1.
Nazywam się Susana Silvia Siciliano. Jestem nauczycielką języka hiszpańskiego i literatury w Szkole Formacji Szlachetnych Drzew (koedukacyjnej, świeckiej, dwujęzycznej i o zabójczo wysokim czesnym) w dzielnicy Belgrano w Buenos Aires.
Jedna z moich uczennic, Yasmín Magalí Corbatta, wzięła udział w pewnym teleturnieju. Należało odpowiadać w nim na pytania dotyczące literatury hispanoamerykańskiej. Dziewczyna – mimo okropnych nazwisk, którymi ukarali ją rodzice za grzech pierworodny – była zawsze bardzo dobrą uczennicą i dlatego darzę ją największym szacunkiem.
Pojawił się jednak problem.
Przed jury Yasmín Magalí miała podać trzy wybrane przez nią tytuły dzieł ekwadorskiego pisarza Juana Montalva. Ponieważ była dobrze przygotowana (w dużej mierze dzięki moim zdolnościom pedagogicznym), powiedziała bez wahania: Catilinarias, Geometría moral i Siete tratados. Zgodnie z jej słowami trzej członkowie jury (bestsellerowi pisarze) spojrzeli wtedy na siebie, przejrzeli jakieś papiery, porozumieli się bezgłośnie, aż w końcu przewodniczący uznał odpowiedź za błędną. Według nich Montalvo nigdy nie opublikował żadnej książki zatytułowanej Geometría moral.
Z tego powodu Yasmín Magalí została zdyskwalifikowana i nie mogła wziąć udziału w kolejnym etapie konkursu.
Nie mogłam tego tak zostawić.
Za moją radą kilka dni później Yasmín Magalí w towarzystwie doktora Tomasa Toledano (który jest nie tylko prawnikiem, lecz także moim mężem) poszła oburzona do tej stacji telewizyjnej z kopertą A4, w której były dwie kserokopie:
1) strona 162 Historii literatury amerykańskiej i argentyńskiej autorstwa Fermina Estrella Gutiérreza i Emilia Suáreza Calimana;
2) strona 211 Autorów hispanoamerykańskich Rodolfa M. Ragucciego.
W obydwu książkach napisano, że Juan Montalvo napisał dzieło pod tytułem Geometría moral.
Trzej ignoranci – autorzy bestsellerów – naradzili się między sobą, nie wiedzieli jednak, co robić, skierowali więc sprawę do władz administracyjnych kanału, które obiecały „zbadać ją i podjąć odpowiednie kroki”. Mój mąż powiedział, że „tylko odbili piłeczkę”, to znaczy próbowali zignorować problem.
Pod presją (a więc w obliczu pięciu listów z pogróżkami, które przygotował Tomas, mój mąż-prawnik), dyrektor generalny kanału spotkał się z nim i z Yasmíną Magalí, po czym zarzucił im – uciekając się do podstępnej retoryki – że pytanie dotyczyło dzieł opublikowanych przez Montalva, a ponieważ Geometría moral ukazała się w 1902 roku, czyli już po tym, jak w 1889 roku pisarz odbył podróż w zaświaty, odpowiedź uczestniczki nie może zostać uznana za prawidłową.
Tomas opowiadał potem, że natychmiast sprzeciwił się bezczelnemu dyrektorowi, który próbował go oszukać, i zagroził wszczęciem postępowania karnego ipso facto przeciwko programowi, przeciwko stacji telewizyjnej i przeciwko firmie multimedialnej, która jest właścicielem kanału. Niejako mimochodem dał do zrozumienia, że groźny Tirso Toledano, szef Związku Kierowców Spychaczy i Wierteł, to nikt inny jak jego starszy brat.
Wówczas dyrektor naczelny stchórzył – tak przynajmniej opowiadał Tomas – i aby nie eskalować konfliktu, zaproponował rozwiązanie pośrednie, które jednocześnie mogłoby się przysłużyć jako „kulturalna” reklama teleturnieju: Yasmín Magalí powinna uzyskać pisemną opinię od jakiegoś argentyńskiego naukowca, która zaświadczałaby, że nie ma znaczenia, czy dzieło zostało opublikowane za życia, czy już po śmierci autora. Dzięki temu Yasmín Magalí mogłaby ponownie wziąć udział w turnieju i automatycznie awansowałaby do kolejnej rundy.
2.
Jestem wspaniałą nauczycielką, dlatego wzięłam na siebie obowiązek zdobycia dokumentu uniewinniającego. Ponieważ nie zostałam nigdy matką, traktuję wszystkich moich uczniów jak własne dzieci (z wyjątkiem kilku, którzy byliby w stanie uczynić ze mnie dzieciobójczynię).
W pokoju nauczycielskim opowiedziałam o tej sprawie, lecz niemal od prawie wszystkich kolegów (zdecydowana większość z nich to straszne darmozjady) otrzymałam tylko obojętne komentarze, które na nic mi się nie zdały.
Gabriela Irene Laguna, choć uczy tak niezrozumiałych przedmiotów jak matematyka i fizyka, jest moją dobrą przyjaciółką (mimo pewnych przywar, których nie warto tu jednak wymieniać).
– Nie ma sprawy, Su! – wykrzyknęła. – Tuż za rogiem mieszka profesor Benito Benvestiti. To trochę dziwak. Ale często robi zakupy w warzywniaku albo u piekarza. Jest miły, zawsze roześmiany i wita się z każdym, choć akurat ze mną nigdy. Przypuszczam, że mógłby napisać odpowiednie poświadczenie. Mieszkam na ulicy Picheuta, a on na Barco Centenera.
Choć jestem całkiem oczytana i znam się na literach, nigdy nawet nie słyszałam o nazwisku „Benvestiti”, uznałam to jednak za dobry omen, że tak szybko znaleźliśmy odpowiednią osobę, która pomoże wprowadzić nasz plan w życie.
W rzeczy samej, tydzień później Gaby poinformowała mnie telefonicznie, że umówiła się już na spotkanie ze „słynnym naukowcem” (tak go nazwała, z pewną przesadą). Miał na nas czekać w sobotę osiemnastego o godzinie jedenastej rano w swoim mieszkaniu na szóstym piętrze przy ulicy Barco Centenera, w dzielnicy Parque Chacabuco.
Przyjęłam tę wiadomość zarówno z radością, jak i pewnym niesmakiem: niby wszystko układało się po naszej myśli, lecz z drugiej strony mieszkam w dzielnicy Olivos – a dokładnie na ulicy Catamarca. Mam stąd łatwy dojazd do naszej szkoły na ulicy Estomba, w Belgrano, i brzydzę się podróżować do pozostałych dzielnic tej miejskiej galaktyki, takich jak Pompeya, Soldati, Lugano czy właśnie Parque Chacabuco.
Niemniej, gdy zapoznałam się z mapą Buenos Aires i wysłuchałam porad mojego męża (choć często bezużyteczny, miasto zna całkiem nieźle), wsiadłam do samochodu (mamy dwa: jeden biały, drugi czarny, identyczne modele tej samej marki) i wspomagana przez GPS dotarłam na ulicę Picheuta. Przyjechałam za dziesięć jedenasta. Gabriela czekała już na mnie na chodniku.
– Nie chcesz wejść na górę na kawę? – zapytała.
Zaproszenie było zupełnie niepotrzebne. Jak mogłybyśmy tracić czas na kawę skoro o jedenastej, dwie przecznice dalej, byłyśmy umówione z profesorem?
W odpowiedzi trzy razy stuknęłam palcem wskazującym w mój zegarek i ruszyłyśmy w stronę ulicy Barco Centenera.
Nie uzgodniwszy tego wcześniej, obie wyszykowałyśmy się tak, aby wyglądać zarazem atrakcyjnie i jak intelektualistki. Ja jednak – z typową dla mnie powściągliwością.
Gabriela, której nigdy nie widziałam w okularach, teraz założyła parę grubych, czarnych oprawek – sprawiły, że wyglądała jak lewicowa socjolożka, co potęgowały jeszcze brak szminki i lekko rozwichrzone włosy. Jednak połączenie spódnicy ze sztywnym żakietem, pełnym kieszeni i zamków błyskawicznych, sprawiło, że wyglądała jak zakonnica z klasztoru, która chciałby wstąpić do ochotniczej straży pożarnej. Biedna Gaby. Mimo swoich ograniczeń jest dobrym człowiekiem, choć bardzo często się ośmiesza.
Przyzwyczajona do mojego domku w stylu skandynawskim w Olivos, wciąż byłam nieprzyjemnie zaskoczona budynkiem przy ulicy Barco Centenera – brzydkim i szarawym, typowym dla niższej klasy średniej. Z wykazu mieszkań na domofonie wynikało, że budynek ma osiem pięter. Ponieważ Gabriela była z sąsiedztwa, to właśnie ona nacisnęła dzwonek do drzwi na szóstym piętrze.
Nie użyła palca wskazującego, lecz kciuka. Po wieczności, która trwała co najmniej trzy minuty, usłyszałyśmy stłumiony głos:
– Kto tam?
Aby udowodnić, że jest opanowana, Gaby uśmiechnęła się teatralnie – jakby była na scenie i grała nastolatkę – po czym leniwym sopranem powiedziała:
– Nauczycielki, które przyszły skonsultować się w sprawie afery Juana Montalva!
Usłyszałyśmy sygnał, pchnęłyśmy drzwi i weszłyśmy do holu, w którym pachniało zupą. Wsiadłyśmy do windy – na jednej ze ścian ktoś napisał „TEN, CO TO CZYTA, JEST KURWĄ” – i wjechałyśmy na szóste piętro.
Naukowiec, ubrany w jakieś znoszone, wypłowiałe kimono koloru podniszczonego muru, czekał na nas, paląc papierosa w drzwiach mieszkania. Był to niski, siwy, nieuczesany mężczyzna z zaniedbaną, brzydką brodą. Okropny smród dymu papierosowego roznosił się po całym korytarzu.
Wyciągnął do nas rękę, białą jak filet z morszczuka, i kazał nam usiąść na wpół rozklekotanej kanapie.
W popielniczce przypominającej kształtem oponę od traktora leżało co najmniej dziesięć niedopałków. Obok stało zdjęcie w ramce: pisarz (w niemalże prehistorycznych czasach) stał obok kobiety o twarzy, z której biło zło, prawdopodobnie zmarłej małżonki.
Obydwie z Gabrielą jesteśmy „nawróconymi grzesznicami”. W młodości nałogowo paliłyśmy, teraz jednak nie mogłyśmy znieść tego zapachu nawet z odległości dwudziestu metrów, a co dopiero w małym, brudnym, a nawet – powiedziałabym – obskurnym mieszkaniu, w którym było aż ciemno od dymu.
Gabriela zaczęła pokasływać, aczkolwiek nieśmiało, żeby mężczyzna nie pomyślał, że przeszkadza jej dym papierosowy.
– Dobrze, panienki czy panie, powiedzcie mi, co was tu sprowadza. Słucham.
I rzucił nam surowe spojrzenie.
Ponieważ byłam nauczycielką literatury, czułam się zobowiązana, by wszystko wyjaśnić:
– Pracujemy w Szkole Formacji Szlachetnych Drzew…
– Tak, wiem. Powiedziała mi to osoba, która w porze sjesty kazała mi wstać z łóżka, żeby odebrać telefon.
– Tą osobą byłam ja, przepraszam – powiedziała Gabriela.
– Ja tylko wskazałem grzech. Nie obchodzi mnie, kto był grzesznikiem. Bądź grzesznicą. Proszę kontynuować historię, nie mam całego ranka!
– Jak już mówiłam… – powiedziałam, choć już trochę przestraszona – w Szkole Formacji Szlachetnych Drzew uczę języka hiszpańskiego i literatury, a Gabriela matematyki.
Naukowiec machnął prawą ręką:
– Dalej, dalej, dalej! Nie interesują mnie autobiografie, a tym bardziej życiorysy zawodowe, które zazwyczaj pełne są kłamstw i nieprawdziwych informacji.
Przełknęłam ślinę:
– Chodzi o to, że jedna z moich uczennic brała udział w znanym teleturnieju „Zobaczmy, kto wie lepiej” organizowanym przez kanał telewizyjny 73bis Zaraźliwa Radość.
– Nie wiem, dlaczego nazywa pani ten konkurs „znanym” – powiedział naukowiec. – Nigdy o nim nie słyszałem i nie ma potrzeby, abym zajmował się takimi głupstwami, które są tak popularne wśród prostaków i ignorantów!
Nastąpiła chwila ciszy. Podjęłam olbrzymi wysiłek i kontynuowałam:
– Wtedy zapytano ją o trzy dzieła Juana Montalva, a ponieważ pojawiła się rozbieżność między odpowiedzią mojej uczennicy a kryteriami jury, zalecono, jako środek pośredni, przedstawienie dokumentu, który potwierdziłby dokładną lub chociaż przybliżoną autentyczność tej odpowiedzi, która okazała się sprzeczna z informacjami zebranymi przez członków jury z być może wątpliwych źródeł, ale…
Starzec wstał i na kilka sekund zakrył uszy obiema rękami:
– Jak mam zrozumieć ten obłąkany bełkot, te meandry uczniów, jurorów i dokumentów?! Skoro podaje się pani za nauczycielkę literatury, to można od pani wymagać przynajmniej tego, żeby umiała pani wyrażać się w jakkolwiek jasny sposób!
Rumieńce zżerały mi policzki, a potu spływał mi po pachach. Twarz Gabrieli stała się trupio blada.
– W skrócie – wiele mnie kosztowało, aby wznowić przemówienie – to, czego potrzebujemy od pańskiej łaskawości, to sporządzenie dokumentu poświadczającego, że Juan Montalvo…
– Wystarczy! – krzyknął. – To jakaś straszna kpina! Po pierwsze, jedyną książkę Montalva, jaką kiedykolwiek próbowałem przeczytać, była ta, w której wymyślił jakieś nowe i absurdalne przygody Don Kichota. Wydała mi się tak zła, że odłożyłem ją po dziesiątej stronie. Jak panie widzą, nie jestem w stanie nic powiedzieć o tym beznadziejnym pisarzu.
– Przepraszam – wtrąciła się Gabriela – nie chciałyśmy pana zdenerwować. Jesteśmy tylko nauczycielkami, które…
– Po drugie, nie sądzę, żebyście były panie w ogóle nauczycielkami czegokolwiek. Jesteście dwiema oszustkami, prawdopodobnie z międzynarodowymi nakazami aresztowania. A jeśli naprawdę jesteście nauczycielkami, mimo swojej ignorancji i mimo tego komicznego ubioru, to współczuję waszym uczniom, którzy nigdy się od was niczego nie nauczą!
– Cóż, w takim razie…
– W takim razie nic! Najlepiej będzie, jeśli opuścicie mój dom i na zawsze zapomnicie o tych bzdurach, bajeczkach i bredniach o teleturniejach, montalvosach i szlachetnych drzewach.
Zaskoczone, przestraszone i oburzone, chwyciłyśmy nasze torebki jak piłki do rugby i wybiegłyśmy z budynku przy ulicy Barco Centenera. Przeszłyśmy pół przecznicy. Twarz Gabrieli odzyskała kolory, a jej palce zacisnęły się w pięści.
– Wracajmy – powiedziała. – Zapomniałam o czymś.
Nie powiedziała mi, o czym. Ale mogłam sobie wyobrazić. Wiem, że Gaby potrafi być nieustępliwa.
Jej kciuk długo naciskał dzwonek do drzwi mieszkania A na szóstym piętrze. Po kolejnej wieczności, która też trwała co najmniej trzy minuty, znów usłyszałyśmy ten sam stłumiony głos:
– Kto tam?
Aby pokazać mi, że jest opanowana, Gabriela uśmiechnęła się, jakby znowu była na scenie, i śpiewnym głosem, teraz barytonem, powiedziała:
– Czy rozmawiam z panem Benvestitim?
– Tak, czego sobie pani życzy?
– Czego sobie życzę? Żebyś wypierdalał, ty stary, zgrzybiały, półmartwy skurwysynu!
Nie wiemy, czy adresat faktycznie to zrobił, bo zamiast odpowiedzieć, odłożył słuchawkę domofonu.
Stamtąd udałyśmy się do mieszkania Gaby, urządzonego, nawiasem mówiąc, w złym guście, z mnóstwem przerażających ozdób na ścianach i półkach. Był to kosmiczny wręcz kicz. Ale naprawdę ostatnią rzeczą, jaką bym zrobiła, jest narzekanie na Gabrielę, która – mimo swoich wad – jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek.
– Hector i chłopcy poszli na orlik oglądać mecz piłki – oznajmiła, wchodząc do domu.
– Och, jaka szkoda. Chętnie bym się z nimi przywitała – odpowiedziałam, myśląc: „Lepiej, że ich nie ma. Jej mąż jest jak wrzód na tyłku, a dzieci jak dwie maszyny do zawracania człowiekowi dupy”.
Upokorzenie ze strony wstrętnego Benvestitiego podziałało na nas moczopędnie. Gaby – przynaglona moczem, który domagał się wolności – pobiegła do łazienki, a ja kilka minut później podążyłam jej śladem. Zauważyłam, że papier toaletowy był bardzo złej jakości, a cztery szczoteczki do zębów czasy świetności miały dawno za sobą.
Aby zregenerować siły po niedawnej walce z Gerontem, w kuchni (z jasnoniebieskimi kaflami, niektórymi już popękanymi) wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy ciasteczka (trochę wilgotne – pewnie dlatego, że źle przechowywane).
Potem dałam Gaby całusa w policzek i pożegnałam się z nią aż do poniedziałku, kiedy to znów miałyśmy spotkać się w szkole.
3.
W poniedziałek rano wyjaśniłam Yasmín, że profesor Benvestiti, bardzo miły człowiek, potraktował nas z wielką życzliwością i szacunkiem, lecz uprzejmie przeprosił, nie może bowiem napisać żądanego dokumentu; w tym samym tygodniu miał przejść delikatną operację chirurgiczną, której szczegółów wolał nie precyzować.
Yasmín nie wydawała się zbyt zdenerwowana:
– No dobrze – powiedziała – ale to nie jest chyba jedyny naukowiec. Mogłybyśmy poszukać innego…
– Oczywiście, że możemy – odpowiedziałam. – Może jednak ty się tym zajmij. Jestem teraz bardzo zajęta i nie mam czasu, by odwiedzać kolejnych naukowców.
4.
Tego samego dnia po popołudniu, kiedy siedziałam w domu, popijając yerba mate, i bezmyślnie przeglądałam gazetę, natknęłam się na tę wiadomość:
Benito Benvestiti, wybitny człowiek kultury.
Nagła śmierć doktora Benita Benvestitiego, latynisty i hellenisty, specjalisty od kultury klasycznej, wywołała głęboki żal w kręgach akademickich i intelektualnych. Uczony zmarł w ubiegłą sobotę, po zatrzymaniu akcji serca, w swoim mitycznym już domu w dzielnicy Parque Chacabuco, gdzie artyści i pisarze zbierali się, aby słuchać słów mistrza.
Miał osiemdziesiąt dwa lata i był w pełni swoich fizycznych i umysłowych możliwości, nic nie zapowiadało tak niefortunnego końca jego życia. Urodził się w Buenos Aires w 1938 roku w rodzinie poetów, malarzy i muzyków.
Jego rozległy i bogaty dorobek zapoczątkowany został w 1965 roku książką eseistyczną „Wpływy poezji latynoskiej na poezję latynoamerykańską”. Od tego czasu opublikował ponad czterdzieści prac, z których najważniejszą jest klasyczna już „Śladem Juana Montalva: ponadczasowego poety, prozaika i eseisty”. To najpełniejszy i najbardziej wyczerpujący esej o pracy ekwadorskiego pisarza, dzięki któremu Benvestiti został honorowym członkiem Sociedad Montalviana de la Literatura z siedzibą w Quito.
Po niej następowała lista wyróżnień i nagród zdobytych przez pisarza, a kończyła się taką informacją:
Jego szczątki zostaną złożone w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Argentyńskich i pochowane jutro o godz. 10.00 na cmentarzu Flores.
Natychmiast podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam do Gabrieli. Jak tylko powiedziała „Cześć”, zaczęłam:
– Gaby, słuchaj uważnie, przeczytam ci coś ciekawego.
I przeczytałam cały nekrolog z gazety, od deski do deski.
– Cóż – odpowiedziała – trzeba wierzyć w moc słowa. Wygląda na to, że stary łajdak posłuchał mnie i udał się dokładnie tam, gdzie go wysłałam.
– Tak, no na to wygląda.
– Co możemy zrobić: niech spoczywa w pokoju.