Koniecznie jeszcze raz się obudzić; wstać po jedenastej, zapalić, wrócić do łóżka za dziesięć dwunasta, trochę drzemać i trochę śnić, słabo słysząc dzwony. Potem relanium. Brandy z wodą, fala: „Wynurzyć się w terenie niewidzialnym”. Długi czerwony mur. Pies. Chyba ścierwo, nie pies. Wejsuny. Dalej spać, jeszcze do szesnastej. Napić się białego wina, ubrać się i wyjść na dwór, gdzieś usiąść. Palić i oddychać. Napić się piwa. Głęboko oddychać. Zrobić zakupy i wrócić. Napić się w domu; koło północy – „Halo, siostro Midnight?” – wejść w stan czujnego spokoju. Chłodna euforia. Kontynuować.

Dziadek wyjmował mi z rąk małą Odyseję Parandowskiego i mówił: „Nie, nie Homer. Tukidydes. Historia. Nie bajki”. Co prawie zawsze znaczyło, że zaraz będziemy siedzieć naprzeciw siebie przez dobrą godzinę, dziadek w krześle, ja w fotelu, on z książką, ja z lizakiem, groza i słodycz życia: „groza i słodycz życia”, potakiwałem. Dziadek czytał przyjemnie, a jeśli był to akurat jeden z uroczystych dni, kiedy powracały słowa: „Zima dobiegła końca, a wraz z nią –—– rok tej wojny”, zawieszał głos, a ja dopowiadałem: „opisanej przez Tukidydesa!”. Wybuchaliśmy śmiechem i rozchodziliśmy się do swoich zajęć. Dziadek telefonował, jadł drugie śniadanie, przeglądał papiery, ja zaś wychodziłem na korytarz łączący wszystkie klatki schodowe długiej kamienicy przy Słowackiego, i skakałem przed siebie na jednej nodze, dudniąc i skandując: „TU-KI-DY-DES, DES-DY-KI-TU, DY-KI-TU-DES” – i tak dalej.

Sny: lepki, ropny „śpioch” w kąciku oka; higroskopijna siateczka, jak drgający, maleńki strzępek gazy, utkanej z białych, wijących się robaczków. Albo gruba, szara pajęczyna plącząca się na wargach, ruchliwa i powiewająca, chwilami klejąca się do ucha. Albo lekko pulsująca, czarna, jakby oddychająca kolczuga z kleszczy na plecach, którą można zerwać jednym szarpnięciem, wtedy jednak słychać okropny, suchy trzask i na skórze zostaje pot z tysiąca kropelek krwi. 

Nocne przebudzenia: ręce, ręce, na dwóch, trzech ścianach wszędzie falujące ręce. Ojciec niósł mnie do okna i pokazywał duże drzewa wzdłuż ulicy i latarnie, czasem też księżyc, a na suficie i ścianach, naturalnie: cienie konarów, gałęzi i liści. Albo, zaraz po nocnym przebudzeniu, słyszę odgłos czyichś spokojnych kroków na dachu – przez wiele lat i w każdej sypialni, bez względu na to, czy nad głową rzeczywiście miałem dach, czy wyższe piętro.

Groza górą, nie bajka. Jednak bajki czasem kończą się podobnie: „Odyseusz powróci, mimo złość Neptuna; wszystkie druhy straci”. Kiedy moją bohaterką kilka dekad później została dziewczynka z zapałkami, w sercu i na myśli miałem to samo, atopon pathos prostych ogołoceń (taki jest sens słów: „A co się robi? Traci”). Skądinąd dziadek może cokolwiek „się rąbnął” (jego powiedzonko) w kwestii tych przewag historii nad poezją? Arystoteles powiada, że „poezja jest bardziej filozoficzna i poważna niż historia; poezja wyraża przecież to, co ogólne, historia natomiast to, co jednostkowe”.



Andrzej Sosnowski – publikował utwory poetyckie, a także przekłady (John Ashbery, Elizabeth Bishop, Jane Bowles, Raymond Roussel).

Przemek Sokołowski (ur. 1989) – studiował Architekturę i Urbanistykę, z czasem jednak prawdziwą pasję odnalazł w projektowaniu graficznym. Zamienił więc Autocada na Photoshopa, a rysowanie rzutów i przekrojów na projektowanie ilustracji i plakatów. Od tamtej pory wiedzie szczęśliwy i (nie)spokojny żywot freelancera.