Mieszkał naprzeciwko politechniki przy Körösistraße, ogromnego kompleksu nowoczesnych zielonych budynków, przed którymi teraz, ciepłą porą roku, codziennie widać było wielu młodych ludzi. Fotografował ich z okna łazienki, teleobiektywem. Jakaś dziewczyna kucała przed rowerem, trzymając w ręku pedał, jak gdyby chciała zerwać jabłko. Chłopak z włosami ufarbowanymi na różowo stał na przystanku autobusowym. Dwoje opartych o siebie nastolatków słuchało razem muzyki z jednych słuchawek, każde miało po jednej wtyczce w uchu, dwa ładujące się sprzęty elektryczne na jednym rozgałęziaczu. Nauczyciele też wszyscy byli młodzi, przejścia łagodne.
Niedawno, zmieniając przepocone ubranie po spacerze, odkrył na sobie znajomy zapach: tak pachniał jego ojciec. W tym momencie poczuł się dotknięty. Chemia jego ciała produkowała w nim inne ciało z przeszłości, jakby ciągnęła za sobą cień. Tego dnia nie robił zdjęć. Na balkonie para kosów próbowała jakiś czas temu założyć gniazdo. Codziennie wyciągał z niego jedną gałązkę. Naprawdę tylko jedną; bardzo go zdumiało, że równowaga konstrukcji już przez to była tak poważnie zaburzana, że młodzi rodzice zarzucili budowę i zniknęli.
Trzydzieści pięć lat to nie był zaawansowany wiek. Mimo to miał ślepą plamkę w lewym oku. Powstała któregoś dnia, bez ostrzeżenia, towarzyszyły jej ból głowy i uczucie niemożności zaczerpnięcia oddechu. Świecące ziarno, jak powidok flesza, przy mrugnięciu lepiej widoczne. Badanie siatkówki niczego nie wykazało, rezonans magnetyczny zaprezentował mózg bez żadnych zmian nowotworowych. Podejrzewano przejściowe niedokrwienie siatkówki lub nerwu wzrokowego. Po jakimś czasie podobne plamki wystąpiły też w prawym oku, ale niedługo potem zniknęły. Zaczął trenować z ciężarkami i biegać. Ograniczył cukier.
W czerwcu odezwała się do niego kobieta, którą ostatni raz widział dwanaście lat temu. Studiowali razem. Był w niej zakochany, a ona o tym wiedziała. Niedługo jedzie do Anglii, powiedziała mu wtedy, na rok. „Ale pozostaniemy w kontakcie”, powiedział on. I oto naprawdę znów się odezwała. Spotkali się. Urodziła tymczasem dziecko, dziewczynkę. W komórce setki jej zdjęć. Kiwał głową i cieszył się razem z kobietą, a kiedy podawała mu telefon, żeby przyjrzał się którejś z fotografii dokładniej, chwytał go czubkami palców, jak gdyby to była obca puderniczka. Powietrze w kawiarni było przyjemnie chłodne. Jak w siłowniach – pomyślał, choć nigdy w żadnej nie był. Spytała go, gdzie teraz mieszka. Powiedział jej. „A, tam koło uczelni”, upewniła się. Wyciągnął swoją komórkę i pokazał jej parę zdjęć.
Niedługo potem przestała reagować na jego wiadomości, założył więc, że pewnie wróciła do Anglii. Czyżby ojciec dziecka był Anglikiem? Wyobraził sobie, że ten mężczyzna jest bardzo mały, taki zaledwie do piersi. Przez kolejne tygodnie nie potrafił masturbować się do jej starych fotografii. Bardzo się zmieniła. Włosy miała zupełnie inne, taka zaczesana na bok fryzura z lat dwudziestych. Jak stenotypistka – powiedział do siebie. Podczas joggingu zwrócił uwagę na psa, wyjątkowo pięknego. Miał kolor zeppelinów.
Kilka tygodni później, już w pełni lata, zobaczył kobietę znowu. Wychodziła z córką ze sklepu z ubraniami w centrum. Miała na sobie T-shirt z nadrukiem R.E.M., jego ulubiony zespół. I z jakiegoś powodu wydało mu się najrozsądniejsze, by stanąć na drodze matce i córce i obiema rękami, w geście hiphopowców, wskazać na napis i powiedzieć: „Alright?”. Ale one na niego nie spojrzały. Kiedy się oddaliły, kobieta wzięła córkę na ręce, chociaż dziewczynka, jak mu się zdawało, była już na to trochę za duża.
Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie co wieczór włączał przed spaniem pewną kasetę, tak często, że głosy z czasem zaczęły zaciągać i stały się upiorne. W opowiadaniu chodziło o młodą dziennikarkę, która patrzy przez teleobiektyw swojego aparatu i widzi, jak z balonu, który puszcza w parku pewien clown, uchodzi gaz. Gaz zatruwa ludzi i zagraża połowie miasta. Ale gołym okiem jest niewidoczny. Wtedy to odkrycie wydało mu się nieomal magiczne – że obiektyw widzi więcej niż ludzkie oko. Od tego momentu kochał fotografię, ale zawsze uważał, że to dziwaczne, kiedy ludzie pytali go o ulubionego fotografa. „Nigdy z żadnym nie współpracowałem” – brzmiała za każdym razem odpowiedź.
Codziennie rozmawiał przez telefon z matką. Miała sześćdziesiąt lat i cierpiała na skrajną bezsenność. Zawsze dopytywała, jak się ma ślepe miejsce w jego oku. Czy coś z tym robi. On mówił, że tak, ćwiczy, dużo biega. „To na pewno kwestia niedokrwienia. I nie przemieszcza się?”, pytała. „Nie”, odpowiadał. Miejsce zostaje na miejscu. Było pierwszą rzeczą, jaką widział rano. W półświetle wczesnego ranka ślizgało się na skraju pola widzenia. Matka podejrzewała niedobór żelaza.
W internecie było tyle kobiet, że często wpadał z tego powodu we wściekłość. Dostatecznie trudno w ciepły dzień chodzić po dworze. Stały wszędzie albo poruszały się i nie miały na sobie prawie nic. To było poniżające. Czasem pomagało, kiedy w duchu traktowało się je po ojcowsku. Patrzyło się na młodą kobietę, jak siedzi w autobusie z podciągniętymi kolanami i zajmuje się telefonem, i myślało o tym, jak też będą wyglądały jej najbliższe lata. I życzyło się jej szczęścia. To było miłe uczucie. Wieczorem przeklikiwał się przez oferty podróży na Alaskę i do Norwegii. Czas najwyższy, by obejrzeć wreszcie Aurora borealis.
Prawie wszyscy jego przyjaciele i koledzy z pracy zdołali pozakładać rodziny patchworkowe, zabierali dzieci na koncerty i spotkania literackie, podnosili je jedną ręką do góry i nieustannie przekazywali komuś dalej. Był dla nich uprzedzająco miły i oni to dostrzegali. Podawali mu swoje dziecko, a on podejmował tę grę. W nocy widział czasem coś w rodzaju anteny, która porusza się wokół łóżka, jak wyprostowany ogon biegającego kota. Sęk w tym, że nie miał kota. Raz widział grubo po północy mężczyzn w kombinezonach, którzy na dole w ogrodzie mierzyli drzewa. Ale był tylko lokatorem, drzewa nie należały do niego. Wyobraził sobie, jak by to było, mieszkać tu ze swoją małą córeczką, w ten nieco tragiczny, ale jednak radośnie wypełniający życie sposób. Chodzić razem aleją. Mówić jej o liściach i temperaturze. Uczucie to łączył z rozbawioną twarzą spoglądającą do góry i mrużącą oczy – męską twarzą. Jego broda była jednak niedostatecznie gęsta, więc znów ją zgolił. I nie była to odpowiednia pora roku. W ścianach trzaskało i mieliło często w środku dnia.
Kobieta z córką odezwała się do niego jeszcze raz, ale chodziło tylko o zaproszenie na otwarcie wystawy. Jaki związek łączył ją z dziełami czy z artystą, nie było jasne. Rozciął długim nożem arbuza i ręką wygrzebał miąższ. Zdawał się topić na powierzchni dłoni jak lód. Woda z arbuza kapała na dywan. Uświadomił sobie, że nie sfotografował gniazda kosów, zanim zostało porzucone. Kąt nie był dobry, musiałby użyć drabinki, ale nieważne, teraz już za późno. Przynajmniej zachował parę z tych gałązek, które powyciągał. Zrobił zdjęcie jednej na białym tle, ściągnął na laptop i wysłał w formacie JPG do kobiety, jako podziękowanie za zaproszenie.
Podczas pracy w supermarkecie widywał regularnie całkowicie poosłanianą kobietę, nosiła nawet rękawiczki, wszystko w metalicznym błękicie. Właściwie klasyczny kolor samochodowy, ale tu należał do tej kobiety. W jej szatach była tylko wąska szparka. Kobieta przychodziła przeważnie z dziećmi, dwoma małymi chłopcami o bardzo zdecydowanych twarzach. Stał koło niej, myślał o ucisku i bawił się kluczami od roweru w kieszeni spodni. Wyobraził sobie, jak się do niej odzywa i pyta o coś skomplikowanego. Nigdy nie wiadomo. Ponadto coraz częściej myślał o sportach ekstremalnych. Na filmikach wszystko wyglądało tak łatwo.
Na basenie, gdzie chodził czasem po pracy, pewnego razu zobaczył parę, oboje tuż po dwudziestce, która urządziła pojedynek na pistolety wodne. Wchodząc do basenu, zostawili je na ręcznikach. Wstał i wziął sobie jeden z nich – ten, którego używał mężczyzna. Szybko ruszył z nim do wyjścia. Było to ekscytujące. Później stał urzeczony na przystanku tramwajowym i strzykał wodą z pistoletu. Plamie przyglądało się dwóch nastolatków. W domu umył zabawkę mydłem, napełnił od nowa i usiadł na balkonie. Ale było wczesne popołudnie, poza tym wakacje, nie dostrzegł nikogo, w kogo mógłby celować. Budynek uczelni wyglądał jak centrum badawcze, z masztami bez flag i opuszczonymi szlabanami parkingu. Na jednym z okien ktoś nakleił szeroką taśmą klejącą białe X.
W weekend kolega zabrał go na mecz Graz Giants, drużyny futbolu amerykańskiego. Niewiele rozumiał z przebiegu gry. Zawodnicy sprawiali wrażenie astronautów, którzy próbują grać w rugby, ale już po paru krokach się przewracają. Koło boiska był jeden z tych nadmuchiwanych sprężonym powietrzem potworów przywodzących na myśl trąbę powietrzną. Kibice dookoła niego co parę minut wpadali w kompletny szał, on zaś stał jakoś prostopadle do ich euforii. Ale ta pozycja mu się nawet dość podobała, trochę jak gad wśród naczelnych. Starał się, by jego twarz nie przybrała żadnego wyrazu. Ktoś podał mu plastikową trąbkę, a on dmuchał w nią, ale zawsze w złym momencie, więc mu ją odebrano. Jego kolega zrobił to dwoma palcami, gestem nauczyciela, który podczas lekcji ciągle zabiera komuś dzwoniący telefon. Dziwnie go to uszczęśliwiło. Pod koniec meczu pojawił się sprzedawca precli, odwiedziny z oswojonego świata. Kupił sobie precla i siedział zadowolony pośród to wzbierającej, to znów opadającej euforii, żując uparcie jak sowa, która spożywa swoją nocną mysz. Na koniec jedna z drużyn wygrała. Kiedy wychodzili ze stadionu, zobaczył znów kobietę z córką. Pomyślał jej imię i poczuł przymus, by przystanąć i przyjrzeć się jej bliżej. Niejasne. Może to ktoś inny. W każdym razie była z córeczką. Najwyraźniej tylko z nią. Na głowie miała czapkę kibica. Kolega zapytał, co z nim. Dał mu do zrozumienia na migi, że nic, tylko że musi wyjść, szybko, świeże powietrze. Parę minut później, w drodze do domu, otulony popołudniową ciszą i osobliwym trzeszczeniem powietrza, które zwiastuje burzę, był w stanie się nieco rozluźnić. Nie, to jest w porządku – zdecydował po długim namyśle i potarł oczy. Ona robi tylko to, co należy.
Przyjął od kuriera paczkę, ale nie była dla niego; mimo to ją otworzył. W ten sposób zyskał pretekst, mógł iść do sąsiada i przeprosić, wywiązałaby się rozmowa. Paczka zawierała rękawice kuchenne i publikację o magii liczb. Leżał na plecach na podłodze i kartkował książkę. Nagle przyszło mu do głowy, żeby wysuszyć ją suszarką. Zrobił to, a kartki rozgrzały się i pozawijały na brzegach. Zanim doszło do poważnych zniszczeń, przestał, odłożył książkę do opakowania i wyszedł na klatkę schodową. Zadzwonił do drzwi, otworzono mu. Przeprosił za rozpakowanie przesyłki, nie spodziewał się, że jest dla kogoś innego. Bez słowa zabrano mu paczkę z rąk, zamknięto drzwi. Wrócił do mieszkania. Dziwne, ta wielka powaga ludzi.
Matka nie odezwała się dziś wieczorem. Zmartwił się i próbował się do niej dodzwonić. Długo czekał, ale nie odbierała. Zastanawiał się, czy do niej nie pojechać. Przebrał się. Na dworze zaczęło padać, lekki, ale trochę nieprzyjemny letni deszcz. Złapał się na tym, że guzdrze się przed lustrem i jeszcze myje zęby. Automatyzmy – pomyślał. Kiedy wychodził z domu, zadzwoniła komórka. Matka. Pytała, czy wszystko w porządku. „Tak – powiedział – byłem tylko na spacerze. Właśnie wracam”. Zamknął drzwi mieszkania i stał w butach, kiedy mówiła mu, że internet jej nie działał, już dwa razy dzisiaj. Zapytał, czy dzwoniła na infolinię, odpowiedziała, że nie, że znowu wszystko funkcjonuje. Zapytała, czy był już pobiegać, ze względu na ślepą plamkę. „Nie”, odparł. „No to później”, powiedziała matka.
Pod koniec lata jego myśli stały się niespokojne. Niedługo potem pojawili się studenci z naprzeciwka. Przyglądał się ich powrotowi do budynku z podobnie wielkimi oczekiwaniami, jak gdyby chodziło o przylot rzadkich ptaków wędrownych. Ibisy grzywiaste – pomyślał. Miały nagie kościane głowy, były niczym przyozdobione kołnierzem z piór żywe kosy. Kupił sobie nowy aparat, długo zasięgał porad ekspertów w sklepie. Wieczorem włóczył się po okolicy i co chwila cmokał, jakby miał ze sobą psa. Ludzie mijali go, patrzyli, a jego ogarniało przyjemne uczucie: był problemem, który świat próbuje rozwiązać. Jego obecność pod tymi wysokimi murami obcych bloków stanowiła rodzaj usterki, myślał, bawiąc się ze swoim cieniem, który w świetle wieczornego słońca był długi i ładny, elegancka konstrukcja, jak narysowana przez dziecko wieża wiertnicza.
Kobieta z dzieckiem nie odpowiedziała mu na wiadomość graficzną. Nie dostrzegł w tym żadnego znaku. Wziął pistolet wodny, napełnił go i poszedł na rower. Być problemem – myślał – śrubokrętem w skrzyni biegów. Wszedł do kiosku i kupił sobie gazety. Porozrywał wszystkie strony i pistoletem wystrzelał w nich dziury. Farba drukarska utworzyła ciemny strumyk na chodniku. Zaniosło go na osiedla na skraju miasta, daleko w Andritz. Każdy dom miał od ulicy ogródek. Na pustym skrzyżowaniu grzechotały do siebie dwa sygnalizatory dla niewidomych. Pod pewnymi kątami padania promieni słonecznych smugi kondensacyjne stawały się tak jasne, że oślepiały. Miał fantazję, że łapie bezdomnego, który cały czas mamrocze coś o policji czy rządzie, i mówi do niego: „Okay, chodź, burmistrz chce się z tobą spotkać”. Można by nawet wynająć samochód, vana, czarnego, i do środka z bezdomnym, twój kraj cię potrzebuje. Co taki człowiek, nagle realnie wyniesiony do pozycji, która od lat kołacze mu się w głowie niczym szklana kulka, zdołałby osiągnąć?
Wycieczki rowerowe stawały się coraz dłuższe. Rozmowy telefoniczne z matką odbywały się dlatego przeważnie wieczorem, w dzień nie było go w domu. Istniało tyle ścieżek rowerowych, tyle bocznych dróg. Raz spotkał swoją niemal kopię, już na północy, w Strallegg, w pobliżu źródła Jakoba Lorbera. Jeździł po okolicy jota w jotę tak jak on. Pozdrowił go, mężczyzna odpowiedział na pozdrowienie. Nawiązał się dłuższy kontakt wzrokowy. Nad miastem wisiały przedburzowe chmury. Przed pewnym domem w Thal zatrzymał się, bo drzwi były otwarte. Wszedł do środka i spostrzegł, jak jego ciało się przeobraża. Był jednym wielkim siekaczem z ogromną gałką oczną z przodu. Przeszedł przez kuchnię. Była też spiżarnia. Potem duży pokój. I drzwi tarasowe na ogród. Po wszystkim, kiedy bezkarnie wrócił na ulicę, serce mu biło i powiedział sobie, że może po prostu już nie widzi ludzi. Może znajdowali się w innych zakresach częstotliwości. Na ścieżkach rowerowych leżały owoce, którymi zajmowały się osy.
Przyszła jesień i naprzeciwko zaczął się kolejny rok akademicki. Znów więcej czasu spędzał w domu. Często bywało wietrznie i potrzebował nowych ubrań z długimi rękawami. W sklepach wszystko szło ostatnio gładko, znajdował od razu to, co trzeba, sprzedawczynie były uprzejme, płacił kartą. Już od dłuższego czasu wzruszał go ten niestawiający oporu sposób życia. Ludzie osiągnęli go być może na pociechę za tysiąclecia ciągłego zagrożenia. Ale można było na to spojrzeć inaczej i stwierdzić, że uniwersum samo po jakimś czasie sprawiło sobie to gładkie funkcjonowanie, rodzaj wyspy, i kto wie, jaką rolę to odgrywało. Wieczorem w powietrzu panowała zupełna klarowność. Siedział na balkonie z papierem i świecącymi flamastrami.
„Myślałem o tym”, napisał pewnej nocy pod koniec września do kobiety z córką. „Wykorzystujesz to, co masz do dyspozycji. To uczciwe i nie mam nic przeciwko temu. Przeciwnie, bardzo się ucieszyłem z naszego spotkania wtedy. Lata spędzone w Anglii musiały być dla Ciebie bardzo traumatyczne”. Zrobił przerwę i zapisał tę wersję. Dziś rano ułamał mu się kawałek zęba. Maleńki odłamek leżał koło klawiatury w pustej filiżance do herbaty. Pisał dalej: „Długo czekałem i uważam, że nadszedł czas, aby przyspieszyć rozwój wydarzeń. Pokazałem Ci zdjęcia z naprzeciwka i chciałem Ci powiedzieć, że obecnie już ich nie robię. Jestem gotów wiele zainwestować. Kupiłbym ogród. Jedyne, czego wymagam od Ciebie, to abyśmy zaczęli być wobec siebie uczciwi”. Zapisał tekst. Przeczytał go jeszcze raz i poprawił drobne błędy, potem podniósł filiżankę i zadzwonił parę razy puszczonym w wir kawałkiem zęba. Twarda skorupa – pomyślał. Przez resztę nocy spisywał dalej listę tych rzeczy, które wraz ze zdjęciami z balkonu gotów był zarzucić w imię wspólnej przyszłości. Wprawdzie coś się momentami w nim wybrzuszało, ale opierał się temu i nie płakał. Jak co noc pewien daleki wieżowiec pokazywał mu swoje malutkie światełka w oknach, za każdym razem inne. W tym budynku były zapewne windy, za dnia ludzie robili w nich miny do lustra. Wyobraził sobie te wszystkie twarze, które teraz, po zapadnięciu nocy, poruszały się tam stłoczone w górę i w dół, i szybko, wielokrotne mrugając, oparł się zawartej w tym pociesze.
A jednak wracając raz do domu, zobaczył na klatce schodowej lisa. Próby pocieszenia najwyraźniej podejmowane były nadal. Poza tym zauważył, że ostatnio wszyscy ludzie dostępni byli tylko pisemnie. Nikt już nie podchodził do telefonu. Coraz rzadziej słyszało się też dzwonienie w przestrzeni publicznej. Ludzie najwidoczniej mieli powoli dosyć, dużo dzieci nosiło ogromne słuchawki. Dlaczego nie chodzę już biegać – pomyślał. W drzewach politechniki szumiało. Nadszedł wieczór. Ostatnio działo się to coraz wcześniej. Szczegóły stawały się bardzo wyraźne, widać było na przykład psa biegającego na dole po ulicy. Należał do mężczyzny, który kroczył powoli, ale prosto jak po sznurku. Na tym to wszystko polega – pomyślał. Po zapadnięciu zmroku można się było poruszać po dzielnicy stosunkowo bezpiecznie. Na placu zabaw nie dostrzegł nikogo, więc bez namysłu wbiegł między huśtawki. Uderzył się w kolano. Huśtawki wychylały się i podrygiwały w tę i we w tę jak szalone, jak wtedy na średniowiecznych rynkach wisielcy tuż po zawiśnięciu. Dyszał i próbował się roześmiać. Ale tylko stał pochylony, a wieczór nadciągał nad miasto razem z kominami.
Oczy: dwie dziury, przez które światło wpadało na głębokość kilku centymetrów do czaszki. Wokół parkowych latarni zbierały się owady, były to ich ostatnie dni. Nie stać dłużej bezczynnie – pomyślał. Wtedy zauważył postać na małym mostku. Opierała się o poręcz i chwiała. Podszedł bliżej, rozpinając po drodze płaszcz, żeby brzuch był gotowy na przyjęcie ostrza, które z pewnością zaraz go trafi: dość półśrodków. Wyciągnął też koszulę ze spodni. Koniec z tym żałosnym współuczestnictwem. Cios w jamę brzuszną. Ale nie była to wcale jedna postać, a dwie: obejmowały się ramionami za szyje. Stąd chwiejność. Zatrzymał się i odwrócił. Pomyłka, nic więcej. Mimo to czas mu powoli uciekał. Niejaka ulga płynęła jedynie od drzew: dużo małych listków, które – jeszcze o tej porze! – wiatr strącał z gałęzi.
Następnego dnia rano, była to sobota, zaraz po przebudzeniu zapragnął pełnego oglądu sytuacji, rozeznania. Musiał udać się w jakieś wyżej położone miejsce. Czytał gdzieś o kocie, który zawsze, kiedy bolały go stawy, wspinał się na wysokie drzewa i później trzeba go było ściągać za pomocą drabiny. A może powinien pójść na rozległą równinę, na step! „Do obiadu może jeszcze wytrzymam – powiedział sobie. – Potem koniec pieśni”. Słowo „pieśń” podobało mu się, powtarzał je pod prysznicem. Nagle czas zaczął go bardzo naglić, zawiązał buty, choć miał jeszcze mokre stopy. Na chodniku na dole leżały zmurszałe gałązki: „Jeszcze i to udało się nocą wiatrowi”. W autobusie wszystko od wysokości kolan nieomal aż po sufit pełne było głów. Kręciły się i rozglądały. Wbił wzrok w podłogę i oddychał ostrożnie, jak przez słomkę.
Tam, gdzie wysiadł, na ostatnim przystanku, pełno było niekończących się żywopłotów, a w jednym wisiał smoczek. I to taką późną jesienią – pomyślał. Pole widzenia sprawiało wrażenie nieco zawężonego, aczkolwiek zdawało się to bardziej cechą świata niż jego oczu. Do wszystkich rzeczy przylegały teraz południowe cienie, te wyjątkowo oszczędne i nieforemne twory. Dopiero wieczorem nastąpi w tym względzie pewna ulga, bo wtedy cieniom wolno będzie się rozprężać i rozchodzić w nieskończoność. Ale do tego momentu jeszcze daleka droga. Szedł ulicą i wstąpił do kiosku. Wszystko nie takie, jak trzeba, same kolorowe czasopisma. Trzeba było wziąć, co jest. Już parę minut później wstydził się, że maszeruje z tak dziwnie grubym wydaniem gazety z zagadkami, po kompletnie mu obcej dzielnicy. Jak ludzie patrzyli! Przepraszał każdego krótkim skinieniem. Potem wyrzucił zagadki. „Może i tak będzie padać – powiedział sobie – akurat w decydującym momencie”. I co by mu pomogła gazeta. Ciemne chmury wisiały złączone nad miastem, światła na skrzyżowaniu wysyłały swoje znaki. Obserwował, czy ludzie dookoła nie rozkładają już może parasoli. Bo – jeśli zaczną, to będzie to sygnał do startu.
