A co, jeśli czas to pralka, która zjada nam skarpety?
[Dzienniki hotelowe: Podróż 241 i 333]
W drugim tygodniu października, we wtorek, pisarce z Polski, Dominice Słowik, niespodziewanie skończyły się czyste majtki. Zaskoczyło ją to bardziej niż powinno. Majtki były przecież dobrze policzone, musiała to przewidzieć.
W pokoju znalazła teczkę z instrukcjami, które wręczono jej, gdy meldowała się w hotelu. Pamiętała, że wspominano tam o pralce. Przekartkowała zadrukowane strony. Jest: „Pokój 241 na drugim piętrze, na końcu korytarza. Pranie 1,5$, suszenie 1$. Proszek można nabyć w hotelowej recepcji”.
Założyła maskę i zjechała windą na pierwsze piętro.
– Poproszę trochę proszku.
– Proszku? – Student za kontuarem spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– Proszku do prania.
– Chce pani kupić proszek tutaj?
– W instrukcji tak napisali…
– W czym?
– W instrukcji, którą dostałam.
Chłopak przesunął dłońmi pod kontuarem, jakby czegoś nerwowo tam szukał. Poprawiła maskę na twarzy. Pewnie po prostu jej nie zrozumiał. Materiał tłumił dźwięki. Zirytowana, machnęła ręką i wyszła z hotelu.
*
Kiedy wróciła z zakupami, od razu pojechała windą na drugie piętro upewnić się, czy pralki nie są zajęte. Przy drzwiach wisiał czerwony neon z napisem „EXIT”.
We wszystkich amerykańskich filmach i serialach, które widziała, amerykańskie pralnie wyglądały tak samo – jak ściany zapełnione bulajami, zza których widać było ubrania pływające niczym ryby wokół podwodnego statku. Zdziwiło ją, kiedy zorientowała się, że pralka jest tylko jedna, a pomieszczenie nie miało okien.
Na szczęście jedyna pralka była wolna. Idealnie.
Korytarzem do windy, windą na górę, i znowu korytarzem do pokoju. Jej pokój znajdował się piętro wyżej, dokładnie nad pralnią.
Zasapała się. Złapała siatkę z brudami. Maska była mokra od jej przyspieszonego oddechu.
Korytarz, zakręt, dalej korytarz, winda, korytarz, zakręt, korytarz, znak exit, pokój 241, pralka… No kurwa.
Zajęta.
Ktoś pod jej nieobecność skorzystał z okazji i załadował bęben swoimi brudami. W pomieszczeniu roznosił się teraz intensywny zapach detergentu. „WASHING TIME 35 MINUTES”, przeliterowała napis na tabliczce przyczepionej do ściany. Spojrzała na komórkę i dla pewności nastawiła budzik w telefonie.
W pokoju dla zabicia czasu włączyła telewizor i co jakiś czas nerwowo sprawdzała godzinę. Kiedy wreszcie zadzwonił alarm, złapała ciuchy, proszek, drobne, kartę do pokoju. Korytarz, zakręt, korytarz, winda… Miała wrażenie, że trasa staje się coraz dłuższa. Zauważyła, że wykładzina, która pokrywała podłogę, była zużyta i wypłowiała. Tu i ówdzie widać było stare tłuste plamy. Na ścianach wisiały fotografie ludzi w kostiumach wielkich ptaków.
Czerwona lampka podświetlała literki, które układały się w słowo: „DONE”. Uniosła pokrywę pralki… Starała się nie poddać ogarniającej ją irytacji. W środku wciąż leżały mokre damskie ubrania.
Spokojnie, minęło zaledwie pięć minut. Żałowała, że nie miała ze sobą żadnej kartki. Zostawiłaby na pralce notatkę z napisem „REZERWACJA”. Oczywiście, najrozsądniej byłoby po prostu zaczekać, ale wtedy musiałaby rozmawiać z kimś zupełnie obcym, i to jeszcze podczas w gruncie rzeczy dość intymnej czynności – przez miesiące lockdownu odzwyczaiła się od takich pogaduszek.
Wróciła na górę. Ryzykowała, że w tym czasie ktoś znowu zajmie pralkę, ale z drugiej strony, było już naprawdę późno… Czuła, że od tego łażenia w tę i z powrotem zaczyna ją boleć kręgosłup.
Schodziła na dół jeszcze dwa razy. Przez myśl przeszło jej, żeby po prostu wyjąć to cudze pranie, ale bała się, że to niegrzeczne. Nie znała pralniowej etykiety. Poza tym – brzydziło ją to. Nie wiedziała dlaczego, przecież pranie było czyste, pachnące, a jedna para różowych skarpet wyglądała nawet jak jej własne; a jednak te kawałki tkaniny, tak bliskie cudzemu ciału, wydały jej się dziwnie ohydne.
W końcu, zmęczona, zasnęła w fotelu.
Ocknęła się rano i od razu zbiegła do pralni. Wreszcie! Zadowolona załadowała pusty bęben. Zdziwiło ją, jaki był wielki. Zmieściłyby się w nim nie tylko jej ubrania, ale i ona cała. Zasiliła maszynę ćwierćdolarówkami, wcisnęła start.
Wróciła do pokoju wziąć prysznic.
Kiedy po czterdziestu minutach wróciła na dół, wydała z siebie żałosny krzyk. Czuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Musiała oprzeć się o ścianę. Jej ubrania, wciąż suche i brudne, leżały na pralce. Nie zważając na to, że maszyna pracowała, otworzyła ją – gorąca para buchnęła pisarce w twarz – a w środku zobaczyła to samo znajome pranie.
Ze wściekłością rzuciła mokrymi ciuchami we wszystkie strony.
Znów wcisnęła „START”. Upewniła się, że tym razem pralka naprawdę połknęła monety, a jej bęben wypełnia woda. Przez szmer przebijał się rytmiczny stukot. Czy w tym całym zamieszaniu wyjęła wszystko z kieszeni? Zaraz, zaraz…
Bez namysłu wybiegła z pralni. Na zakręcie korytarza mignęła jej kobieta w szarej bluzie tutejszej drużyny futbolowej, z kapturem naciągniętym na głowę. Klapki uderzały rytmicznie o pięty z każdym kolejnym krokiem. W dłoni niosła pusty worek na pranie.
– HEY, YOU! – wrzasnęła Dominika, ale uzurpatorka zniknęła za zakrętem. Pisarka z Polski usłyszała sygnał windy. Kiedy dobiegła na miejsce, nikogo tam już nie było: na ziemi leżała tylko samotna różowa skarpetka.
*
Chciało jej się płakać.
Miała wrażenie, że uzurpatorka z niej kpi. Minęło kilka dni i pisarka wciąż nie zdołała zrobić prania. Widziała kobietę wielokrotnie, zawsze gdy właśnie znikała za zakrętem korytarza – lekko zgarbione plecy, szybki krok. Pisarka krzyczała, ale tamta nigdy nie reagowała. Tylko raz, nim rozpłynęła się w labiryncie hotelowych korytarzy, uzurpatorka odwróciła się i przez ułamek sekundy mignęły oczy patrzące zza szkieł okularów – ale twarz była zakryta maską, a włosy skrywał kaptur.
Pisarka z Polski czuła, że coraz bardziej śmierdzi.
Ludzie z IWP spoglądali na nią dziwnie, niektórzy odsuwali się dyskretnie podczas oficjalnych spotkań i lunchów. Była pewna, że pod maskami krzywili się, bo świdrujący zapach przenikał przez ochronne filtry.
– It is the manure smell in the air, wind must be bringing it from the cornfields – usłyszała, jak jacyś turyści rozmawiają w holu, zatykając nosy.
Sfrustrowana, postanowiła kupić trochę czystych ciuchów.
W pokoju zmierzyła je zadowolona. Kiedy naciągnęła na głowę szary kaptur nowej, przyjemnie miękkiej bluzy…
– YOU FUCKING BITCH! – rzuciła się odruchowo przed siebie, żeby złapać znienawidzoną uzurpatorkę, nemezis z Iowa City, bezczelną fankę The Hawkeyes, która wtargnęła do jej pokoju. Poczuła mocne uderzenie w głowę, zamroczyło ją i opadła na tyłek. Masując rosnącego na czole guza, pojęła z przerażeniem: z lustra spogląda na nią ona sama.
*
Oddychała głęboko i próbowała się uspokoić. Wszystko ma racjonalne wytłumaczenie. Czytała nawet kiedyś o tym w jakiejś książce naukowej: podczas wyprawy badawczej naukowiec wpadł w wiry czasowe, a rakietę wypełniły niezliczone wersje jego samego, z różnych momentów w przeszłości i przyszłości… Tyle że działo się to na statku kosmicznym, a nie w hotelowej pralni. Z drugiej strony, pomyślała, taka rezydencja literacka to przecież niemal wyprawa badawcza, a nawet bardziej. Poza tym, te korytarze bez okien, okna pokojów wychodzące na ściany, pomieszczenia przypominające kajuty… Czy nie wyglądało to wszystko jak starzejąca się stacja kosmiczna?
Szybko zorientowała się, że z każdym kolejnym (nieudanym) praniem sytuacja się komplikowała. Pojawiały się kolejne wiry, które rozdzierały hotelową czasoprzestrzeń, produkując coraz to nowsze uzurpatorki. Zdarzało się, że nieznacznie przenosiły w czasie samą pisarkę. Kiedy zaglądała do bębna pralki, natychmiast zaczynało jej się kręcić w głowie i czuła, że przenika ją dziwne uczucie, które ktoś nazwał by zapewne „mdłościami”, ale ona skłaniała się ku określeniu „kosmiczna głębia”.
Sprawy przybierały coraz poważniejszy obrót.
Ubrań nie wyrzucano już na podłogę. Wciskano je złośliwie w maszynę do lodu, upychano w koszu na śmieci, chowano w doniczkach ze sztucznymi kwiatami, a raz, kiedy pisarka z Polski próbowała kupić chipsy w automacie z przekąskami, ze środka, zamiast Cheetosów Flamin’ Hot, wypadła brudna bielizna zwinięta w kłębek.
Rozmieniła całe stypendium na ćwierćdolarówki.
Uzurpatorek było już tyle, że z trudem potrafiła je spamiętać. Nie tylko Dominiki z kolejnych miesięcy (pojawiło się nawet kilka Dominik przyszłorocznych), tygodni, dni, ale i z poszczególnych godzin, a nawet minut. Były Dominiki poranne – niemrawe i zaspane, które wyjątkowo łatwo dało się oszukać; wkurzone Dominiki popołudniowe; przebiegłe i fałszywe Dominiki wieczorne; oraz najgroźniejsze – wygłodniałe Dominiki nocne (jedna z nich boleśnie ugryzła pisarkę, zapewne z łapczywości). Wszystkie wciąż gubiły jedną i tę samą różową skarpetkę, która – coraz brudniejsza – walała się po hotelowym korytarzu.
Wkrótce zaczęto czaić się na siebie w schowku na miotły, podkładano sobie nogi, podkradano drobne, pluto do bębna z praniem (a wyjątkowo obrzydliwa Dominika z przełomu października i listopada robiła rzeczy znacznie gorsze), podmieniano proszek na atrament, dosypywano piasku do wody, dolewano oleju… Biegano w tę i z powrotem po korytarzach, wyskakiwano z windy i szturmowano schody.
Pisarka z Polski była już na tyle doświadczona, że w okolicach połowy listopada udało jej się przebrnąć przez etap prania i teraz walczyła o dostęp do suszarki. Słabsze i głupsze Dominiki wciąż jeszcze wyrzucały sobie nawzajem brudne ubrania z pralki. Patrzyła na to i z politowaniem, i z dumą. Nie przez przypadek dotarła aż tutaj: Dominiki bijące się o suszarkę to była prawdziwa elita Dominik, nie to co tamte amatorki, które co najwyżej wzbudzały współczucie.
Jednak poszczególne Dominiki zaczęły się wkrótce specjalizować. Były więc Dominiki sportsmenki, z łydami grubymi jak u kolarzy od biegania po hotelowych korytarzach. Były Dominiki elektryczki, lubujące się w odłączaniu zasilania w pralni (a czasem i w całym hotelu); Dominiki o doskonale opanowanej sztuce kamuflażu – jednej, która udawała żyrandol, udało się nawet oszukać pisarkę. Były Dominiki kleptomanki, Dominiki bokserki (tych pisarka z Polski nie cierpiała najbardziej, bo zachowywały się tak, jakby nie wiedziały, że nie powinno się bić ludzi w okularach), Dominiki alkoholiczki (całkiem zabawne, chociaż trochę zbyt nachalne), a nawet Dominiki antyszczepionkowe – pisarka usiłowała im wyjaśniać, że to bez sensu, bo wszystkie Dominiki bez wyjątku są zaszczepione i to dwiema dawkami Pfizera, ale tamte kazały jej włączyć myślenie, a potem zbiły ją i zamknęły w toalecie.
Jedna Dominika, wyjątkowo zawzięta, pojawiała się na drugim piętrze w kasku futbolowym i ochraniaczach na zębach i szarżowała przez korytarz, ściskając pranie pod pachą, jakby trzymała piłkę.
Niektóre z Dominik zaczęły wkrótce zawiązywać sojusze, wyłoniły się frakcje i stronnictwa, konkurujące ze sobą gangi, a dynamika ich relacji okazała się na tyle skomplikowana, że trudno było nadążyć za aktualnym rozkładem sił. Pisarka z Polski starała się po prostu unikać kilku najbrutalniejszych bojówek, które lubiły zaczajać się przy windzie i pytać, groźnie unosząc przy tym pięści, „po czyjej jest stronie”.
Któregoś dnia, gdy usiłowała uniknąć wyjątkowo ostrej walki gangów Dominik, zjechała do recepcji. Dopiero kiedy wyszła z windy, przy kontuarze zauważyła dwóch podejrzanie wyglądających mężczyzn w ciemnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Jednym susem znalazła się za koszem na śmieci. Przykucnęła i wytężyła słuch, starając się wyłapać poszczególne słowa.
Agenci szukali Dominiki Słowik, która przebywała na terenie USA nielegalnie. Grubo ponad miesiąc temu skończyła jej się wiza J1. Czy widziano ją w hotelu?
Spróbowała wycofać się na czworakach do windy. Zamarła, kiedy student z satysfakcją wskazał ją palcem, ignorując jej błagalne spojrzenia. Agenci natychmiast ruszyli w jej stronę, wymachując legitymacjami. Podniosła się i z godnością otrzepała.
Próbowała wyjaśniać, że chodzi wcale nie o nią, tylko o zupełnie inną Dominikę Słowik (styczniową, wyjątkowo złośliwą małpę), ale mężczyźni nie chcieli jej słuchać.
– Ja nie gubię skarpetek! Rozumiecie?! To nie ja! Nie ja!
W kieszeni jednego z funkcjonariuszy coś cicho zabrzęczało… rzuciła się przed siebie, zanim zdążyli zakuć ją w kajdanki.
Wiedziała, co robić. Pobiegła w stronę pralni. Znała wszystkie hotelowe skróty. Ruszyła tylnymi schodami, przeskakując po trzy stopnie. Udało jej się zgubić mężczyzn, chociaż rozumiała, że zaraz znowu ją znajdą. Wpadła do pokoju 241. Drżącymi dłońmi wciskała ćwierćdolarówki do suszarki, z trudem powstrzymując płacz.
Słyszała tupot stóp zbliżających się agentów. Wydało jej się, że zza pleców dobiega ją suchy trzask odbezpieczanej broni. Kiedy wskakiwała do bębna, kątem oka zobaczyła błysk metalowej lufy.
Zamykając pokrywę, w ostatniej chwili wcisnęła guzik „HEAVY LOAD”.
*
Gdy się ocknęła, leżała na ziemi. Komórka dzwoniła w jej kieszeni. Alarm. Wyłączyła go i odruchowo spojrzała na datę. Drugi tydzień października. Wtorek. Zajrzała do suszarki i prawie się rozpłakała. Na wierzchu leżały jej majtki: czyste, suche i pachnące. Wyjęła pranie i zapakowała do worka. Mocno zacisnęła na nim dłonie. Korytarz był zupełnie pusty. Ze zdjęć na ścianach spoglądali na nią ludzie w przebraniach wielkich ptaków, unosząc opierzone kciuki w górę. W pokoju z ulgą opadła na fotel. Powoli składała czyste ubrania w schludny stosik.
Kiedy skończyła, zorientowała się, że brakuje jej jednej różowej skarpetki.
Iowa House Hotel, listopad 2021