcia została, zajmowała się domem.

Aby uniknąć tłumu urlopowiczów, wybrali drogę przez las. Szli tamtędy tylko ludzie, którzy witali się z dziadkiem; on zaś palcem wskazującym dotykał ściągacza swojej kapitańskiej czapki, nie zdejmując jej nawet w upalne dni. W lewej ręce miał wiklinową torbę z ręcznikami. Jenny niosła w objęciach parawan. Ledwo co przewyższała zwój szarych plastikowych rurek napinających kwiecisty materiał. Jej oczy przypominały skórzane guziki, były głęboko osadzone pod półkolistą grzywką, którą mama odświeżała co miesiąc. Wymagające dziecko, zawsze z przodu, w centrum uwagi, dobry piechur, jak mawiał dziadek.

Wkrótce zaczął zadawać pytania. Jak wysokie są dziś fale. Jak ciepła jest woda. Jaka dobra jest widoczność. Jenny zastanawiała się, czy wysoka fala poprawia czy raczej pogarsza widoczność, czy polepsza ją wysoka temperatura wody i czy ciepła fala jest wyższa od zimnej. Pomiędzy tymi możliwościami musiała istnieć jakaś zależność. Jedna musiała pociągać za sobą drugą, połączenie dwóch odpowiedzi na pewno zwiększało ich prawdopodobieństwo, jedna sprawiała, że druga stawała się odrobinę bardziej możliwa.

– Obstawiam, że fala jest dziś średnia – powiedział dziadek i spojrzał na nią wyzywająco. – Bardzo dobra widoczność – ciągnął, a Jenny przytaknęła. – Natomiast woda – na chwilę zamilkł, a następnie, zanim zdążyła uzyskać wynik, powiedział, jak gdyby stawiając wszystko na jedną kartę – ma temperaturę osiemnastu stopni Celsjusza.

Uwielbiał szacować, zakładać, przypuszczać. Zimą obstawiał wyniki meczów piłki nożnej, latem grał w kości, przez resztę roku z kolegami w skata, a z babcią w młynek. Gra była dla niego obliczeniem, równaniem o zmiennych, rachunkiem prawdopodobieństwa. Uczył matematyki w jedynej szkole średniej w miejscowości. Kilka tygodni temu rozdał świadectwa. Jenny wyobraziła sobie, jak w gorącej klasie wszyscy kierują na niego wzrok, nikt nie mówi ani słowa i jak dziadek bierze ze stosu zeszyty, jeden po drugim, odczytuje nazwiska, jak uczniowie stopniowo wstają – na początku najlepsi, na koniec najgorsi – a gdy wszystkie zeszyty są rozdane, ogłasza średnią klasową, po czym zadaje chłopakom i dziewczynom łamigłówkę i wypuszcza ich na wakacje.

Parawan coraz mocniej wpijał się Jenny w ramię. Jednak zgodnie z tym, co sobie obiecała, zmieniła stronę dopiero pod kasztanowcem. Stamtąd było już blisko. Wkrótce dotarli do sosen, które dziadek określił jako wiatrowe uciekinierki. Powyginane od wiatru wiejącego od morza faktycznie przechylały się, spoglądając teraz w jednym kierunku. Nie obchodziła ich symetria innych drzew iglastych, nie nadawały się na świąteczne drzewko. Mnogość ich drobnych igieł tłumiła odgłos kroków. Jenny przypomniał się gruby dywan w lobby Czerwonego Października. Wielki ośrodek wypoczynkowy należący do przedsiębiorstwa Wismut znajdował się na drugim końcu miejscowości, szeroki kloc, którego niezliczone okna niczym skrytki bagażowe bezmyślnie gapiły się na morze.

To, że jego fasada wcale nie była czerwona, lecz błękitna jak basen, stanowiło dla Jenny zagadkę, tak samo jak nazywanie jezior na wyspie słowem „See” czy konik morski w herbie. W Czerwonym Październiku, przez który przechodzili od czasu do czasu, panowała dziwna atmosfera: w zazwyczaj pustym foyer stały obite niebieskim aksamitem fotele klubowe, które zdawały się ze sobą rozmawiać, a w powietrzu unosił się ciężki zapach perfum. Dla Jenny Czerwony Październik był pełen sprzeczności, tak samo nielogiczny, jak nieprzekonujące wyjaśnienia dorosłych, którzy każą bez dyskusji wypełniać rozkazy. Po każdym „dlaczego” następowało „bo tak”, a brak wyraźnego powodu dla nazwy Czerwony Październik tylko dowodził potęgi wszystkich „bo tak”. „Bo tak” było tajemną bronią dorosłych. Także wtedy, gdy Jenny zapytała matkę, dlaczego ojciec śpi w salonie, odpowiedź brzmiała tak samo. Tylko dziadek nigdy nie mówił „bo tak”.

Igły zaczęły się przerzedzać, a za nimi zaświecił drobny bałtycki piasek, z którego dziadkowie byli tak dumni, jak gdyby przed laty go tam przenieśli i po trochu wysypywali z taczek.

Zdjęła sandały i związawszy jeden paseczek z drugim, pozwoliła im zawisnąć między kciukiem a palcem wskazującym. Dziadek bez słowa chwycił parawan i ruszył ścieżką prowadzącą przez wydmę. Jenny dreptała za nim powoli, ze wzrokiem skierowanym na swoje gołe stopy, które z każdym krokiem coraz głębiej wbijały się w piasek. Słychać było krzyki ludzi i szum morza. Zaraz dziadek pozna odpowiedzi na swoje pytania. Poczekała jeszcze chwilę, po czym podniosła głowę i spojrzała przed siebie.

Rozpościerała się przed nią niebieska przestrzeń.Jenny obróciła się w obie strony, żeby objąć jej ogrom, panoramę złożoną z trzech pasm. Na dole piasek, nad nim dwa odcienie niebieskiego, pośrodku ciemniejszy. Spienione grzywy podskakiwały jak papierowe łódki, nieustannie wywracając się do góry dnem. Zmrużyła oczy i zaczęła przeczesywać wzrokiem szerokie pasmo, sprawdzając, czy fale gdzieś się kończą, a woda wygładza. Co chwila dostrzegała coraz to nową pobłyskującą atrakcję, jaką mogła być fala w oddali lub tylko lustrzane odbicie słońca.

– Tu jestem – zawołał dziadek i pomachał do niej. Zdążył się już rozebrać, opalone na brąz ciało w kolorowej plątaninie ludzi, piłek, ręczników. Na plaży było pełno ludzi. Cała republika przyjechała na wakacje. Miejscowi dzielili się morzem z urlopowiczami. Dziadek ustawił kwiecisty parawan, pilnując tego, żeby siatkę z prowiantem ustawić w cieniu. Tam Jenny rzuciła na piasek sandały i zaczęła się rozbierać.

Na plaży wszyscy byli nadzy. Ubrań nie zdjęło tylko kilku skrępowanych Saksończyków i dzieci z katolickiego ośrodka imienia świętego Otto. Za tablicą w wyznaczonej strefie plaży budowali zamki i zmienia ubrania pod ręcznikami. Plastikowe siatki szeleściły, gdy wkładali do nich mokre stroje kąpielowe.

Dziadek wyjrzał za parawan, sprawdzając widoczność. Miał rację, więc sprawiał wrażenie zadowolonego. Powietrze było przejrzyste, horyzont jak okiem sięgnąć przypominał ostrą krawędź. Na nim po lewej stronie wznosiła się latarnia morska na wyspie Greifswalder Oie. Dziś zdawało się, że leży tak blisko, jak gdyby można do niej przepłynąć wpław. Czasem tonęła jednak w szarym paśmie między wodą a niebem. Jeśli było widać Oie, widoczność była dobra. Jeśli nie, była zła.

– Mamy dziś dobrą widoczność – powiedział dziadek triumfalnie i wskazał na wysepkę.

Była zamknięta dla odwiedzających. Przy latarni morskiej nie zatrzymywały się łódki rybaków i żeglarzy. Oie służyła tylko ocenie odległości. Potrzebowali jej ludzie na statkach i dziadek określający widoczność. Właściwie nie było wiadomo, czy Oie istnieje naprawdę. Czy dziadek nie opowiadał o fatamorganie, wyspach, oazach, które pojawiają się w rozedrganym od upału powietrzu i znikają, gdy się do nich zbliżymy? Może Oie też była fatamorganą, która zniknęłaby, gdyby do niej podpłynąć. Jenny chętnie przekonałaby się o tym sama, ale dziadkowie nie mieli łódki, nie należał do nich nawet ani jeden z rowerów wodnych w Zatoce Uznamskiej. Jenny nie znała nikogo, kto posiadałby łódkę. Tylko Angerowie, znajomi dziadków, mieli jolkę. Jenny odwiedziła ją kiedyś z dziadkiem. Pani Anger właśnie znosiła prowiant do kajuty. Pan Anger mocował się z białą płachtą żagla, a Jenny pragnęła jej dotknąć. Została z dziadkiem na pomoście, usiłując zapamiętać węzły. Wiedziała, że węzły są ważne. Że istnieją węzły odpowiednie dla każdej liny, każdego jachtu, a pewnie nawet  na każdą widoczność i wysokość fal. Marzyło jej się wypłynąć razem z nim chociażby na nudną Zatokę Uznamską. Jednak zanim pan Anger zdążył odcumować, dziadek wrócił z nią do domu, gdzie babcia czekała już z kawą.

Jej rodzina tkwiła w bezruchu. Tata nie jeździł kombajnem w rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Mama nie prowadziła dźwigu ani ciągnika. Oboje, nauczyciele w Greifswaldzie, nie mieli samochodu. Do pracy jeździli autobusem. W szkole Jenny milczała, gdy pozostałe dzieci wyliczały pojazdy rodziców. Zabawa, podobnie jak ta z atlasem samochodowym, polegała na stworzeniu najlepszej kombinacji liczb i cyfr. Mandy Sanders rzuciła RS-zero-dziewięć, inne dzieci skontrowały W-pięćdziesiąt lub ZT-trzysta trzy. Gdy ktoś powiedział kirowiec, zapadła cisza. Kirowiec tak naprawdę nazywał się K-siedemset i miał bliźniacze koła wielkości człowieka.

Gdy kirowiec pędził wiejską drogą, trabanty, wartburgi i łady z naprzeciwka zjeżdżały na pobocze, robiąc mu miejsce. Jenny słyszała kiedyś, że kirowiec ma taką moc, że może pociągnąć samolot.

– Kirowiec ma taką moc, że może pociągnąć samolot – powiedziała, przerywając ciszę.

Jej rodzina chodziła pieszo. Czekała na autobusy. Jeździła pociągiem. Podróż do dziadków była uciążliwa. Przechodzili pod szlabanami, belkami, które, pomalowane w biało-czerwone pasy niczym cukrowe laski na świątecznym jarmarku, na dźwięk dzwonka opadały na stalowe widełki. Konduktorzy przygryzali gwizdki. Maszyniści wystawiali łokcie przez okno. W niebieskich kitlach wyglądali jak dozorcy. Pociąg kończył bieg na stałym lądzie w mieście powiatowym Wołgoszcz, gdzie jej rodzina, tak jak pozostali urlopowicze, przenosiła walizki przez błękitny Most przyjaźni na wyspę. Już po drugiej stronie wsiadali do innego pociągu, który, napędzany lokomotywą parową, zatrzymywał się co kilka stacji, żeby zatankować wodę. Jenny patrzyła przez okno, gdy tego dyszącego, lśniącego czarnego potwora napełniano wodą. Rodzice wraz z Jenny chcieli spędzić   u dziadków tydzień, ale tata wyjechał po dwóch dniach, a dzień później mama.

– Tam jest Rugia – powiedział dziadek, wskazując na zamazaną kreskę obok wyspy Oie. Rugia była tą drugą wyspą. Rugia była dwukrotnie większa. Rugię znał każdy. Rugia nie miała sobie równych, o czym wiedzieli nawet dziadkowie. Na Rugii były skały kredowe, pola krzemieni i przystań promowa. Przede wszystkim jednak na Rugię można było dostać się bez przesiadek. Tory kolei państwowej prowadziły na wyspę po usypanym z krzemieni wale. Widziała go, gdy przyjechała z mamą do Stralsundu, żeby zwiedzić muzeum morskie. W nieskończenie długich halach i korytarzach stały szklane witryny z ciemnymi podwodnymi światami. Gdy Jenny wcisnęła guzik, kamienie i rośliny rozbłysły ostrymi kolorami. Zaczęła naciskać przypadkowe guziki, jak dyrektor cyrku pozwalając każdej rzeczy na krótki występ. Od witryn mama zaprowadziła ją do akwariów pełnych muszli, raków i ryb. Ryby połyskiwały bez niczyjej pomocy i miały zabawne nazwy: pawik, pensetnik, motylek rafowy, ustniczek cesarski. Nie zabrakło nawet koników morskich. Faktycznie były żółte.

Główna hala muzeum morskiego mieściła się w dawnym kościele. W nawie na suficie wisiał ogromny szkielet wieloryba. Stanęła pod nim i długo patrzyła w górę, oczami wyobraźni widząc, jak mięso zaczyna wypełniać przestrzeń między kośćmi, a szkielet powleka błyszcząca skóra, i jak masywne cielsko sunie przez ocean, ociężale niczym lokomotywa przez lasy porastające wyspę. W pewnym momencie żebra wieloryba zlały się z żebrami sklepienia.

Mama stała przed tablicą informacyjną i czytała na głos. Że szkielet należał do finwala. Że finwal tu zbłądził. Że skonał na wybrzeżu wyspy Hiddensee. Skonał brzmiało tak, jak gdyby umieranie trwało długo. Powinien był zostać w Finlandii, pomyślała jeszcze Jenny, stojąc już przed witryną z mewami. Spoglądała na cienkie czerwone nóżki i czarne łebki.

(…)



Judith Schalansky (ur. 1980 w Greifswaldzie) – studiowała historię sztuki i projektowanie graficzne w Berlinie i Poczdamie. Mieszka w Berlinie. Jej powieść Der Hals der Giraffe („Szyja żyrafy”) została przetłumaczona na 19 języków (m.in. chiński, angielski, francuski czy rosyjski) oraz doczekała się nominacji do prestiżowej Deutscher Buchpreis w 2011 r. Po polsku ukazała się jej książka Atlas wysp odległych (tłum. Tomasz Ososiński, wyd. Dwie Siostry).

Zofia Sucharska (ur. 1988) – germanistka, stypendystka europejskiego programu literacko-tłumaczeniowego TransStar Europa, trzykrotnie wyróżniana w ogólnopolskim konkursie na najlepsze tłumaczenie literackie z języka niemieckiego, uczestniczka licznych warsztatów.  Szuka polskiego wydawcy dla powieści W niebieskim ci nie do twarzy Judith Schalansky. Mieszka w Berlinie.