I
Zima, nasza matka

Ojciec umarł, bo był złodziejem. Zakradał się trzykrotnie na Pole Zò, żeby rabować, za czwartym razem człowiek go schwytał. Strzelił mu w brzuch, wyrwał kurę z pyska i przywiązał go do palika w ogrodzeniu, ku przestrodze. Ojciec zostawił swoją towarzyszkę, z sześciorgiem młodych na głowie, w środku śnieżnej zimy.

Tej burzliwej nocy patrzyliśmy wszyscy z wielkiego łóżka, jak matka rozpacza w poświacie lampy pod niskim sklepieniem naszej nory.

– Przeklęty Davis, przeklęty! – łkała. – Co ja teraz zrobię? Głupia kuna!

Patrzyliśmy na nią bez słowa, tuląc się do siebie z zimna. Po prawej miałem Leroya, mojego brata, po lewej Giosuégo, którego nigdy nie poznałem. Musiał umrzeć wkrótce po urodzeniu, być może pod ciężarem ciała naszej matki, kiedy położyła się, by odpocząć.

– A to drań, a to drań! – lamentowała. – I kto teraz zadba o te niczyje dzieci?

W pierwszych dniach życie było pełne wspaniałych wrażeń. Oddychało się cicho pod kołdrą, wślizgując do krainy żywiołowych snów. Oczekując w ukryciu, oczekując na wyjście w świat, było się zarazem kruchym i silnym.

– Kto o nie zadba? Kto o nie zadba? – powtarzała matka.

Podchodziła do łóżka i kładła się, podsuwając nam brzuch. Kiedy tylko zaczynałem czuć jej bliskość, przysysałem się ze wszystkich sił. Moje rodzeństwo od razu rozpoczynało bójkę. Leroy był największy, napierał ze stanowczością, siostrzyczki, Cara i Louise, grały w jednej drużynie. Najmniejszy, Otis, często musiał obchodzić się smakiem.

– Kto o nie zadba? Kto o nie zadba? – nie przestawała pytać.

Czasem czułem, jak wzdryga się z bólu, kiedy któreś z młodych zbyt mocno ją ugryzło. Giosuè sterczał nieruchomo spod jej futra.

Nocą zostawiała nas i szła szukać pożywienia, za dnia spała przez kilka godzin. Czasem, kiedy znalazła jakąś cenną zdobycz, wychodziła z nory, gdy słońce stało wysoko, i wymieniała się z lichwiarzem Solomonem. Była chuda, a brzuch zwisał jej do ziemi. Gdy tak ciągnęła go w śniegu, zapewne bardzo cierpiała z zimna.

– Cicho, dzieci – upominała nas, jeśli ją zbudziliśmy. Upominała nas nawet wtedy, gdy nie spała: – Cicho, cicho.

Zaczynaliśmy mówić. I się ruszać. Pewnego ranka Leroy spadł z łóżka i zaczął chodzić w kółko, nie umiejąc wspiąć się z powrotem. Byłby umarł z zimna, gdyby matka w porę nie wróciła. Pamiętam, że zanim odłożyła go na górę, przez chwilę się zawahała, co było dla mnie niezrozumiałe. Gdyby któreś z nas znalazło się na jego miejscu, pewnie by je zostawiła. Leroy był największy i najsilniejszy.

Śnieg padał bardzo często, nawet przez kilka dni z rzędu. Pewnego razu całkiem odciął wejście do nory, mama całymi godzinami próbowała się przekopać na zewnątrz.

– Cicho, cicho! – krzyczała, kiedy ktoś biadolił z głodu.

Czasem widywałem, jak siada w kuchni i patrzy w pustkę. Gładziła wtedy wąsy i wzdychała bez słowa, jakby z kimś rozmawiała. Kiedy tak robiła, zwyk­łem się jej przyglądać. Czułem, że nie jest z nią dobrze, że coś się w niej rozpada, i to budziło strach. Zanim się spostrzegłem, oczy mi się zamykały, a kiedy je otwierałem, jej już nie było.

– Macie nie chorować, nie stać mnie na doktora – przykazała, kiedy zaczęliśmy się poruszać po norze.

Wszyscy wzięliśmy sobie do serca ten nakaz i rzeczywiście nigdy nie zapuszczaliśmy się na dwór, nawet nie zbliżaliśmy się do okna. Otis jako jedyny nigdy nie zszedł z łóżka, siostrzyczki się z niego naśmiewały.

– Jesteś taki mały, Otis. Skręciłbyś sobie kark – drwiły.

Leroy dotykał wszystkiego, co napotykał na swojej drodze, a ja szedłem w jego ślady. Nie rozmawialiśmy wiele; chwytał jakąś rzecz, oglądał ją, potem odkładał na miejsce, a ja robiłem to samo. Pospiesznie badałem, co wpadło mi w łapki, bo uwagę brata natychmiast przykuwało coś innego, ja zaś nie chciałem pozostawać w tyle.

Matka spychała nas z drogi, kiedy gdzieś szła. Jakby nie było nas w izbie. W porze karmienia wskakiwaliśmy na łóżko, gdzie bezustannie leżał Otis, więc na swoje szczęście miał okazję coś wyssać.

– Boli – syczała rozwścieczona matka, kiedy któreś wykazywało zbyt dużo zapału. Zazwyczaj to wystarczało, żeby nas uspokoić, ale zdarzało jej się zdzielić nas łapą, jednak bez drapania, i ciągle nam złorzeczyła.

Prawie zawsze byliśmy głodni i zmarznięci. W niektóre dni wcale nie schodziliśmy z łóżka i walczyliśmy ze skurczami żołądka pod kołdrą, stłoczeni obok siebie. Pewnego razu Leroy obudził mnie pytaniem:

– Zimno ci?

– Jestem głodny – odparłem.

– Ja też. Moglibyśmy zjeść Otisa – zaproponował. – Jest mały i słaby.

Ani przez chwilę nie pomyślałem, że żartuje. Pomacałem językiem zęby, które rosły mi w pyszczku. Nie odezwałem się ani słowem.

– No i?

– Chyba bardziej jest mi zimno, niż jestem głodny.

Matka weszła do nory, zanim Leroy zdążył coś odpowiedzieć. W pewnej mierze mogłem go urazić swoim tchórzostwem i przez jakiś czas, nawet po jedzeniu, nie mogłem zasnąć. Odtąd zacząłem rozumieć, że między mną a Leroyem istnieje lekka, acz przerażająca różnica: był bardziej zwierzęcy niż ja. Myśl, że i on zdaje sobie z tego sprawę, wprawiała mnie w nie lada niepokój. Tak czy inaczej, żaden z nas nie zjadł Otisa. Leroy nie zjadł też mnie.

Pewnej nocy matka wróciła z przedziwnym przedmiotem. Położyła go na stole i nakazała:

– Nie dotykajcie tego. Dzięki temu przez jakiś czas będziemy mieli co jeść.

Zaczekaliśmy, aż pójdzie spać, żeby zobaczyć co to.

– To klejnot jakiejś damy – powiedziała Cara. – Mały ludzki skarb.

Okrągłe świecidełko połyskiwało w świetle, piękne i zielone. Gdy tak leżało na stole, zdawało się przemawiać do każdego z osobna tajemnym językiem. Leroy ośmielił się i dotknął go łapką.

– Zimne – powiedział. – Jak powietrze na dworze.

Ja też miałem ochotę go dotknąć. Ale matka wyraziła się jasno i bałem się, że się obudzi. Tego rodzaju nieposłuszeństwo rodziło we mnie potworne fantazje, zwłaszcza że dotychczas nie zaznałem żadnych konsekwencji swoich czynów. Louise wskoczyła na stół i podniosła ozdobę, przyglądając się jej niewinnie, następnie wsunęła ją na łapkę niczym bransoletkę.

– Tak się nie robi, Louise! Przecież mama nie pozwala! – szepnęła Cara.

– Jestem najpiękniejsza – stwierdziła tamta, nie zważając na jej słowa.

– To nieprawda!

Cara także wskoczyła na stół i rzuciła się na Louise.

– Mama zakazała!

Próbowała ściągnąć jej błyskotkę, ale Louise wykręcała się i gryzła.

– Przestań! Zostaw mnie!

Obaj z Leroyem prędko zrozumieliśmy powagę sytuacji. Momentalnie czmychnęliśmy od stołu w przeciwny kąt izby.

– To nie twoje!

– Zostaw mnie!

Skarb spadł na ziemię. Rozbił się na cztery kawałki, wydając głuchy dźwięk. Matka patrzyła na to wszystko z łóżka. Siostry zostały na miejscu, a ona wstała, by zobaczyć, co się uratowało. Pozbierała skorupy i przyjrzała im się.

– Mamo – szepnęła Cara.

Odpowiedź nadeszła szybko i była konkretna. Matka strzeliła naszą siostrę w pyszczek, aż ta spadła ze stołu. Louise zadygotała i zaczęła drżeć, nie odzywając się ani słowem. Serce mocno mi biło. Leroy poczuł na futerku coś miękkiego i wziął to do łapki.

Cara płakała, a my oglądaliśmy tę dziwną biało-czerwoną grudkę, po chwili zdając sobie sprawę, że to kawałek oka. Nasza siostra przyciskała łapkę do głowy, żeby stłumić ból, pyszczek miała umazany krwią. Leroy upuścił ów kawałek oka na ziemię. Przez chwilę pomyślałem, że gotów był go zjeść.

Matka rzuciła skorupy na stół, obok Louise, która teraz kuliła się, jak mogła, żeby się osłonić.

– Parszywce – powiedziała, nie patrząc na żadne z nas, po czym wyszła w mroźną noc.

Następnego ranka usłyszałem, jak wraca. Usiadła w kuchni i patrzyła w pustkę. W świetle dnia wydawała się jeszcze chudsza. Cicho opuściłem łóżko, pozostali byli pogrążeni we śnie.

– Mamo?

Odwróciła się. Powoli, być może już wcześniej mnie usłyszała. Zdawało się, że spogląda gdzieś daleko za mnie.

– Cierpisz przez tatę? – zapytałem.

Nie odpowiedziała. Nigdy.

VI
Uczeń

Stary lis postanowił nauczyć mnie wszystkiego, co umiał. Ów przedmiot ze stołu, Słowo Boga, kazał mi nazywać księgą, a znaki, które zawierała – pismem. Żeby zrozumieć, co mówią, musiałem się nauczyć czytać. Po ukończeniu nauki czytania miałbym się nauczyć także pisać. Stary lis umiał robić jedno i drugie, a że zostałem jego uczniem, kazał mi nie nazywać siebie panem, lecz Solomonem.

Żeby zacząć naukę, potrzebowałem kilku dni. Potworne odkrycie śmierci spędzało mi sen z powiek i osłabiło mnie, pogrążając w bezgłośnej rozpaczy. To, co widziałem, sprawiało mi ból, to, co słyszałem, oddalało się nienawistnym echem; moja relacja z życiem zaginęła w odmętach świadomości końca. Otis nachodził mnie we śnie i myślałem o nim na jawie. Rozpamiętywałem jego słowa wypowiedziane do matki, gdy siedziała z nami przy stole.

„Umrę, bo nie rosnę”.

Chociaż był smutny, a oczy miał załzawione, nie wydawał się taki pewny tego, co powiedział, w przeciwieństwie do Solomona. Było to dziecięce przekomarzanie, niewinna i pełna nadziei skarga: także Otis nie wierzył we własny koniec. Teraz, gdy wiedziałem, jaki los spotkał brata, równie jasne stało się dla mnie przeznaczenie moje i wszystkich innych. Nigdy nie sądziłem, że mógłbym umrzeć w taki sposób. A że musiałem umrzeć, świat mówił mi, że nie należy do mnie.

W tym niedługim okresie stary lis odpuścił mi niektóre prace. Gotował dla nas obu i nie próbował podnosić mnie na duchu. Czuł się lepiej, był nawet w lepszym humorze. Kiedy zrozumiał, że nieprędko dojdę do siebie, porozmawiał ze mną przed snem.

– Zabijesz śmierć, gdy nie będziesz o niej myślał.

Spojrzałem na niego.

– To znaczy?

– Bo to jeszcze nie teraz. Skoro ja, zgrzybiały starzec, o niej nie myślę, to ty miałbyś myśleć?

Ułożyłem się do snu w swojej klitce. Gdy usłyszałem te słowa, jakaś część mnie zrobiła skok naprzód, napełniając mi pierś powietrzem. Od razu poczułem się lepiej.

Solomon podarował mi wymiętą książkę, zrobioną z tkaniny przypominającej worki, które szyłem. Sam ją stworzył i przekazał mi ją z dumą. W środku znajdował się dokładny spis znaków – miałem się ich nauczyć, były to litery tworzące słowa, wyrysowane tą samą farbą, którą oznaczał towary. Wieczorami, po załatwieniu spraw, zasiadaliśmy w kuchni, żeby się uczyć. Przy niektórych dźwiękach stary lis zdawał się trochę niepewny, a gdy mu to wypominałem, wściekał się i mówił, że trzeba interpretować. Wszystko rozumiałem w lot, co niezmiernie go cieszyło. Nawet po całym dniu pracy wkładałem w naukę ostatki energii, zadawałem pytania, prosiłem o powtórzenie. Kiedy nauczyłem się rozróżniać litery, przeszliśmy do słów i do ich znaczeń.

– Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię.

To zdanie dał mi do przeczytania jako pierwsze. Choć trochę rozchwiane i zatarte, wzruszyło mojego mistrza.

– Tak, właśnie, brawo – pochwalił mnie.

Uczył z wielkim zaangażowaniem, przezwyciężając wszelkie trudy. Nie pospieszał mnie ani nie próbował omijać fragmentów. Ujrzałem u niego skrywany zapał, ujarzmioną zaciętość, której nie umiałem z niczym powiązać. Jeśli nie rozumiałem znaczenia czegoś, spieszył mi to wyjaśnić, często przy okazji dogłębnie omawiając inne reguły; jeśli widział moje zmęczenie, robiliśmy przerwę, jeśli coś mnie zaciekawiało, zachęcał do dalszych dociekań. Wykształcił się we mnie jakiś rodzaj poufałości w relacji z nim, on zaś jej nie odrzucał; teraz rozmawialiśmy inaczej, jak równy z równym, powodowani podobnym zamiarem. Pewnego wieczoru przezwyciężyłem resztki lęku i zapytałem, jak poznał Boga i jak może mnie tego wszystkiego nauczyć. Stary lis milczał i patrzył na mnie, mnie zaś przeszył nieprzyjemny dreszcz.

– Za młodu byłem bandytą i nie miałem własnej nory – zaczął.

Uspokoiłem się i nadstawiłem uszu.

Solomon rabował, żeby przeżyć, uciekał z miejsca w miejsce, cały czas się ukrywał. Niektórzy prosili go, żeby dla nich kradł albo żeby zabił jakiegoś starego wroga, i płacili mu tym, czego potrzebował. Nie było bandyty nad Solomona ani nędznika równego mu duchem.

Pewnego dnia podczas włóczęgi natknął się na człowieka wiszącego na drzewie. Człowiek nie ruszał się ani nie odzywał, więc Solomon podszedł do niego bez strachu. Odgryzł kawałeczek, gdzie udało mu się sięgnąć, potem jeszcze jeden i jeszcze. Kiedy starał się wspiąć wyżej, chwytając się człowieka, nagle coś spadło mu na głowę. Była to księga Boga. Zrazu się przestraszył i odszedł obolały, lecz wrócił niebawem w ciszy. Przedmiot ów natychmiast nim zawładnął, od razu przekazał mu swoją wartość tajemną mową. Lis poczuł, jak wzywa go odległy, a przecież znajomy głos. Zabrał księgę ze sobą.

Początkowo nie był w stanie się z nią porozumiewać. Nie był w stanie pojąć słów ani liter. Tajemnica stała się dla niego udręką w bezsenne noce. Skoro księga spadła mu na głowę z nieba, musiał istnieć jakiś powód; nigdy przedtem nie szukał głębszego sensu swojego jedynego instynktu.

Odtąd zaczął szpiegować ludzi. Patrzył, co robią, jak mówią, starał się ich zrozumieć. Poznał pewną suczkę, która go polubiła. Dzieci jej gospodarzy uczyły się czytać i pisać, więc i ona coś sobie przyswoiła. Przynosił jej, co schwytał w lesie, ona zaś uczyła go, przyjrzawszy się nauce dzieci.

Kiedy już mógł czytać, Słowo Boga uderzyło go jeszcze silniej niż tamtego dnia w głowę. Prawda o świecie i o życiu zniszczyła wszystko, czym był dotychczas, wykorzeniając go z niego samego. Przez wiele dni, podobnie jak ja, niemal oddawał się śmierci; potem doszedł do siebie. Skoro Bóg zechciał objawić mu te rzeczy, musiało istnieć jakieś ich wytłumaczenie.

– Jestem jego dzieckiem. Jestem człowiekiem – oznajmił.

Zamurowało mnie. Spojrzałem w jego wytrzeszczone oczy.

– Człowiekiem? – wybełkotałem.

– Tak – szepnął. – Zrobił to już z innymi, wiesz? Przemienił mnie.

Spojrzał na swoje łapy, jakby widział je po raz pierwszy.

– Byłem człowiekiem, w przeciwnym razie by mnie nie szukał. Jestem jego dzieckiem.

Zamilkł, rozmyślając o nieznanych mi sprawach.

– Dlaczego ci to zrobił? – zapytałem.

– Nie wiem, ale to bez znaczenia. – Uśmiechnął się. – Ludzi czeka zbawienie.

Znów zajęliśmy się czytaniem. W mojej głowie wirowały jego słowa. I pewność, że jestem tylko zwierzęciem.

Bóg stworzył ziemię, niebo i wielkie jezioro nazywane morzem. Stworzył Adama i Ewę, którzy z kolei stworzyli ludzi. Jego ludem byli Żydzi i kazał im walczyć z tymi, którzy Go nie znali lub Go odrzucali. Wiele fragmentów księgi opowiadało o rzeczach od­ległych i niezbyt interesujących, które mąciły mi w głowie. Bóg był dobry i gniewny. Karał nieposłusznych, a milczał wobec tych, którzy Go szukali. Ludzie mieli Go wielbić i przestrzegać Jego praw, a kto dobrze postępował, mógł iść do raju.

Było to miejsce, w którym mieszkał Bóg, daleko od świata, gdzie szły duchy zaraz po śmierci. Solomon bardzo w to wierzył, gdyż był człowiekiem.

Dla zwierząt nie było żadnego miejsca, co budziło we mnie niepokój.

– A zwierzęta, które znają Boga?

– Zapytaj Jego.

Zima zapanowała w lesie już przed wieloma dniami. Czasem spadło trochę śniegu, który odkładał się na warstwie spoczywającej na ziemi. Solomon dał mi inną izbę, większą, z oknem. Nie chciał słuchać podziękowań, powiedział, że wcześniej podczas chłodów trzymali tam kury. Siedzieliśmy przy ogniu w kuchni, dorzucając drwa ze stosu, który uzbierałem.

– Nie pożądaj żony bliźniego swego. Kim jest żona?

– To samica człowieka.

Solomon kontynuował opowieść o swoim życiu, o ile spytałem go w odpowiedniej chwili. Zajął się lich­wą na krótko po odkryciu Boga, dzięki jego naukom.

– Pojąłem, że życie to nie tylko kradzieże. Czy zabijanie – oznajmił.

Mnie się zdawało, że robił dokładnie to samo, tylko w nieco inny sposób; tego również, jak stwierdził, nauczył się z księgi Boga.

Kiedy nadeszły chłodne dni, lis posyłał mnie do Gioelego z koszem drewna. Nora psa znajdowała się w jamie w głazie, ponad naszymi głowami. Nie miał prawie nic, tylko tyle, ile trzeba. Jeśli był w środku, prawie zawsze zastawałem go zagrzebanego w łóżku; zostawiałem mu kosz i żegnałem się, a on odpowiadał mi kiwnięciem głową. Innym razem przychodził do nas, żeby coś zjeść czy pomówić z Solomonem o swoich zadaniach. Jeśli wchodził, gdy akurat czytaliśmy, lis kazał mi chować księgę.

– Dlaczego?

– Cicho. Rób, co ci każę!

Zapytałem ponownie w spokojniejszych okolicznościach.

– Bóg nie jest dla wszystkich – odparł. – A już z pewnością nie dla głupców.

Spojrzał na mnie krzywym okiem.

– Ty też jesteś głupcem?

– Nie.

– No właśnie. To traktuj głupców, jak należy.

Pozwalał mi być obecnym podczas rozmów z klientami. Jeśli przypadkiem któryś zapytał, kim jestem, odpowiadał, że jego uczniem, a ja puchłem z dumy. Przekazał mi drewnianą tabliczkę, na której pisał. Dał mi do zrozumienia, że to terminy oraz warunki umów; dzięki tym notatkom nie umykał mu nawet dzień spóźnienia czy brak choćby jednego ziarenka. Zaznaczał wszystko cienkim patyczkiem, który maczał w miseczce z czerwoną miksturą. Były to kurza krew lub rozgniecione wiśnie, zmieszane ze śluzem ślimaka. Nauczył się sam przygotowywać tę miksturę, podobnie jak tabliczki, na których pisał.

– Najpierw używałem własnej krwi, potem za bardzo schudłem – wyjaśnił.

Zacząłem od oznaczania tego, co pożyczał. Miałem rysować krzyżyk na worku lub wprost na towarze. Znak miał mówić klientom, skąd pochodzi dana rzecz. Na tabliczce zapisywał imię i wygląd klienta, informacje, czy to klient nowy, czy stary. Podczas pogawędki dowiadywał się, gdzie mieszka, czy ma rodzinę, co posiada. Gdy uczyłem się czytać Słowo Boga, czasem pokazywał mi, jak zapisywać własne słowa, tworzyć puste kartki, żebym kiedyś mu pomógł, jeśli będę się dobrze sprawował. Mówił, że otrzymuję dar, co zresztą było dla mnie jasne od samego początku.

Pokazywał mi przedmioty należące do człowieka, które zbierał od niepamiętnych czasów. Skórzany futerał, w który wkładali łapy, tabliczki, na których rysowali siebie, kij, który się otwierał, tworząc osłonę, i inne drobne skarby. Solomon sam zrozumiał, do czego służyły, czasem zajmowało mu to wiele dni, jak w wypadku szkatułki. Jako człowiek musiał wiedzieć wszystko o rzeczach bliźnich.

– Popatrz tutaj.

Rzucał kamyki na stół, za każdym razem widać było na nich coś innego.

– Do czego służą?

– Nie wiem. Siedź cicho.

Czasem prawda o wszystkim paraliżowała mnie przy wykonywaniu codziennych czynności. Jeśli znajdowałem się pośród śniegu, patrzyłem, jak doganiają mnie moje własne ślady, i stałem w milczeniu. Pobielony las zdawał się pogrążony w głębokim śnie, podobnie jak część jego mieszkańców. Ogarniało mnie dogłębne poczucie lekkości: docierało do mnie, że drzewa, trawa, niebo i ziemia nie mają w ogóle żadnego znaczenia. Miałem być tym, czym byłem, bo Bóg tak chciał. Koniec końców chwila zadumy przypominała raczej płynięcie z rzecznym nurtem niż buntowniczy zryw. Moja świadomość niczego nie zmieniała, czułem, że tak jest.

W jednej z takich chwil dostrzegłem, jak wyłania się spomiędzy drzew. Wspiął się na wzgórze stanowczym krokiem, kuląc się z zimna, z masywnym pyskiem wymierzonym w stronę drzwi, otwartym, żeby zaczerpnąć trochę tchu. Widziałem go tylko raz, ale od razu rozpoznałem. Ruszyłem w stronę nory.

Rozmawiał już z Solomonem, który słuchał go z tabliczką w łapie. Miał zdecydowany ton.

– Nie robię interesów z włóczęgami ani z bandytami; potem giną bez śladu – oznajmił stary lis. – Jeśli coś przyniosłeś, to lepiej, żebyś od razu pokazał.

– Przyniosłem – odparł tamten.

Zbliżyłem się do nich. Kiedy mnie ujrzał, nie dał żadnego znaku, że mnie pamięta. Wziął niewielki worek, który trzymał na szyi, i opróżnił jego zawartość.

Solomon się roześmiał.

– Chcesz mi sprzedać skorupy? Zgłupiałeś?

– To rzecz człowieka – oznajmił.

– Rozbita na kawałki. Lepiej poszukaj jakiejś dziury, nim zapadnie wieczór, bo zimno.

Wyczułem, że tamten sztywnieje, być może gotów zaatakować starego lisa; w tej samej chwili spojrzałem na małe kawałki, które mu pokazał, zielone i błyszczące. Cara i Louise bawiły się tym klejnotem i w końcu go stłukły. Wynurzyłem się ze świata wspomnień wraz z nadejściem Gioelego.

– Pójdziesz sobie? Czy zamierzasz z nami jeść kolację? – zapytał przybyłego Solomon.

Tamten zgarbił się zrezygnowany i coś wymamrotał.

– Przynajmniej jajko…

Stary lis jednym ruchem strącił skorupy na ziemię.

– Wynoś się stąd, łachmaniarzu!

Rzucił w niego tabliczką. Tamten wycofał się trochę, po czym wyprężył pierś. Wówczas Gioele wtargnął między nich i wyszczerzył zęby, natychmiast przeganiając intruza do drzwi.

– Przyjemnej zimy, kochanieńki! – krzyknął za nim Solomon.

Wybiegłem na zewnątrz, żeby zobaczyć, dokąd się udaje. Przemierzał z powrotem łąkę. Mathias, miłość mojej matki. Zniknął za drzewami.

– Czego chciał? – zapytałem Solomona.

– Jak myślisz? Żarcia. Nie znoszę włóczęgów, Bóg jeden wie, jak bardzo. – Podniósł tabliczkę z ziemi, nic nie zapisał. – Oby mróz dał mu się we znaki!

Spojrzałem na jedną ze skorup leżących na ziemi. Nie miałem wątpliwości, były to resztki błyskotki matki. Wewnątrz mnie w jednej chwili rozległo się nieznośne brzęczenie. Ciekawość omotała mi głowę, a lęk żołądek; z wolna zagłębiłem się w swojej niewiedzy, coraz bardziej pragnąc, żeby się od niej uwolnić.


Bernardo Zannoni
Moje głupie pomysły
przeł. Katarzyna Skórska

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023


Bernardo Zannoni – pisarz włoski, Liguryjczyk, urodził się i mieszka w Sarzanie. Za Moje głupie pomysły, debiutancką powieść napisaną w wieku dwudziestu pięciu lat, otrzymał Premio Campiello (2022), stając się najmłodszym laureatem w historii nagrody. Niedawno nakładem Sellerio ukazała się jego druga książka, zatytułowana 25.

Katarzyna Skórska (ur. 1980) – adiunktka w Katedrze Italianistyki UW, literaturoznawczyni, tłumaczka. Przekładała teksty m.in. Dina Buzzatiego, Itala Calvina, Domenica Starnonego, Heleny Janeczek, Valerii Parrelli, Gianfranka Calligaricha. W 2023 roku nakładem PIW-u ukazał się włoski tom Opowieści niesamowitych w jej wyborze. Dwukrotna laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2016, 2022) za przekład prozy – Limbo Melanii G. Mazzucco i Uliczników Piera Paola Pasoliniego. Mieszka i pracuje czasem w Warszawie, czasem w Szwajcarii.