…aż latem, trzy lata po urodzeniu dziecka, volkswagenem polo należącym do ojca żony, pojechaliśmy do Hiszpanii. O świcie dotarliśmy do Sete, we Francji, gdzie po całej nocy za kierownicą chciałem napić się kawy. Siedzieliśmy na ławce, z widokiem na wodę, statki, jachty, tylko jedna kawiarenka była otwarta, odwiedzana, jak zdążyliśmy się zorientować, przez taksówkarzy i rybaków, i zamówiliśmy podwójne espresso, i prawdopodobnie z powodu śródziemnomorskiego światła zapragnąłem codziennie o świcie pić kawę, czytać gazetę, obserwować kutry. Około południa zameldowaliśmy się na kempingu, gdzie mimo hałasu spaliśmy do wieczora. Gorąc w namiocie był taki, że spaliśmy bez ubrań, śpiworów, spoceni, rozgrzani. Kolację zjedliśmy w restauracji z plastikowymi krzesłami ogrodowymi, zamówiliśmy małże gotowane w winie, w życiu nie jadłem niczego lepszego, i nocą poszliśmy na plażę, ciepły piasek, gwiazdy, całowaliśmy się, a w oddali płonęło ognisko, nie widzieliśmy ludzi, tylko falowanie płomieni. W kolejnych dniach, przez Andorę, Saragossę, Madryt, dotarliśmy do Malagi. W Kordobie wypiłem zbyt dużo, wałęsaliśmy się po ulicach do późna, pijąc sangrię w ogródkach, upał utrzymywał się do drugiej w nocy, aż wyczerpany słońcem zamówiłem kilka tequili, w namiocie rozebraliśmy się do naga, choć więcej śmialiśmy się niż kochali, aż zupełnie straciłem ochotę i powiedziałem: przepraszam, a żona śmiała się, nie mogła przestać, cokolwiek mówiłem, śmiała się bardziej, aż zaczęła czkać, i też nie mogła przestać, więc musiałem wygramolić się z namiotu i przynieść kubek wody, i rano zarzekaliśmy się, że w życiu nie tkniemy tequili. Kemping w Maladze nie podobał nam się zupełnie, tłoczny, z barami, z basenem wypełnionym, jakby gotowano w nim szparagi, więc spędziliśmy tam tylko jedną noc, i pojechali do Valiente, gdzie kemping był na samej plaży, z widokiem na ocean i na brzeg Afryki na południu. Bulwarem można było iść wzdłuż brzegu, a z oceanicznej mgiełki wyłaniały się latawce kitesurferów. Drżące powietrze, przenikanie wiatru i słońca, jak w niewyraźnych pejzażach Courbeta. Niedaleko nas namiot rozbił Polak, który, jak twierdził, mieszkał w Dublinie i w Hiszpanii spędzał wakacje. Poznałem go w kolejce do łazienek, w których młodzi Anglicy kąpali się przesadnie długo, czesali, perfumowali, by następnie w miasteczku upijać się do nieprzytomności, i nocą słyszeliśmy, jak wymiotowali, a kiedy rano przygotowywałem kawę, leżeli przed namiotami, jeszcze w imprezowych koszulach, choć teraz potarganych i brudnych. Polak przysiadł się do nas któregoś wieczoru. Przyniósł butelkę wina. Na grillu smażyliśmy krewetki z czosnkiem. Był z dziesięć lat starczy od nas i żona później powiedziała, że był przystojny, co mnie zaskoczyło, bo w ogóle nie wydawał mi się przystojny, i jeszcze dlatego, że ona to mówiła. Chociaż to on przysiadł się do nas, niewiele mówił, czym byłem skrępowany i mimowolnie mówiłem więcej, niż chciałem (co często zdarza mi się w towarzystwie milczków), paplałem bez sensu i opowiadałem, gdzie byliśmy, co robiliśmy (nawet o zabytkach, które nie interesowały mnie zupełnie, ale zacząłem o nich mówić, bo jego milczenie było nie do zniesienia), gadałem, gadałem, gadałem, a on patrzył w rozżarzony węgiel, aż zaczęła mnie ta sytuacja męczyć, i już miałem tego dość, ale wtedy, jakby wyczuwając moje znużenie, Polak powiedział, że był już na tym kempingu wiele razy, przyjeżdża tu co roku i co roku płynie promem do Tangeru, żeby pospacerować po targu, i czasami kupuje haszysz, którego jednak nie przewozi z powrotem, bo się boi, tylko zostaje na noc w Tangerze (hostele są tam tanie). Zapragnąłem popłynąć do Tangeru, a Polak, jakby wyczuwając mój nastrój, powiedział: możemy popłynąć razem, promem o dziesiątej. Żona martwiła się, że może być niebezpiecznie, ale Polak uspokajał, że Tanger jest spokojny. Mówił jeszcze, że to tylko kilka kilometrów, a wszystko się zmienia, inny kontynent, coś symbolicznego. Tej nocy długo myślałem o Maroku i o młodości, której zmierzch właśnie sobie uświadomiłem, i obracałem się z boku na bok, aż nie było słychać głosów z kempingu, tylko huk oceanu. Rano kolejnego dnia Polaka nie było. Poszedłem do jego namiotu. Kilka razy pytałem: jesteś tam?, jednak nie odpowiadał, więc zrezygnowałem. Żona powiedziała: przecież się umówiliśmy. W ciągu dnia zapomnieliśmy o nim i wałęsaliśmy się po miasteczku, aż zmęczeni upałem wypiliśmy piwo podane w zamrożonych kuflach. Dopiero wieczorem Polak przyszedł do nas, ale nie wyjaśniał, dlaczego nie spotkaliśmy się rano, tylko powiedział, że jeśli chcemy, to nazajutrz możemy popłynąć do Tangeru. Rzeczywiście, kolejnego ranka pojechaliśmy do Tarify, skąd odpływał prom, i tylko chwilę staliśmy w kolejce, zanim wsiedliśmy na pokład, a oprócz nas były dwie francuskie rodziny (dziewczynki z włosami tak długimi, jakby nigdy ich nie strzyżono), a poza tym wyłącznie Marokańczycy. Odprawa paszportowa odbyła się na pokładzie, w trakcie rejsu, i widzieliśmy dziesiątki statków handlowych opuszczających Morze Śródziemne, z kontenerami poustawianymi jeden na drugim jak kolorowe klocki, a także białe żaglówki, panów w średnim wieku, w błękitnych koszulach, i panie pomarańczowe od słońca, z grymasem fatalizmu i kieliszkami szampana. Aż zobaczyliśmy budowle kolonialne w porcie, jakby wprost przeniesione z paryskich ulic, i tłum miejscowych nagabujących, by nas oprowadzić po mieście, lecz Polak wszystkim mówił: nie, dziękuję. Gorąc był tak niebywały, że na pierwszym straganie kupiliśmy sok z mandarynek, choć Polak przekonywał, że powinniśmy iść dalej, bo pierwsze stragany są najdroższe. Wspinaliśmy się pod górę kamiennymi uliczkami, aż dotarliśmy do targu, gdzie, stragan przy straganie, handlowano pamiątkami tworzonymi wyłącznie dla Europejczyków: dywanikami, wieszakami, wazonami. Chodziliśmy bez żadnego planu, skręcali w uliczki, którymi przemykały wychudzone psy, co drugi z przetrąconą łapą albo odgryzionym uchem, z oczami tak smutnymi, jak smutne mogą być tylko oczy psów. Polak nic nie mówił, po prostu szliśmy obok siebie, trochę jak przypadkowi ludzie. W końcu dotarliśmy do punktu, z którego widzieliśmy z góry całe miasto: tysiące białych budynków z czerwonymi dachami i gdzieniegdzie niebieską kopułą, a dalej zieleń parku, z palmami (jak maszty), a w drugą stronę hotele przy plaży z rzędami balkonów. Doszliśmy do targu, gdzie rzeźnicy na drewnianych stołach wykładali mięso, zakrwawione fragmenty krów, wokoło których krążyły (jak czarne obłoczki) roje much. W restauracji starszy kelner w białej koszuli nie mówił po angielsku i zamiast smażonego kurczaka dostaliśmy gotowane udko, lecz herbata, podawana w mosiężnym czajniczku, była wyśmienita (i momentalnie poczułem się lepiej). Polak poprowadził nas w drugą stronę miasta, gdzie było mniej turystycznie, i podszedł do jakiegoś mężczyzny, z którym zaczął rozmawiać, i pokazał w naszym kierunku (i żona powiedziała: lepiej stąd chodźmy). Kiedy wrócił, zapytałem, jak poszło, a Polak odpowiedział, że teraz nie jest tak łatwo jak kiedyś i handlarze bardziej boją się policji, i mamy wrócić wieczorem, i wtedy kupimy na pewno, więc poszliśmy nad morze, na promenadę, gdzie starsi faceci grali w szachy, skąd widać było Hiszpanię, i przez godzinę leżeliśmy na piasku, obserwując przepływające statki, i żona odczytywała na głos ich nazwy, a potem powiedziała, że tęskni za dzieckiem. Kiedy Polak odszedł na chwilę, żona powiedziała, że chce wracać na kemping, i chociaż wcale nie miałem ochoty wracać na kemping, zgodziłem się, i gdy powiedziałem o tym Polakowi, zdenerwował się, powiedział oschle, że nie tak się umówiliśmy, już zadzwonił do hostelu, w którym mieliśmy nocować, lecz my nie chcieliśmy nocować w hostelu, powiedziałem, że nie ustaliliśmy tego stanowczo, i Polak był bardziej wkurzony, niż się spodziewałem, i żona zapytała, czy zapłacił zaliczkę, bo jeśli tak, to mu zwrócimy, lecz Polak nie zapłacił zaliczki, i obrażony powiedział: nieważne, choć powiedział to tak, abyśmy czuli się winni. Przez chwilę leżeliśmy, nic nie mówiąc, a potem Polak wstał i powiedział: to cześć, i odszedł, i patrzyliśmy za nim (wysoki, chudy, w sandałach), i z jednej strony było mi smutno, ale z drugiej było to trochę śmieszne, i żona powiedziała: facet ma z czterdzieści lat, a zachowuje się jak dziecko. I dodała: to pewnie dlatego, że jest sam. A że potrzebowałem poprawić sobie nastrój, powaliłem ją na piasek i całowałem, a wielki kontenerowiec, który mijał Gibraltar, zawył syreną. Na prom wsiedliśmy po zachodzie słońca i widzieliśmy czerwony blask na chmurach rzucany zza horyzontu. Staliśmy na pokładzie, wiał wiatr, przyjemny po rozpalonym dniu, i nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy, dotarło to do mnie jak objawienie, i powiedziałem, że nie chcę wracać, że już nie będę potrafił pracować, wstawać o siódmej, kiedy jest jeszcze ciemno, albo jesienią, kiedy wilgoć i chłód są tak przenikające, że stają się częścią naszego myślenia, i że to niesprawiedliwe, że są takie miejsca jak to, i takie jak to, w którym żyjemy. I żeby ten dzień się nie kończył, w Tarifie piliśmy piwo, obserwując miejscowych, którzy jedli kolacje: dziadkowie, rodzice, dzieci i wielki półmisek owoców morza, butelki wina, chleb odrywany po kawałku, i stare Angielki z drinkami pełnymi owoców, kolorowymi jak ogony papug. I widzieliśmy jeszcze dwóch Irlandczyków, których wcześniej widzieliśmy, jak czekali na prom z Tangeru, wyglądali trochę na podstarzałych gangsterów, a trochę na podstarzałych hipisów, i pokazali nam zdjęcie dziewczyny, i zapytali, czy ją widzieliśmy, a kiedy zapewniliśmy, że nie, odeszli, jak dwie postacie z burleski (Chaplin i Chaplin), i patrzyliśmy za nimi, i zastanawiali, kim była ta dziewczyna, i dlaczego jej szukali? Po dotarciu do namiotu byliśmy wyczerpani, i usnąłbym i spał do południa, gdyby nie bulgotanie w brzuchu, tak intensywne, że już po chwili gnałem do toalety, i kiedy dotarłem do kabiny, defekowałem i wymiotowałem na zmianę, obracając się jedynie względem muszli, co trwało wiele godzin, i co przerywałem jedynie prysznicami (mieszczącymi się szczęśliwie w tym samym budynku), gdyż tylko w ten sposób mogłem zmyć z siebie nieczystości, i, zupełnie już wyczerpany, myślałem, że gdybym umarł, to byłby całkiem dobry ostatni dzień. A od czasu do czasu do toalety wchodził ktoś, kogo budziła nocna potrzeba, albo kto wracał z miasteczka, i potrzebował jeszcze wyszorować zęby, i kto, słysząc moje cierpienia, pytał: czy wszystko dobrze?, na co dopowiadałem: doskonale, i śmialiśmy się obaj, przez tę jedną chwilę doskonale się rozumiejąc, choć nawet się nie widzieliśmy. Aż wróciłem do namiotu, gdzie żona spała, nieświadoma moich zmagań z marokańską chorobą, i wybudzona, szepnęła: śpij już, jutro ciężki dzień. Nazajutrz pakowaliśmy bagaże, a mnie w brzuchu nadal bulgotało, więc piłem wyłącznie herbatę. A kiedy zapakowaliśmy samochód, poszedłem pożegnać się z Polakiem. Jego namiot był zamknięty. Pytałem, czy jest w środku, nie odpowiadał, więc w końcu wróciłem do żony, i powiedziałem, że może został w Maroku, co, nie wiem dlaczego, napełniło mnie niepokojem (takim ogólnym przeświadczeniem, że stało się coś złego). Powiedziałem: a jeśli stało się coś złego? Spytała: ale co mogło się stać? Nie wiem, ale coś mogło. W każdym razie nie chciałem jechać, dopóki się z nim nie zobaczymy, więc poszliśmy na plażę, skąd obserwowaliśmy kitesurferów, setki kolorowych żagli, i czasem wiatr porywał któregoś do góry, ponad fale, gdzie zawisał na moment , aż siła ciężkości ciskała nim o wodę, i dopiero w południe, gdy żar zrobił się nieznośny, wróciliśmy na kemping, ale Polaka nadal nie było, stałem przed namiotem i pytałem: jesteś w środku?, aż w końcu odważyłem się i otworzyłem zamek (wcześniej upewniwszy się, że nikt mnie nie widzi), ale Polaka nie było, jedynie skotłowane śpiwór i ubrania, i taki zapach, jaki jest tylko w zamkniętych namiotach, i zaraz zamknąłem zamek, speszony własnym zachowaniem. Żona powiedziała: powinniśmy jechać, ale chciałem jeszcze poczekać, aż słońce było coraz niżej i niżej, jednak Polak nadal nie wracał, więc w końcu odjechaliśmy, choć obsesyjnie o tym myślałem, i jeszcze kilka dni nie dawało mi to spokoju, i snułem różne, coraz bardziej tragiczne wizje, co mogło się stać, aż żona poprosiła, abym przestał. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem w sobie skłonności do popadania w paranoję, w nakręcanie się w coraz natrętniejsze myśli, aż nie istniało nic innego, tylko one. Tej nocy po raz pierwszy od dwóch tygodni spaliśmy w hotelu, w Alicante, do którego dotarliśmy nocą, by zjeść jeszcze pizzę z anchois, i tej nocy kochaliśmy się przy otwartych oknach, zawstydzeni (i podnieceni), że ktoś mógł nas usłyszeć, a potem piliśmy wino, wyglądając na uliczkę, którą nikt nie chodził: nieruchomy zaułek z żółtą plamą światła.



Łukasz Suskiewicz (ur. 1977) – prozaik, ostatnio opublikował zbiór opowiadań Mikroelementy (wyd. Forma). Mieszka w Częstochowie.

Bartosz Kolczykiewicz (ur. 1995) – student Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, absolwent Liceum Plastycznego w Supraślu,tworzy pod pseudonimem Bartecky. Kontrast, zdecydowane kolory, przerysowana forma to jego przepis na sztukę. Nigdy nie przebiera w środkach, uwielbia eksperymentować. Z uwagą obserwuje otaczający go świat i ludzi. Dragsy, performerzy i inne tęczowe ludki to jego wielkie muzy. Kocha modę, taniec i robienie sobie selfie, czego przykładów bez trudu można doszukać się w jego pracach.