Mur to my a nie oni a dalej
w załomach granice padają pod naporem
zabezpieczeń a komórki namnażają się kruszą kamień
przezroczysty żwir otwiera skórę na żywioły
schodzimy warstwa po warstwie i to jest historia
małe drzwi u podstawy murów otwierają się na gwiezdne
łuki wyraźne jak kręgi lędźwiowe drobne stawy
lekkie niczym głos ulatujący zza
słów skrywających się za murem tam gdzie woda piętrzy się
w głębokim cieniu drzew które przesłaniają niebo
głos ukryty w zapachu wilgotnej ziemi porzuca
swój kształt a odciski stóp spacerowiczów
układają się w łupinę miasta jego martwe słowa
wypełzliśmy z własnych słów delikatni jak ślimaki
a z lędźwi starego miasta rośnie nowe
porosty wędrują po kwaśnych mapach podbijają
i wycofują się miasto biegnie wzdłuż palców
drogami i kablami ku otwartym polom linie wzroku
biegną zaś w pęczkach z powrotem te mury
nie powstrzymają niczego nicość poza murem ubrana
w chmurę oczu snuje się ulicami i pada jak deszcz
kiedy dźwięki planet opadają
w skalach jakby myśl była tonacją
nie obrazem lecz pojedynczą nutą
kiedy w lustrze wody odbija się
światło przejeżdżającego pociągu
który wciąż hamuje na moście ty
kiedy zaciśniętym gardłem
powietrze przechodzi w okrągły krzyk
długi i gardłowy
kiedy księżyc pełen jest zgub
wędrownych ptaków niewysłuchanych
modlitw kluczy maili od zmarłych
kiedy na jedwabistej powierzchni
ziarnistego filmu wyryły się znów
zbliżenie a potem dal
kiedy ciało rozmawia z samym
sobą w języku krwi i nerwów, a sen
płynie nad uszami i wodą
kiedy dwie głowy spotykają się w szybie
i pociąg wjeżdża lewym uchem
by wypaść prawym
kiedy ta opowieść jest dziurawa jak sito
na obrzeżach przestrzeni
którą ty powoli zapełniasz ja
Wiersz zamknięty w walizce na czwartym piętrze
opisuje strych jako głowę z zamkniętymi oczami,
okręt o skrzypiącym kadłubie, na którym kufry
dryfują daleko stąd, gdzieś na środku morza,
każda skrzynia wciąż pełna przedmiotów ułożonych
w stygnące znaki: koperty jak zwinięte skrzydła,
strusie jaja, kłamstwa i zaproszenia, listy,
sukienki po zmarłych ciotkach, wszystko zamknięte na kłódkę,
lecz gotowe, by wydostać się, gdy tylko poczuje
świeże powietrze. Wers po wersie śledzi
spojrzenia rozrzucone na ulicy poniżej,
dachy opadające to tu, to tam, orły i
reszki monet brzęczących po kieszeniach, wiatr
pod okapem – niespokojnie, jakby jeden podmuch
wystarczył, by zwiać go w proch tej kartki.
wchodzimy w próżnię gdzie kiedyś było miasto i stajemy się
tą próżnią w naszym gwarze rozpoznajecie własny głód
i głód morza z którego przybyliście tak jak i my
a teraz chcemy waszych płaskich dachów i kanapek
chcemy całego morza i złowieszczych chmur nasze krzyki
tną wasze roztopione lody i prują niemal
puste torby przybywamy z szyjami jak pomniki nicości
z oczami zimnymi jak arkusze kalkulacyjne nie ma ciepła
w naszej nieskończonej białości tylko szary cień opętania
gdziekolwiek jesteście słyszycie nas wróciłyśmy z połowu śledzi
zostałyśmy i zadomowiłyśmy się zbieramy wasze śmieci do naszych
plastikowych dziobów jesteśmy rytmem rozpiętym w przestrzeni
tupiemy żeby przywoływać deszcz i zaklinać robaki
widzimy rękę która sięga do ust zbliżamy się widzicie nas
wycofujemy się żyjemy w waszych długach w ruinach waszej chciwości
żerujemy na tym co przypływ wyrzuci na lunch gniazdujemy
byle gdzie wystarczy że jest jakaś krawędź albo
gzyms katedry jesteśmy niezłym utrapieniem pławimy się w
tym utrapieniu na wynos w tych wszystkich kebabach z frytkami
tańczymy wokół wszystkich waszych resztek same też jesteśmy resztkami
mamy pióra z prehistorii spójrzcie na nasze oczy jesteście
pod naszą obserwacją nasze krzyki tłumią wasze głosy patrzcie na nas
patrzcie jak sobie radzimy patrzcie prawie was kochamy
Spękany łupek wietrzeje, kolonie porostów
zastępują mi drogę, gdy brnę przez błoto, wzburzona
krew pulsuje w kończynach, pionowa
Ja chyli się w oparach sosen, gwałtowna zieleń,
huczy silnik lasu. Przyparty do muru
mój głos wraca odmieniony: między uchem
a skałą kamienna twarz odwraca oczy. To, co
nieczytelne, nie jest ciche, nie jest transcendentną
pustką: to właściwie wszystko, ty też – ten
szum, niepewny jak deszcz, w którym harmonia
to nic innego, jak tylko suma suchych faktów.
Za dworcem skręcam w prawo
i w prawo jeszcze raz do leśnej plantacji
migotanie światła w głębi
bzyczenie gza
spowalnia ruch uliczny
zrobiłam tu korek
las ustawia się w szereg
który oddziela od siebie
nigdzie i nigdzie
ślad buta
błyska podczas fotosyntezy
senne widmo
mojego ciała
unosi się ponad
układem współrzędnych
miasta przychodzą i odchodzą jak lasy
chylą się gałęzie
a na pogrzebanych chodnikach
buty wyprzedzają kontrole
każda gałązka
wplątana w słońce
lasy przychodzą i odchodzą
jak miasta widzę gdzie powinnam się znajdować
ale ziemia stawia opór opadającym liściom
a ja idę noga
za nogą
na kciukach mam szarą papkę
Spacerowałam w ogrodzie
pod planetami i latarniami
między światłem ulicy a
kwiatem rozpiętym
pośród żywiołów
u zbiegu ulic
róża nie wie że
jest różą
miasto
nie wie że jest różą
miasto otwarte
rozciągnęłam się
wzdłuż osi symetrii
skryte
serce kwiatu gwiazd
asterion nakłuł ciemne
życie
korzeni kłębiących się po niebie
kiedy satelity rozkwitały wokół
ziemi
* Astrolarium „klasyfikowałoby gatunki roślin na podstawie relacji łączących je z cyklem astronomicznym, byłby to ogród planetarny” (Gilles Ivain, „Zarys nowej urbanistyki”, przeł. Mateusz Kwaterko i Paweł Krzaczkowski, [w:] Przewodnik dla dryfujących. Antologia sytuacjonistycznych tekstów o mieście, Bęc Zmiana 2018) – przyp. tłum.
“Building Site,” “The Old Walls,” “Forest and A to Z of Cardiff”, “Astrolaire” from Remains of a Future City (Seren Books, 2008), “Ô,” “History,” “Metamorphic” from The Museum of Disappearing Sounds (Seren Books, 2013), and “Gull Song” from Footnotes to Water (Seren Books, 2019) translated in Polish with permission from Seren Books, Poetry Wales Press Ltd. © Zoë Skoulding.