W młodości czytałam mnóstwo romansów. W finale musiał być pocałunek. Bohaterki spotykały krystalicznych facetów, z którymi wiązały się na przyszłość – słońce zachodziło, rzucali się sobie w ramiona w pięknych okolicznościach przyrody, usta zbliżały się do siebie. W realu byłam wyczulona na kicz. Ale w romansach mi nie przeszkadzał, to była przeciwwaga, rozkosz i poniżenie jednocześnie. Romanse zawsze kończyły się perspektywą szczęśliwej przyszłości bohaterów, której nigdy nie pokazywano, ale którą łatwo było sobie wyobrazić: dzieci, kredyt, praca, utrata sił witalnych, narastająca spirala rozczarowań, żylaki, niekończące się sterty brudnych naczyń czekających na powrót bohaterki z pracy, by miała co robić wieczorami. Akcja romansów zawsze urywała się w momencie szczęścia – po serii perypetii, podchodów tego złego (bo zawsze był jakiś zły), pojawiał się ten krystaliczny, co to pamiętał o kwiatach i dacie pierwszej randki(choć słowem nie wspominano, czy zmywał). Czasami wybuchałam w środku nocy płaczem, kiedy bohaterka osiągała szczęście, i szlochałam, szlochałam, szlochałam nad własnym losem, zatykając sobie usta, by nie obudzić współlokatorki (nie dlatego, że dbałam o jej sen, tylko dlatego, że wstydziłam się płakać przy innych). Byłam ambitną studentką, i ostatnią rzeczą, na którą miałam czas, było kompulsywne pochłanianie Harlequinów, jednak zarywałam przez to noce, co z kolei wpływało na koncentrację i ilość przyswajanego materiału. Przysypiałam w ławce na zajęciach. Piłam kawę za kawą, aż żołądek odmawiał współpracy. A stan, do jakiego się doprowadzałam – na styku potrzeby kontroli, wyrzutów sumienia i pragnienia bycia „panią doskonałą” (adekwatnie ubraną w każdej sytuacji) – sprawił, że zdarzało mi się wymiotować w publicznych toaletach. Pojawiał się wtedy czwarty z wyniszczających mechanizmów: wstyd. Po rzyganiu czyściłam starannie muszlę papierem toaletowym, nasłuchiwałam, czy jestem sama, i dopiero wówczas wychodziłam, przeświadczona, że wszyscy na korytarzu wiedzą, co zrobiłam, i obserwują mnie; niewiele brakowało, bym zaczęła tłumaczyć się przypadkowym osobom. Obiecywałam sobie, że przestanę czytać nocami, ale nie potrafiłam – jak nałogowiec. Jeszcze tylko trzy strony, do końca rozdziału, o, następny jest krótki, szybko przeczytam… Było to tym bardziej upokarzające, że współlokatorka z akademika, której sytuacja osobista niczym nie różniła się od mojej i która nie miała ani chłopaka, ani towarzystwa, z którym mogłaby wychodzić w piątkowe wieczory, nie przeczytała ani jednego Harlequina. Ten, który spróbowała (za moją namową), męczyła, męczyła, aż odłożyła niepostrzeżenie (co odebrałam personalnie), i wróciła do Vonneguta, bo, jak twierdziła, był najwspanialszym pisarzem na świecie, i nie wiem, która sytuacja była gorsza: moja czy jej. W każdym razie – o ile wcześniej darzyłam ją sympatią, to gdy odrzuciła współdzielenie nałogu, czym mnie upokorzyła, znielubiłam ją, choć pozostałam sztucznie serdeczna. Beznadziejność tego nałogu potęgował fakt, że uważałam Harlequiny za niebywale głupie. Fabuły wymykały się wszelkiej krytyce, przewidywalne, płaskie, papierowe. Archetypiczne postaci (krystaliczna bohaterka vs. fałszywiec vs. krystaliczny) wchodziły w kółko w te same relacje, by w finale krystaliczni mogli się lizać po zmroku. Kiedy kończyłam kolejną część kolejnej sagi, byłam mega wkurwiona na siebie, że jestem tak głupia i ulegam czemuś tak trywialnemu, a przecież aspiruję do tego, by być osobą niebanalną. Zaczęłam wstydzić się nałogu i wystrzegałam się czytania w miejscach publicznych, a myśl, że ktoś (facet) mógłby mnie na zajęciach zagadnąć: co czytam?, i wtedy musiałabym przyznać, że Harlequina, doprowadzała mnie do skrajnego zawstydzenia. Wyobrażałam sobie, jak bardzo byłoby to poniżające, i samo wyobrażenie wywoływało we mnie histerię. Zaczęłam okładać książki gazetami, żeby okładka pozostała niewidoczna. Ale nie przynosiło to ukojenia, bo zawsze ktoś (facet) mógł zapytać: co czytam?, co było prostym sposobem zainicjowania rozmowy. A miałam nadzieję, że faceci będą inicjowali rozmowy. Tylko jeżeli któryś z nich uzna, że pytanie o książkę będzie najprostszym sposobem – niewymagającym silenia się na błyskotliwości – mimowolnie poniży mnie, obnażając beznadziejnie denną lekturę tysięcznej powieści Nory Roberts. Wstydziłam się też wypożyczać romanse w bibliotece koło uczelni i musiałam jeździć do biblioteki miejskiej trzy przystanki tramwajem, w której bibliotekarki sprawiały wrażenie tak zblazowanych, że wstyd był mniejszy. Zanim weszłam do biblioteki, kilka minut spacerowałam pop okolicy, by upewnić się, że nie widzę żadnej znajomej twarzy, i dopiero wkraczałam do wypożyczalni, mając jednocześnie przygotowaną kartkę z tytułami awaryjnymi: wyrafinowanymi powieściami z Ameryki Południowej. Gdybym natknęła się na kogoś znajomego (faceta), mogłam wyciągnąć ratunkową kartkę i musiałabym taszczyć do akademika cegły Llosy, Carpentiera albo Cortazara. Upokarzające były te stosy romansów, które bibliotekarki stawiały przede mną, mówiąc: może tu będzie coś, czego pani jeszcze nie czytała. Czasem dołączały do mnie starsze kobiety, które, jak przypuszczałam, uciekały w świat ckliwych wyobrażeń, i wspólnie wertowałyśmy stosy kolorowych książeczek. Myśl, że uciekałam w świat ckliwych wyobrażeń, tak jak one, choć byłam czterdzieści lat młodsza, nie napawała optymizmem. Widziałam ich siwe włosy, odrosty, pajączki zmarszczek, i wyobrażałam sobie, jak czytają to samo co ja, rojąc sobie, że znajdą pana krystalicznego, z którym będą się całowały na plaży. W akademiku odnosiłam wrażenie, że współlokatorka mnie ocenia, i chociaż nie daje tego po sobie poznać, drwi z moich lektur. Wstydziłam się czytać przy niej, i jeśli pogoda dopisywała, szłam do parku – przygotowywałam wtedy drugą książkę (zwykle szalenie ambitną), by w razie konieczności wyciągnąć ja z torby. Zadawałam sobie wtedy druzgocące pytanie: co z prawdziwymi relacjami, w które z racji wieku powinnam wchodzić? Zamiast czytać romanse, powinnam przeżywać romanse, czego miałam świadomość, i ta świadomość uruchamiała ciąg wyrzutów sumienia, wstydu. A jeśli wzbudziłam już czyjeś zainteresowanie, zachowywałam się odpychająco, nad czym nie umiałam zapanować. Randki, w których uczestniczyłam, były katastrofami. Przed wyjściem przybierałam postać „pani doskonałej” – ubierałam się adekwatnie do sytuacji (wypytywałam faceta, dokąd chce iść, inaczej ubierałam się do pubu, inaczej na domówkę, a jeszcze inaczej na dyskotekę); w przeciwieństwie do współlokatorki umiałam się pomalować i nie wyglądać przy tym jak chińska lalka. Ekscytacja, jakiej wtedy doświadczałam, była trudna do opisania (Harlequin mega turbo, gargantuiczne oczekiwania), jednak natychmiast się rozczarowywałam. Jeśli koleś spóźniał się, choćby o kilka minut, czułam się obrażona, poniżona, gotowa nie pójść. Nie potrafiłam tego ukryć. Zaczynałam znajomość od focha, co nie było dobrym prognostykiem znajomości. W każdym facecie, z którym się spotykałam, natychmiast dostrzegałam niedoskonałości, najpierw wyglądu: za niski, za wysoki, pryszcze, tłuste włosy, diastema, cuchnący oddech, kolczyki, tatuaże, a później charakterologiczne: gaduła, milczek, jadł za szybko, siorbał, pieprzył bez sensu albo wymądrzał się jeszcze bardziej bez sensu, czekał, aż dołożę się do rachunku (ci byli najgorsi). Mało który wykazał determinację niezbędną dla drugiej randki – nie byłam aż tak atrakcyjna. Już w okolicy drinków pojawiała się nerwowość. Jeśli byli dobrze wychowani (chwała ich matkom), odprowadzali mnie do akademika i niezbyt przekonująco zapewniali, że jesteśmy w kontakcie (tak, jasne). To odprowadzanie nie było wcale przyjemne, bo byłam mega rozeźlona (głównie na siebie, że oczekiwałam zbyt dużo), i szliśmy jak pokłócona para, z podkurwionymi minami. Inni faceci tylko pytali, czy mnie odprowadzić, a kiedy (kurtuazyjnie) zapewniałam, że nie trzeba, umykała im kurtuazja mojej odmowy, tylko mówili: to na razie, i gnali gdzieś, gdzie – jak przypuszczam – spłukiwali z siebie traumę nieudanej randki (z zaburzoną laską), i dobrze jeśli to spłukiwanie polegało wyłącznie na piciu z kumplami. Chociaż niezbyt kolegowałam się ze współlokatorką, zawsze była ciekawa, dlaczego wracam tak wcześnie. Bo mogło to rzeczywiście wydawać się dziwne, że dłużej zajmowały mi przygotowania niż sama randka. Przed każdą z tych randek starannie depilowałam ciało, choć nawet przez sekundę nie dopuszczałam myśli, by na pierwszej pójść z kolesiem do łóżka, a kiedy już ich poznawałam, nie dopuszczałam takiej myśli w ogóle. Robiłam to tak automatycznie, że w końcu sama zaczęłam się zastanawiać, co jest ze mną nie tak. Myślałam: po co się tak spinasz, idiotko? Ale to było silniejsze ode mnie. Oczywiście nie byłam tak niezrównoważona, żeby nie mieć żadnych relacji. Zdarzali się faceci, którzy potrafili zainteresować mnie na moment, ale ten moment nie trwał dłużej niż miesiąc, dwa, i nie miałam ochoty spotykać się z nimi więcej. Im bardziej byłam nimi zmęczona, tym bardziej byłam wkurzona na siebie, ale obwiniałam partnerów. Już nie robili niczego dobrze, i o wszystko miałam do nich pretensje; stwarzałam wrażenie, że to oni niszczą naszą relację, gdy ja staram się ją ocalić. Wytworzył się pewien schemat: żaden z nich nie wiedział, dlaczego coś jest nie tak, i wówczas schemat dzielił się na dwa warianty: wariant pierwszy (lepszy) to taki, że facet z prawidłowym poczuciem własnej wartości uznawał, że coś jest nie tak ze mną (słusznie) i olewał temat, i nawet jeśli żywił do mnie uczucia, miał na tyle instynktu samozachowawczego, by nie wkładać po raz dziesiąty palca między drzwi, a wariant drugi (gorszy) był taki, że facet nie miał poczucia własnej wartości i przyczyn problemów szukał w sobie, i próbował dostosować się do moich oczekiwań, co przypominało gonienie pociągu rowerem, i żal było na nich patrzeć, jak miotali się, a im bardziej ich odrzucałam, tym bardziej usiłowali mnie udobruchać, i finiszowali mocno poturbowani (na własną prośbę, jak sobie wmawiałam). Ze współlokatorką nie żyłam już w przyjaźni, i o ile do niedawna potrafiłam zachować plastikową serdeczność, to teraz nie miałam w sobie już nawet tego. Irytowało mnie wszystko, co robiła. Pokój miał osiem metrów kwadratowych, co było przestrzenią mniejszą niż przypadało na więźnia w celi. Między łóżkami było tak blisko, że mogłyśmy dotykać się, nie wstając. Nic więc dziwnego, że wkrótce zaczęłyśmy się nienawidzić. Nie mogłam znieść jej bezsensownego krzątania. Sposobu w jaki jadła: na kuchence, którą trzymałyśmy na parapecie, podgrzewała gotowe dania kupowane w Tesco, do którego jeździła raz w tygodniu. Przywoziła torbę zup, pulpetów, gołąbków, by przez resztę tygodnia przygotowywać je i igrać z moją wytrzymałością, dmuchając w pulpety, świszcząc przy tym jak zwierzę, cmokając i mlaszcząc, gdy pchała jedzenie do ust, zawsze w zbyt dużej ilości, a zdarzało się, że ze zbyt gorącą porcją pulpeta na języku zaciągała się powietrzem, z rozdziawionymi ustami jak ryba wyciągnięta z wody. Ten onomatopeiczny teatr rozgrywał się zawsze, gdy usiłowałam się uczyć – otwierałam książkę, a ta ciach za pulpety. Drugim jej zwyczajem było zostawianie otwartych drzwi do toalety (o powierzchni 1,5 m2). Nie wiem, jakie towarzyszyły jej wtedy myśli, choć podejrzewam, że żadne, ale trudno skupić się na nauce przy dźwiękach cieknącej uryny. Dobrze znałam moment, kiedy wstrzymywała oddech (i ja wstrzymywałam razem z nią), po czym następowało chlupnięcie (i mogłam wrócić do nauki, tuż po tym, jak zwizualizowałam sobie nurkującego balasa). Mogłam przymknąć drzwi, ale nie robiłam tego. Chciałam, żeby się domyśliła, jak bardzo jest odrażająca. Na próżno. Czekałam na coś, co nie mogło nastąpić. W jej świadomości drzwi podczas defekacji nie musiały być zamknięte. Nocami z kolei chrapała jak facet; moja matka od wielu lat spała w osobnym pokoju, gdyż, jak twierdziła, z ojcem nie dało się wytrzymać; i wystarczyło mi usłyszeć kilka razy przez drzwi, jak chrapał, by w pełni ją zrozumieć. Moja sytuacja była gorsza, bo nie miałam faceta, który mógł równoważyć chrapanie innymi zaletami (podobno umieją naprawiać różne przedmioty), tylko musiałam słuchać chrapania dziewczyny z Radomia, która studiowała Ochronę Środowiska (i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek cokolwiek naprawiła). Jak wspomniałam: byłam ambitną studentką, i jeśli coś mogło mnie odciągnąć od romansów, to poczucie obowiązku, przerażenie, że nie zdam egzaminu, które osiągało takie rozmiary, że musiałam okupować toaletę (zamykając drzwi na zamek). Przeświadczenie, że nie zdam egzaminu, paraliżowało mnie, i uczyłam się więcej, więcej, więcej, całe dnie, całe noce, zagrzebana w kocach, książkach, notatkach, aż wszystko lasowało się w głowie i miałam wrażenie, że nic nie umiem, i z takim założeniem szłam na egzamin, przeświadczona o własnej klęsce, która nie następowała. Stres przed egzaminem był tak wielki, że było mi już wszystko jedno, byleby mieć to za sobą. Rzadko kiedy zdawałam na piątkę, choć uczyłam się więcej niż inni. Było frustrujące, kiedy luzacy, którzy ciągle imprezowali, zdawali lepiej ode mnie i żartowali sobie z profesorami, podczas gdy ja wypruwałam sobie flaki, ale na egzaminie potrafiłam tylko odklepać regułki (jak wariatka z zamkniętymi oczami), i dzisiaj – dwadzieścia lat później – potrafię je wyrecytować, jak niektórzy recytują wiersze wyuczone w dzieciństwie (podczas gdy luzacy pewnie nie pamiętają, jakie egzaminy w ogóle zdawali). Po egzaminie, który był jak emocjonalna bomba, byłam wydrenowana, i potrzebowałam kilku dni, żeby odzyskać spokój. Czasem chorowałam – somatyczna reakcja na stres: gorączka, wymioty, kaszel. Przeczytałam w artykule o obsesyjnej masturbacji, że młodzieńcze nałogi zwykle mijają same. Chłopcy dojrzewają i „wyrastają” z tego; wchodzą w relacje seksualne i przestają zaspokajać się pięć razy dziennie. Ale, jak pisano w artykule, są też przypadki nieuleczalne. Mężczyźni wchodzą w wiek męski, a nawet średni, i pełną satysfakcję osiągają tylko sami ze sobą (są idealnymi partnerami dla kobiet aseksualnych). Jeśli chodzi o masturbację, miałam do niej powściągliwy stosunek: zdarzała się w gorącej kąpieli, w momencie rozleniwienia, w stanie między snem a jawą, gdy strumieniem gorącej wody przemierzałam ciało; ale nie nadużywałam jej. Zresztą w akademiku nie było mowy o długich kąpielach, zwykle nie było ciepłej wody, a jeżeli była, współlokatorka krzyczała, żebym kończyła, bo też chciała się wykąpać, i pominę opis tego, jak wyglądała kabina po jej kąpieli, poprzestając na stwierdzeniu, że nie była osobą przesadnie dbającą o czystość. Z Harlequinami było podobnie jak z masturbacją. Dużo dziewczyn czytało je w podstawówce i w liceum, ale później znajdowały sobie chłopaków i gładko przechodziły do nieharlequinowych relacji. Ale to nie byłam ja. Nie interesowały mnie relacje dla samych relacji. Dlatego po egzaminie, do którego uczyłam się na toalecie, z rozstrojem żołądka, i na którym wyklepywałam regułki jak nawiedzona, i po którym chorowałam, pogrążałam się w orgii romansów, czytałam jeden za drugim, nie robiąc sobie wyrzutów (jak kobieta na diecie, która tak długo wpieprza sałatę, że gdy w końcu dorwie się do bombonierki, zażera się do mdłości). Zmieniałam biblioteki, by nie uchodzić w żadnej na maniaczkę. W akademiku ukrywałam książki między rzeczami osobistymi, wierząc (naiwnie), że współlokatorka w nich nie grzebie. Na czwartym roku, kiedy nie wierzyłam już, że jestem w stanie wyjść z tego szaleństwa, którego szczytem było czytanie niektórych powieści Nory Roberts po raz drugi, zdarzyło się coś zaskakującego. Jeśli wychodziłam wieczorami, zaproszona przez którąś z koleżanek z grupy, nie uczestniczyłam w rozmowach (znacie takie ciche myszki, które sączą piwo z soczkiem przez rurkę, i jeśli już się odezwą, są tak spięte, że wychodzi to fatalnie, a pozostali odkrywają, że toto umie mówić; jestem idealnym towarzystwem dla gaduł, bredzących godzinami narcyzów, niezainteresowanych, co do powiedzenia mają inni), aż po godzinie, dwóch byłam tak znudzona, że szukałam pretekstu, aby wrócić do akademika, z nadzieją, że współlokatorki nie będzie. Uchodziłam za dziwaczkę i wolałam sobie nie wyobrażać, co mówili o mnie, kiedy nie słyszałam. Chociaż te, które zapraszały mnie na piwo, też uchodziły za dziwaczki, bo tak to jest, że dziwacy zbijają się w grupki, żeby nie być całkowicie samotni. Jednej z takich piątkowych nocy nie poprzestałam na jednym piwku, tylko piłam drugie, trzecie, i toto dało głos, toto żartowało, toto wypuściło potwora z klatki, w sosie sardonicznym, toto przejeżdżało się po wszystkich studentach „z przyszłością”, młodych, pięknych i bogatych, na których wylało całą nienawiść własną, dworując z ich małostkowości, hipokryzji, nieszczerości; toto chlusnęło potokiem ironii, jadu, nienawiści, ku uciesze pozostałych dziwaczek rechoczących jak kłobuki. Jak już przestałam się ograniczać, oświadczyłam, że wszystkim dziwaczkom postawię piwo (choć ledwo wiązałam koniec z końcem), i przedarłam się do baru, gdzie jakiś chłopak zagadał do mnie, już nie pamiętam, co powiedział, ale nie było to specjalnie oryginalne, a mnie kręciło się w głowie, i grała muzyka, i ze sto osób mówiło na raz, i któraś z dziwaczek, kiedy szła do toalety, objęła mnie i powiedziała: jesteś super, i to było jak grom z nieba, jak ktoś mógł pomyśleć coś takiego, jak ktoś mógł pomyśleć, że jestem super, i natychmiast wyparłam to, i tylko dalej rozmawiałam z tym facetem przy barze, który był chudy i miał wielki nos i włosy jak słoma, i pomyślałam, że nie jest ani przystojny, ani nieprzystojny, nijaki, słowiański, kartoflano-kiełbasiany. Pan nijaki opowiadał o czymś, co mnie interesowało, ale czego zupełnie nie zapamiętałam, i kiedy nazajutrz usiłowałam sobie przypomnieć, to nie mogłam. W każdym razie rozmawialiśmy z godzinę albo dwie. Aż zaczęłam mu poprawiać kołnierzyk. A gromadka zazdrosnych dziwaczek chichotała w loży. Piłam piwo za piwem. I wiedziałam, że powinnam przestać, ale myśl, że ten stan mógłby minąć, była straszna, chciałam go podtrzymywać, choć wiedziałam, że fala cierpień moralnych i fizycznych już płynie. Ale póki co – gadałam, gadałam, gadałam, a pan nijaki słuchał, nawet nie podejrzewałam, że są tacy faceci; choć mógł słuchać wyłącznie w oczekiwaniu na benefity, to nie miałam nic przeciwko temu, w pijanym uniesieniu bawiła mnie każda myśl. A kiedy pan nijaki poszedł do toalety, inny facet (jeden z tych, co to usiłują mówić jak aktorzy w filmach), zapytał, czy chcę żubrówkę z jabłkowym, i powiedziałam, że czemu nie, choć umysł podpowiadał, czemu nie, i pan gadający jak aktor kupił żubrówkę z jabłkowym, i wypiłam żubrówkę z jabłkowym, i któraś z dziwaczek przyszła się ze mną pożegnać, i ściskałyśmy się jak przyjaciółki, choć nawet nie umiałam powiedzieć, jak się nazywa. Pan gadający jak aktor miał jakieś imię, które przeleciało obok mnie i nie usiłowałam go złapać. W tym czasie wrócił pan nijaki i zdarzyła się sytuacja, która  nie mogła się zdarzyć: stałam przy barze jak pieprzona femme fatale, a dwóch facetów po moich bokach. Brakowało tylko, żebym wyciągnęła papierosa, a oni strzeliliby zapalniczkami. Na szczęście nie paliłam. Nie bardzo wiadomo, kto był z kim, i kiedy dotarł do mnie absurd tej sytuacji, zaśmiałam się. Dwa koguciki. Malowane jabłuszka. To jakby Harlequina napisał Roland Topor. Oni wysyłali do siebie te nieprzyjemne fluidy, które umieją wysyłać tylko zagrożeni albo zranieni chłopcy. Przez głowę przeleciała mi myśl, że mogliby się bić, to byłoby wspaniałe, gdyby bili się o mnie, choć oczywiście udawałabym, że jestem temu przeciwna (i śmiało wchodziłabym między nich, nie pragnąc niczego innego, tylko żeby jeden drugiemu przypierdolił). Pan gadający jak aktor zaproponował jeszcze jedną żubrówkę, a pan nijaki zauważył, że lepiej nie mieszać (jak diabełek i aniołek na moich ramionach). Kiedy stanęła przede mną lodowata szklaneczka, nie tknęłam jej. Ulewało się ze mnie, i jeszcze kropla alkoholu, a rzygałabym tam, gdzie stałam (a jednak tej granicy nie chciałam przekraczać). Głowa leciała mi w dół. Zasypiałam na mikrosekundy (jak przemęczeni kierowcy). Kiedy spojrzałam na lożę, w której powinny siedzieć dziwaczki, nie było już ani jednej, nie wiem, kiedy się ulotniły i zostawiły mnie samą, zdrajczynie. Pan gadający jak aktor odwrócił się, i chyba miał jakiś abonament na żubrówki, bo już kupował kolejną dla blondynki z drugiej strony, a pan nijaki zaproponował, że odprowadzi mnie do domu. Dopiero na ulicy poczułam, jak bardzo jestem pijana, i lekkość ustąpiła miejsca mdłościom. Nadal opowiadałam panu nijakiemu różne historie z życia i nie przypuszczałam, że tyle historii jest wartych opowiedzenia, nawet takie zupełnie błahe w lekkiej formie nabierały treści. Pan nijaki nic nie mówił, tylko szedł obok, i przeleciało mi przez myśl, że z nim jest coś nie tak, że ma nierówno pod sufitem (jak ja), i że może mnie skrzywdzić, choć nie wyglądał na takiego, co może skrzywdzić kogokolwiek, ale jak właściwie wyglądają tacy, którzy krzywdzą innych? Wtedy, pod wpływem impulsu, powiedziałam mu o Harlequinach. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Ale zrobiłam. Powiedziałam: jestem uzależniona od romansów. A kiedy to powiedziałam, rozpłakałam się (i wtedy to musiał mnie wziąć już za kompletną wariatkę). Zrobiło mi się żal samej siebie. Płakałam jak nawiedzona. Czkałam. Makijaż płynął. Wysmarkiwałam gile. Usiadłam na krawężniku. Pan nijaki usiadł obok. Środek nocy, lato, księżyc, gwiazdy, i błysk absolutnej szczerości, takie momenty zdarzają się kilka razy w życiu, i zawsze je przegapiamy. Pan nijaki nie wiedział, co zrobić (wyczuwalna niepewność, czy to dobry moment, czy nie), aż w końcu objął mnie ramieniem (całkiem silnym jak na takiego chudzielca). Powiedział: nie przejmuj się. To już był szczyt, bo powiedziałam: pocałuj mnie. I pocałował.



Łukasz Suskiewicz (ur. 1977) – prozaik, ostatnio opublikował zbiór opowiadań Mikroelementy (wyd. Forma). Mieszka w Częstochowie.