Po dziedzińcu Szkoły Podstawowej im. Eduarda Osbicka, mijając wielką białą rzeźbę ptaka, szedł niewysoki mężczyzna. Nisko stojące wieczorne słońce rzucało przed nim cień w kształcie ognistego diabła, podłużną karykaturę ciała. Parasol trzymał przed sobą jak bukiet kwiatów. Kiedy zbliżył się do budynku szkoły i podniósł głowę, dyrektorka jednym krokiem cofnęła się od okna.

Miała na sobie rozpinany sweter, bo wieczory były już chłodne, a kaloryfery w szkole jeszcze nie grzały. Dziś rano, kiedy jechała rowerem do szkoły, pachniało jesienią: ciężko i ziemiście, żołędziami i listowiem. Ale wszystkie liście wisiały jeszcze na drzewach, a wiatr był ciepły. Parę dni temu spaliła się fabryka; zorganizowano wielkie objazdy, a Wenus i Mars znalazły się w koniunkcji.

Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Weszła Michaela i podała nazwisko gościa. Ostatni z trzech spóźnialskich, którzy zapowiedzieli się na dzisiejsze popołudnie. Był trzy kwadranse po umówionym terminie.

Podali sobie ręce. Owiał ją delikatny zapach grzybów. Pan Preissner pocił się.

– Dziękuję, że jednak pan… – powiedziała dyrektorka i poprosiła, by usiadł.

– Nie ma sprawy – odpowiedział pan Preissner.

– Prawie wszyscy rodzice byli wczoraj wieczorem, ale w tym szczególnym przypadku zdecydowaliśmy dać szansę naprawdę każdemu i…

Pan Preissner kichnął.

– Przepraszam – powiedział.

Położył parasol obok siebie, na podłodze. To, co uznała za zapach grzybów, było prawdopodobnie wnętrzem nowego samochodu, pomyślała dyrektorka.

– Dobrze, a więc – powiedziała – oczywiście wie pan, o co chodzi.

Skinął głową.

– O zdjęcie.

– Właśnie – powiedziała dyrektorka. – W naszym pierwszym liście użyliśmy, i jest dla mnie naprawdę ważne, by osobiście powiedzieć to każdemu rodzicowi, nieco zbyt oskarżycielskiego tonu. Zdaliśmy sobie z tego sprawę po fakcie, chciałabym pana za to przeprosić. A także pańską żonę.

– A, okej – powiedział pan Preissner, uprzejmie kiwając głową. Wydawało się, że zachowanie spokoju nie kosztuje go wiele wysiłku.

– Świetnie – powiedziała dyrektorka. – No więc bardzo nam zależy, żeby na koniec całej tej sprawy nie pozostały żadne niewyjaśnione kwestie. I od razu pragnę pana zapewnić, że oczywiście leży wyłącznie w państwa gestii, co państwo kupią, a czego nie. Ale zdecydowali się państwo, to znaczy pańska żona zdecydowała się, z tego, co pamiętam…

Podała mu kartkę. Kiedy ją czytał, brwi mu się nie uniosły. Tylko przy jednej linijce pomógł sobie szybko palcem wskazującym, zbliżył też trochę twarz do papieru, ale poza tym nie zdradził żadnej reakcji.

– Prawda, żona się tu wpisała – powiedział po przestudiowaniu listy zamówień. – Ona się zajmuje sprawami szkolnymi.

– Aha. No tak, widzi pan, panie Preissner, wiem, że nie chce być pan niegrzeczny i że dlatego pan… I, proszę mi wierzyć, jestem panu za to bardzo wdzięczna, naprawdę, było tu już u mnie kilkoro rodziców, którzy całkiem inaczej… Ale dobrze, rozumiem i to. Ten widok jest jednak niecodzienny. Takie zdjęcie. Proszę.

Także teraz, kiedy podsunęła mu zdjęcie klasowe, był całkowicie spokojny. Na brzegu zdjęcia unosiło się – umieszczone tam przez zdolnego fotografa – trójwymiarowe logo szkoły im. Eduarda Osbicka: napis obramowany dwoma krótkimi skrzydełkami.

– To przez Daniela Grondla, tak? – spytała uprzejmie dyrektorka.

Gość pokręcił głową, oczywiście trochę za szybko.

– Nie, nie.

– To nie miał być zarzut, panie Preissner.

– Mamy swoje powody – powiedział. – Nie chodzi o to biedne dziecko. Że jest na tym zdjęciu. To znaczy, wiem, że można by pomyśleć, że ja, że my… Ale problem jest w tym, że nie chcemy po prostu nabyć tego zdjęcia, mimo że żona wpisała się wtedy na listę. To wszystko.

– Oczywiście mają państwo takie prawo, jeśli zdjęcie się państwu nie podoba. Ale prawie wszyscy rodzice wycofali się z zamówienia, kiedy je zobaczyli. A przecież wiedzieli państwo, że Daniel na nim będzie.

– Tak, oczywiście.

Dyrektorka przekręciła zdjęcie i sama mu się przyglądała. Starała się robić przy tym życzliwie poważną, jednak nie przesadnie tolerancyjną minę. W ten sposób sygnalizowała, że traktuje swojego gościa jak równego i nie planuje żadnych pedagogicznych podchodów. Czuła, że mężczyzna jest z tych dobrych. Będzie mogła – przy odrobinie szczęścia – dotrzeć do niego na płaszczyźnie międzyludzkiej.

– Ten aparat… – powiedziała i spojrzała przyjaźnie na pana Preissnera.

Niewyraźna reakcja przemknęła mu po twarzy.

– Co z nim? – spytał dzielnie.

– Ten aparat jest konieczny. Bez niego Daniel…

– Taktak, oczywiście – pokiwał głową pan Preissner, jak gdyby słyszał to już wiele razy.

– Wiem, że to niezwyczajny widok. Ale na przykład pańska Jessica widzi ten aparat codziennie. Uczy się obcowania z takimi różnicami na co dzień. Po to istnieją klasy integracyjne.

– Jasne.

Wzrok gościa powędrował w kierunku sufitu, który okazał się jednak w dużej mierze nieciekawy i pozbawiony fresków, dlatego szybko powrócił do jądra tej nieprzyjemnej konwersacji.

– Jednym słowem – powiedziała dyrektorka – i proszę nie odebrać tego jako ataku…

– Nie chodzi o tego chłopca – powiedział pan Preissner niecierpliwie. – Po prostu nie chcemy tego zdjęcia. Taka lista zamówień to nie umowa.

– Oczywiście, że nie. To tylko niezob-, zobowiązująca…

– Przykro mi – przerwał jej w pół zdania. – Wiem, że zadała sobie pani sporo trudu z fotografem i tak dalej. Tu nie chodzi o Daniela.

Wąsy pana Preissnera miały pośrodku nietypowo dużą lukę, co nadawało jego twarzy jakiegoś ugodowo-azjatyckiego wyrazu. Dyrektorka starała się nie gapić w to bezwłose miejsce tuż nad wcięciem górnej wargi. Ale niczym koci pępek emanowało dziwną siłą przyciągania, jaką mają punkty zbiegu.

– Czy aparat budzi państwa lęk? – spytała.

– Że co?

Osłupienie na twarzy: przydługie i udawane.

– To całkiem naturalne – powiedziała dyrektorka.

– Nie, nie budzi.

Jego głos brzmiał teraz trochę inaczej, był bardziej męski i opanowany. Drobna zmiana stylu, niepewny zwrot w stronę utraty cierpliwości.

– A mnie wystraszył, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam – powiedziała dyrektorka spokojnie. – Dobrze pamiętam. W pierwszym momencie trudno sobie wyobrazić, że aparat zawiera dziecko, które w ten sposób utrzy…

– To nie to – powiedział pan Preissner, wyraźny postęp i być może pierwszy mały przełom, lekko już zirytowanym tonem. – To tylko… Wiem, wiem, jak to teraz zabrzmi, okej?

Dyrektorka wykonała niemy, wyrozumiały gest: śmiało. Gość zrobił głęboki wdech i wydech.

– Istnieje, tak uważam, pewna granica – powiedział, kantem dłoni powoli krojąc drewno biurka. – Istnieje pewna granica między jeszcze jakoś rozpoznawalnym kształtem ludzkim a… no, okej, widzi pani? Teraz brzmię, teraz pani myśli, że jestem jakimś…

Dyrektorka podniosła ręce.

– Nie, nie. Nie jestem tu po to, żeby pana…

– Ale oczywiście to pani robi.

– Nie – odpowiedziała łagodnie. – Proszę mówić dalej.

Pan Preissner przewrócił oczami i odchylił się w głąb krzesła.

– Wiem – powiedział – że pani akurat nie ma problemu z abstrahowaniem. To kwestia zawodu. Pani widzi to coś i myśli sobie: okej, to zawiera… jakby… dziecko, które może też uczestniczyć w lekcji, tak długo, jak tam jest, i tak długo, jak się tego nie wył… A, widzi pani? Teraz pani tak patrzy.

– Nie patrzę, panie Preissner.

– Dla pani to nic. Pani to prawdopodobnie widzi codziennie. Pani potrafi sobie z tym poradzić. A ja właśnie nie potrafię. Robi mi się niedobrze, przykro mi, że muszę się wyrazić tak drastycznie. Człowiek cały czas się zastanawia, gdzie to się kończy.

Zamilkł. Widziała po nim, że czuł się pokonany. Wchodząc do gabinetu, liczył mocno, że wyjdzie jako zwycięzca.

– Co ma pan na myśli? – spytała.

– Gdzie ludzki… kształt, który… Dwie ręce i nogi, twarz… No przecież to tu nie ma nawet spojrzenia, to wygląda jak gniazdko elektryczne!

Nastąpiła niedobra przerwa.

– Dokładnie wiem, co ma pan na myśli – powiedziała dyrektorka.

Starała się nie nadawać głosowi oskarżycielskiego tonu. Przecież już się szamotał, musiała działać ostrożnie.

– Można dostać koszmarów od tego zdjęcia.

Teraz posunął się odrobinę za daleko, uznała. Ale zaczął czuć się swobodnie. Może należało wreszcie trochę zaostrzyć strategię.

– Co właściwie sądzi o tym pańska Jessica? – spytała. – Czy ona nie ucieszyłyby się ze zdjęcia całej klasy?

Pan Preissner sprawiał wrażenie, jakby musiał uczciwie przemyśleć tę kwestię.

– No wie pani – powiedział – jak to jest w tym wieku. Dziewczęta generalnie. Zawsze a to za chude, a to za grube, to się wcześnie zaczyna. Nigdy by nie powiesiła w swoim pokoju zdjęcia, na którym ją widać. Tam u niej już i tak wszystko jest wytapetowane różnymi…

Ciekawe, pomyślała dyrektorka, jak natychmiast ogranicza ten scenariusz: w swoim pokoju. Nie w mieszkaniu, nie w jadalni czy gdziekolwiek indziej, nie, gdyby jego córka chciała zdjęcie, to musiałoby wisieć u niej. Mimo to powiedziała sobie: to jeden z tych dobrych.

– Rozumiem – powiedziała.

– Była pani wtedy na tej na wycieczce w górach? – spytał nagle pan Preissner.

A, ta historia. Dyrektorka o mało co nie przewróciła oczami, ale opanowała się.

– Nie, którą wycieczkę ma pan myśli?

– To znaczy, mnie też przy tym nie było – powiedział pan Preissner. – Żona mi opowiadała. Mówiła, że moment, w którym ta cała konstrukcja… aparat stoczył się ze zbocza i przy tym coraz mocniej wibrował, jak… jak te filmiki z pralkami, które akurat odwirowują, a ktoś wrzuca cegłę do bębna, tak że… Zna pani te filmiki?

– Nie.

– W tej chwili są wszędzie w internecie, istne wariactwo. Ten totalny kręciołek, no wie pani, co mam na myśli, te szybkie obroty i ta mikroskopijna plątanina maleńkich przewodów w trawie. Żona mówiła, że wyglądało to, jakby eksplodowała lodówka. Po całym zboczu. No i oczywiście wychowawczyni…

– Pani Triegler – powiedziała dyrektorka.

Powiedziała to po części dla przyjemności uzupełnienia, ale też po to, żeby trochę przyhamować potok słów pana Preissnera. Jego policzki zaczerwieniły się, przez co wyglądał na młodszego – młodszego i bardziej wystraszonego. Ale jeszcze nie był gotowy.

– Triegler, dokładnie – powiedział pan Preissner – ta nauczycielka pędzi tam z całym sprzętem i zbiera wszystkie części, i do tego ten wrzask, obudowa, obudowa… Dokładnie już nie pamiętam. W każdym razie te przerażające chwile, kiedy wszystko leży rozsypane i wszyscy na to patrzą. Żona była tego dnia zupełnie roztrzęsiona, wie pani? Ale Jessica mówiła, że to się zdarza częściej.

– Słucham?

– Oczywiście nie w tak spektakularny sposób – powiedział pan Preissner – ale drobne rzeczy: tu się coś odłamie, tam się zepsuje jakiś przewód. Często pachnie paloną gumą, mówiła moja…

– Panie Preissner, mogę pana zapewnić, że…

– Nie, ja wcale nie twierdzę, że państwo coś źle robią, ja… Ach, mój Boże, to wszystko jest takie trudne. Po prostu istnieje pewna granica, tak? To miałem na myśli. Nic innego nie chciałem powiedzieć. Istnieje granica. A kiedy zostanie przekroczona…

– Tak, już pan to mówił.

– No więc właśnie – powiedział pan Preissner. – I że to jeszcze ma być dziecko…

Wreszcie padło i to gorzkie zdanie. Jak często słyszała je w ciągu ostatnich paru dni? Tę mantrę, najwyraźniej powtarzaną w głowach rodziców codziennie, kiedy odbierali ze szkoły swoje dzieci i widzieli rampę, i przerobiony samochód rodziny Grondl, do tego chwiejny, popychany po ramie stelaż podtrzymywany kiścią elastycznie sprężynujących PeriBalls, i dzieci, które serdecznie machają stelażowi do widzenia. Małe nieuprzedzone stworzenia – przyszłość ludzkości. I monstrualny, jajowaty wehikuł dla nieszczęśliwej istoty, którą akceptują jako jedno z nich.

– Co to za rodzice, którzy budują sobie coś takiego?

– Panie Preissner, proszę – dyrektorka podniosła rękę.

Chciała mu zaoszczędzić kierowania rozmowy w tę stronę.

– Nie no – powiedział, a minę miał szczerą i smutną. – Naprawdę chciałbym wiedzieć, jacy rodzice robią coś takiego własnemu dziecku? Istnieje pewna granica, tak? Kiedyś życie się kończy, nie da się dalej. Wszyscy kiedyś musimy… To znaczy, no wie pani, jak to jest…

– Tak.

– Pani zrobiłaby coś takiego własnemu dziecku? Zbudowałaby pani takie coś i kierowałaby tym zdalnie z domu?

 – Nie mam dzieci.

– Nie szkodzi – uparł się. – Zrobiłaby to pani?

– Panie Preissner, nie sądzę, że mam prawo oceniać decyzje innych rodziców tylko dlatego, że nie są moimi własnymi.

– To znaczy, że pani by tego nie zrobiła?

– Nie powiedziałam tego – odrzekła tak łagodnie, jak tylko się dało.

– Ja też bym nie zrobił – pokręcił zdecydowanie głową pan Preissner. – Mógłbym to nawet pani dać na piśmie, tu i teraz. Nie potrafiłbym tego, tego dziwnego pudła… Znaczy, no jeśli nawet nie mogę tego przykryć na dobranoc, to to już przecież nie jest dziecko.

Przerwał. Czerwone plamy na policzkach. Żałośnie bezwłose miejsce nad górną wargą. Wzrok w podłogę. Musiał nagle zrozumieć, że posunął się za daleko. To był ten moment, w którym ona powinna przejąć pałeczkę; małe okienko jego poczucia winy stało otworem, a ona bez trudu mogła sprawić, żeby jednak kupił zdjęcie klasowe. W ciągu ostatnich kilku dni miała wiele podobnych sytuacji, ale tym razem wahała się, a jej spojrzenie z jakiegoś powodu zaczepiło na krótką chwilę o chorągiewkę, dostrzegalną na odległym dachu. Filigranowy przedmiot, którego zadaniem było obracać się na wietrze i cieszyć sąsiedztwo oswojonym trzepotem. Pomyślała o jesiennych dniach, rdzawych liściach na podjeździe. Przykrywaniu, na dobranoc.

– Przepraszam – powiedziała. – Co pan powiedział?

– Ach, nic – powiedział pan Preissner. – Wyrwało mi się. To wszystko brzmi od razu tak…

– Nie, nie – powiedziała ona. – Powiedział pan: jeśli nie może pan tego nawet przykryć na dobranoc, to to już nie jest dziecko, tak?

Pan Preissner spojrzał na nią. Wstydził się i nie wiedział, jak naprawić swój błąd.

– Mogę spytać, jak pan na to wpadł?

– Co?

– Skąd pan wie, że on wieczorem nie… To znaczy, po prostu pan zakłada, czy…

Pan Preissner uniósł ramiona, spojrzał w bok.

– Córka chyba wspominała coś w tym stylu.

– Co?

Machnął ręką.

– Ach, nie mam pojęcia. Pani wie, dzieci potrafią być perfidnie okrutne…

Chrząknął.

– Co ma pan na myśli?

– No, to z garażem.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Naprawdę?

Pan Preissner wydawał się zaskoczony. Jego spojrzenie miało w sobie nawet coś lekko oskarżycielskiego – jakby był zdumiony, że dyrektorka tak mało wie o życiu prywatnym swoich uczniów.

– Łóżko – zaczął ostrożnie – nie jest już, że tak powiem, konieczne.

– Ma pan na myśli dla Daniela?

– Tak – powiedział pan Preissner. – On przecież nie musi… Można go więc…

Resztę zdania zasugerował dziwacznym kanciastym gestem kreślącym szufladę.

– Nie wiem oczywiście, jak wygląda życie codzienne w tym tak szczególnym przypadku – powiedziała dyrektorka – ale…

– Po prostu nie chcemy tego zdjęcia – powiedział pan Preissner. – Czy nie moglibyśmy na tym poprzestać?

To była próba wyciągnięcia ręki na zgodę. Dyrektorka poczuła, że zaprzepaściła swoją szansę. Wizja ciemnego garażu zawładnęła jej myślami – zimno i beznadzieja – a gęsia skórka już się zapowiedziała. Dzięki Bogu została tuż pod powierzchnią. Za to potrzeba otwarcia okna stała się nagle nieodparta.

– Widziała pani właściwie kiedyś Daniela? – spytał pan Preissner.

– Oczywiście. Co pan ma na myśli?

– Znaczy, można to otworzyć, czy…

– Panie Preissner, to już jednak chyba trochę niesmaczne, nie uważa pan?

– Nie – powiedział, a twarz miał irytująco szczerą i transparentną. – No przecież to jest uprawnione pytanie. Dobrze, na jasełkach to coś zagrało na scenie kolędę, a jego rodzice strasznie ryczeli, ale…

– On współuczestniczy – powiedziała dyrektorka niecierpliwym tonem korepetytorki. – To wszystko, co się liczy. Można z nim pracować. Bierze udział w życiu: na swój sposób.

– Hydrant też bierze – powiedział pan Preissner.

Zanim zdążyła zareagować na to niesłychane zdanie, podniósł z podłogi parasol. Nie spojrzał na nią; udawał, że strzepuje niewidzialne pyłki z ortalionu.

– Możemy mówić o szczęściu – powiedziała dyrektorka – że nic nie wiemy o tym bólu. Jak to jest niemal całkiem stracić dziecko. Normalni ludzie tacy jak pan czy ja nie potrafią sobie tego tak po prostu wyobrazić.

Wciąż na nią nie patrzył, ale czerwone plamy już zniknęły mu z twarzy.

– Nic o tym nie wiemy – mówiła dalej. – Nic nie wiemy o bólu i nic nie wiemy o uldze, jaką… Znamy tylko codzienność, w której wszystko funkcjonuje, w której wszyscy zawsze są zdrowi.

– Moja córka ma astmę – powiedział pan Preissner.

– No tak, ma, oczywiście, ona…

Dyrektorka udała, że coś ją nieprzyjemnie drapie w gardle i że musi zakasłać, ale nie udało jej się do końca ukryć narastającego w niej nagle niekontrolowanego śmiechu. Pan Preissner się nie śmiał. Dyrektorka poczuła się jak przebita. Sznurkiem na bieliznę, rozpiętym między Wenus a Marsem. Zakasłała w pięść.

– Przepraszam – powiedziała i upiła łyk ze szklanki, która dotychczas stała przed nią nieruszona.

– Przez moment – powiedział pan Preissner do swojego parasola – o mały włos mnie pani nie przekonała, naprawdę.

Odczekała chwilę, zanim odpowiedziała.

– Nigdy nie chodziło mi o to, żeby pana przekonać, panie Preissner.

– Nie – powiedział i wstał.

Dyrektorka też wstała. Westchnęła i wytarła ręce o rękawy, jak gdyby ubrudziła je sobie rozmową. Ale pan Preissner uznał ten gest za próbę rozgrzania się.

– Tak – powiedział – powoli robi się zimno. Na dworze już się marznie.

– Wszyscy marzniemy – powiedziała.

– Nie wszyscy – powiedział pan Preissner i popatrzył na nią.

W jej stronę wysunęła się jego ręka. Była ciepła, a uścisk miała mocny, prawie serdeczny.

„Ten, kto opowiada historie, musi umieć przemawiać do kosmitów”[1]

W 2007 roku Clemens J. Setz zadebiutował powieścią Söhne und Planeten, rok później ukazał się jego pierwszy przekład (Entering Hades: The Double Life of a Serial Killer amerykańskiego pisarza Johna Leake’a). Od tego czasu napisał pięć powieści, kilkanaście opowiadań i sztuk teatralnych, scenariusz filmowy, a także tom wierszy. Przetłumaczył też książki Edwarda Goreya i Scotta McClanahana, pisarzy znanych z upodobania do nonsensu. Jest również autorem komiksu Unique, das traurige Einhorn, narysowanego przez Karoline Kuttner, który ukaże się na wiosnę.

Setz – rocznik 1982 – jest gwiazdą niemieckojęzycznej sceny literackiej; mówi się, że to „najmłodsza nadzieja niemieckojęzycznej literatury współczesnej”[2]. Niemiecka i austriacka krytyka chętnie podkreśla tę „najmłodszość”, i trudno nie dzielić jej entuzjazmu. Setz lubi zabawy gatunkowe i narracyjne, nawiązuje do światów znanych z gier komputerowych, a internetowe znaleziska typu strange & weird łączy z zainteresowaniem „tajemnicą międzyludzkich interakcji, bliskości i dystansu”[3]. Nie przejmuje się sztywnymi podziałami: na fakt i fikcję, realizm i nadrealizm, naukę i fantastykę, empiryczność i wirtualność. Ignoruje mody i odmawia pisania pod dyktando dyskursów. Wydaje się, że motorem jego literatury jest ciekawość, która pozwala odkryć nowe zjawiska (również w świecie wirtualnym), ale też skupić się na rzeczach, „których nie ma”[4] – w prozie Setza nic nie jest oczywiste i nic nie chce być brane serio. Jednocześnie każdy element rzeczywistości zasługuje na uwagę.

Po lekturze tekstów Setza przyglądamy się światu uważniej; tak jakby pozwalały nam spojrzeć inaczej na relacje między ludźmi, zwierzętami i przedmiotami. Niektóre jego utwory wymagają przezwyciężenia wstrętu – przykładem licząca przeszło tysiąc stron powieść Die Stunde zwischen Frau und Gitarre (2015), w której ofiara stalkera odwiedza swojego oprawcę – przykutego do wózka – w domu opieki, po czym każe mu aportować kapelusz i karmi go pralinkami z mysiego mięsa. Setz wspomina, że gdy pisał tę powieść, od psychicznego rozpadu ratowała go praca nad fragmentami poświęconymi Natalie Reinegger, praktykantce w domu opieki: „Nie stwarza się postaci z krwi i kości, nie obdarza się jej uporem, manią zapamiętywania melodii i lękami, żeby potem się ulotnić. Nie, tego się nie robi”[5]. Niektóre obsesje i nawyki Natalie (jednoczesne oglądanie programów w telewizji i w internecie, czat z cleverbotem, słuchanie radiowych szumów) przywodzą na myśl guilty pleasures samego Setza, o których pisarz chętnie opowiada w wywiadach.

Gdy Setz otrzymał nagrodę Büchnera, mówił o przywiązaniu do swoich postaci, a nawet o wdzięczności za to, że „badają tereny nam niedostępne, ale i te, których wolelibyśmy nie poznawać”[6]: obłęd, zbrodnię, nieuchronną śmierć. Mowa Setza dotyczyła konia z dramatu Woyzeck, a właściwie możliwości opowiedzenia jego historii – u Büchnera koń pozostaje w cieniu. Setz cytuje opisy ze stuletniego podręcznika do psychologii zwierząt, w których mowa o koniach nauczonych rozpoznawania liter i wystukiwania słów kopytami. Konie te powołano do służby podczas I wojny światowej, po czym słuch o nich zaginął. Dzięki Setzowi możemy wyobrazić sobie ich trenera, który przychodzi do stajni, by wytłumaczyć im, czym jest wojna. Hołd złożony postaciom literackim wybrzmiewa w pełni, kiedy dotyczy wszystkich istot „ciąganych przez szlam naszych opowieści”[7].

W mowie büchnerowskiej Setz wyłożył clou swojej filozofii: „Przedzieranie się pługiem przez zimowy krajobraz samotnych ludzkich wysp” – „wierzganie rękami i nogami” w proteście przeciwko schopenhauerowskiej principium individuationis. Tę „oddzielność” jednostki względem wszechświata Setz akceptuje jako podstawę ludzkiego istnienia, choć wierzy, że można ją przezwyciężyć. Gdy prześledzić jego twórczość, zauważymy, że wiary tej przybywa. Jeśli relacje międzyludzkie (czy też międzyosobnicze) zajmowały Setza od początku, to w pierwszym tomie opowiadań, Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes (2011), opisywał je niczym Bret Easton Ellis w powieści American Psycho, gdzie bohater daje żebrakowi studolarówkę, a następnie ją podpala. W Niemczech American Psycho była przez jakiś czas na indeksie; niektóre opowiadania Setza niewiele jej ustępują, szczególnie jeśli chodzi o opisy cierpienia: dzieci znęcają się nad sobą, dorośli znęcają się nad dziećmi, dorośli znęcają się na dorosłymi (na przykład przy użyciu tarki do sera), dzieci i dorośli znęcają się nad wielką, przypominającą totem glinianą rzeźbą dziecka z Mahlstadt, a rodzice Jasia i Małgosi podczas dzikiego stosunku knują, jak pozbyć się potomstwa. Wydawać się może, że odmienianie przemocy przez wszystkie przypadki jest jedyną racją bytu niektórych opowiadań Setza.

W powieści Indigo (2012), która powstawała równocześnie z pierwszymi opowiadaniami, przemoc pojawia się sporadycznie, a wyalienowanie postaci jest objawem tytułowej choroby, syndromu Indygo. Cierpiące na nią dzieci wywołują u innych mdłości i wysypkę. Niejaki Clemens Setz – nauczyciel matematyki w ośrodku dla dzieci z syndromem Indygo – poddaje obserwacji ich zachowania i relacje z otoczeniem. Jego refleksje dobrze oddaje fotografia na okładce książki: młody chłopak siedzi odwrócony plecami do obiektywu, a na jego nagich plecach i ogolonej głowie siadają kolorowe motyle. Wątek dzieci z syndromem Indygo powraca w kolejnych tekstach. Dzieci są na przykład „klientami” domu opieki w Die Stunde zwischen Frau und Gitarre lub bohaterami opowiadań z tomu Der Trost runder Dinge (2019). Spotkamy wśród nich postaci obdarzone wyostrzoną wrażliwością, ale i takie, które dopiero uczą się wrażliwości. Dzieci z Indygo pojawiają się też w książce Die Bienen und das Unsichtbare (2020) jako użytkownicy języków planowych (na przykład języka bliss), które powstały, by umożliwić komunikację osobom całkowicie sparaliżowanym. Fascynacja tymi językami ma związek z buntem Setza przeciwko atomizacji ludzkiego życia. Być może utopijna wizja łatwego do nauczenia języka łączącego ludzkość – takiego jak volapük – pozwala przeciwstawić się dyktatowi principium individuationis. Niewykluczone, że specyfika pisarstwa Setza ma również związek z jego synestezją, która pozwala postrzegać świat poprzez łączenie wrażeń zmysłowych, „słyszenie” kolorów jako dźwięków, wyczuwanie aury niektórych słów. Na ile pisarstwo Setza może być volapükiem, językiem zrozumiałym dla osób nieobdarzonych synestezją?

Opowiadanie Zdjęcie klasowe w przekładzie Agnieszki Kowaluk pochodzi z tomu Der Trost runder Dinge i ukazuje główne cechy twórczości Setza – zaskakuje czytelnika, pozostawia go z ledwo zarysowanymi obrazami. Jest w tym tekście skondensowana atmosfera codzienności pełnej drobnych i niepokojących sygnałów, jest też aluzja do tłumaczonego przez Setza tekstu Edwarda Goreya o ptaku Osbicka, jest wreszcie niechciane zdjęcie klasowe, od którego „można dostać koszmarów”. Chodzi tu o inkluzywność (i to nie tylko w szkolnictwie), o granice, które narzuca common sense. Powracają tu również dzieci z Indygo, tym razem pod postacią małego Daniela, który wygląda jak „gniazdko elektryczne”. Jedno z opowiadań Setza z tego samego tomu ukazało się w „Literaturze na Świecie”[8]. Lazaret południowy to cicha drwina z losu pisarza, który odbywa długie podróże, by wraz z innymi autorami czytać „jakieś rzeczy” – „wspaniałych łobuzów”, wśród których nie mogło zabraknąć Philippa K. Dicka albo nietłumaczonego jeszcze na polski Clemensa Meyera.

W innych tekstach Setza nie brak nawiązań do literatury światowej, ale i do twórczości rodzimych pisarzy. Kilkoro z nich Setz umieścił na swojej austriackiej „ojczyźnianej liście”[9], sporządzonej za przykładem awangardysty Konrada Bayera: Friederike Mayröcker, Josefa Winklera, Petera Handkego, Ernsta Jandla. Być może pisarstwo Setza jest fenomenem również dlatego, że środowiskiem, w którym odbywają się jego eksperymenty, jest przestrzeń austriackiej sztuki słowa. Może Austriakom łatwiej przemawiać do kosmitów?

Kalina Kupczyńska
Kuratorka cyklu „Austria. Laboratorium Krytyczne”
Cykl powstaje we współpracy z Austriackim Forum Kultury w Warszawie


[1] Clemens J. Setz, Ulklären. Büchnerpreisrede. O ile nie podano inaczej, wszystkie cytaty w przekładzie autorki.
[2] Iris Radisch, Einsam sind die Hochbegabten, „Die Zeit”, 10.03.2011.
[3] Clemens J. Setz, „Ich bin zu allem fähig“. Ein Gespräch über Schubladen, Nationalstolz und Gewalt, durchgeführt von Klaus Stimeder , „Wiener Zeitung” 22.09.2013.
[4] Es gibt Dinge, die es nicht gibt to tytuł pierwszej monografii o twórczości Clemensa J. Setza, red. Iris Hermann, Nico Prelog, Königshausen & Neumann, Würzburg 2020.
[5] Clemens J. Setz, Dankesrede zur Verleihung des Wilhelm-Raabe-Literaturpreises am 01. November 2015.
[6] Tegoż, Ulklären. Büchnerpreisrede, dz. cyt.
[7] Tamże.
[8] Tegoż, Lazaret Południowy, przeł. Agnieszka Kowaluk, „Literatura na Świecie” 2022, nr 1–2, s. 85–103.
[9] Zob. tegoż, Bot. Gespräch ohne Autor, Suhrkamp, Berlin 2018, s. 78. Vaterländische liste (ojczyźniana lista) Konrada Bayera z 1962 roku to zachowana tylko w manuskrypcie lista artystycznych i intelektualnych autorytetów, gdzie trzy pierwsze miejsca zajmują Paracelsus, Wittgenstein i Freud. Na pozycji 16 figurują koledzy Bayera z Grupy Wiedeńskiej: H.C. Artmann, Gerhard Rühm i Oswald Wiener. Listę Setza, na której obok Austriaków można znaleźć m.in. niemieckich poetów barokowych oraz Güntera Grassa, zamyka „google translate, coś jak ecstasy dla własnego języka, kiedy nic innego nie pomaga”.


Tom opowiadań Clemensa Setza Der Trost Runder Dinge w tłumaczeniu Agnieszki Kowaluk ukaże się w 2024 roku nakładem Wydawnictwa Filtry. Uprzejmie dziękujemy za zgodę na publikację.

“Das Schulfoto” from Der Trost runder Dinge (Suhrkamp Verlag, 2019) translated into Polish with kind permission from Suhrkamp Verlag © Clemens Setz.


Clemens J. Setz (ur. 1982) – pisarz i tłumacz austriacki. Autor powieści, opowiadań, dramatów i wierszy. Zadebiutował w 2007 roku powieścią Söhne und Planeten.  Za tom opowiadań Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes otrzymał w 2011 roku nagrodę Lipskich Targów Książki, a powieść Die Stunde zwischen Frau und Gitarre została wyróżniona nagrodą Wilhelma Raabe w 2015 roku. W 2021 roku nagrodzono Setza najważniejszą niemiecką nagrodą literacką im. Georga Büchnera. Tłumaczył Edwarda Goreya, Johna Leake’a i Scotta McClanahana.

Agnieszka Kowaluk – wychowała się w Chełmie, studiowała germanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Tłumaczka literatury niemieckojęzycznej (m. in. Elfriede Jelinek, Wolfgang Herrndorf, Hans-Ulrich Treichel, Marlene Streeruwitz, Ilse Aichinger). Za przekład Dzieci umarłych Elfriede Jelinek i Uwiedzeń Marleene Streeruwitz otrzymała państwową nagrodę austriacką. Autorka kolumny „Mein Deutschland” w „Süddeutsche Zeitung” i książki Du bist so deutsch! (2014). Inicjatorka i moderatorka wieloletniego (2000-2017) cyklu spotkań literackich Gut gepolt!  z polskimi autorami i autorkami, których książki przełożono na niemiecki. Uczy języka niemieckiego na kursach integracyjnych migrantów, w tym uchodźców. Mieszka w Monachium.

Kalina Kupczyńska – dr, adiunktka w zakładzie Mediów i Kultury Austriackiej Instytutu Filologii Germańskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Stypendystka Fundacji Humboldta, ÖAD, DAAD oraz NCN. Zajmuje się niemieckojęzyczną awangardą, literaturą współczesną, komiksem i powieścią graficzną, ze szczególnym uwzględnieniem form autobiografii, adaptacji literatury, historii oraz gender.