Błahostka pojawiła się i od razu była genialna. Choć została rzucona lekkomyślnie, natychmiast zaczęła żyć własnym życiem i było ono bardziej spektakularne niż to, które prowadziła jej stwórczyni. Zadomowiła się w mowie, była na wszystkich językach, zaraz wygrywała plebiscyty popularności. Językoznawcy nie nadążali z odnotowywaniem jej wizyt, chcieli poznać i udokumentować je wszystkie.

Zdawać by się mogło: niesłabnący wir popularności.

Można powiedzieć: centryfuga bez końca.

Aż tu nagle wypadek.

Gdy błahostka spacerowała po bazarze, pożarł ją karp. Długo opracowywał plany ucieczki z plastikowego pojemnika. Praca popłaca, mógł pomyśleć, skacząc po chodniku. Odbijał się ogonem od płyt i robił to swoje o o o. Jasne, że ludzie próbowali go łapać. Darmowy karp – nie lada gratka; stracony karp – smutek sprzedawcy. Ale bądź tu zwinny, kiedy ryba skacze po chodniku. Takich cudów jeszcze nikt nie widział, jak bazar bazarem. Karp chlapał o beton, chlapał i nagle tak się odbił, że aż zjadł błahostkę. Na twarzach gapiów: przerażenie. Sięgnęli po smartfony, zaczęli dzwonić na pogotowie, na psy, proszę przyjechać, bo karp, bo karp, połączenia się rwały. Na twarzach gapiów: lęk. Tłum się rozstępował, a karp chlapał. Sam chyba nie wiedział, dokąd sunął. Wtranżolił, choć nie chciał, po prostu była na trasie, skąd miał wiedzieć, tak by się tłumaczył, gdyby miał się tłumaczyć, ale przecież nikt go nie pytał, wszyscy się bali i schodzili mu z drogi, nawet samochody, nawet tramwaje,
tylko ona nie,
tylko ona.

Spojrzała w te jego karpie oczęta, w ten pyszczek robiący o o o, i powiedziała kocham cię, a ten się zdziwił, bo jak karp karpiem nikt mu tak nie powiedział. Ale ona była zdecydowana. Zaciągnęła karpia do urzędu stanu cywilnego i w towarzystwie dwojga świadków wzięła z nim ślub. Żyli długo i szczęśliwie, i w akwarium, i poza nim, aż pewnego dnia karp zapadł na zdrowiu, ona zapytała: co ci jest?, a on tylko: o o o, a pyszczek miał jakiś słaby, jakiś zielonkawy, więc ona wzięła smartfon i zadzwoniła po pogotowie, cały czas zastanawiając się, ile to ją będzie kosztowało, w końcu i ona, i karp bez ubezpieczenia, martwiła się, ale dzwoniła, i dobrze, że dzwoniła, lekarze ledwo go odratowali, chwila i byłby denat – tak jej powiedzieli, mało taktownie, a do tego nie wytłumaczyli, co mu było. Aby spłacić rachunki, zatrudniła się w kwiaciarni, ale długo tam nie pracowała, bo mieszkańcy pobliskiej spółdzielni mieszkaniowej pod osłoną nocy podpalili budynek, który z niejasnych przyczyn nienawidzili. Ona wtedy poszła pracować do spółdzielni, choć to nie było na jej nerwy: wysyłać co trzy dni pisma o podwyżkach czynszu i odbierać co trzy minuty telefony w sprawie podwyżek czynszu. W tym czasie jej małżonek żył życiem rekonwalescenta, pływał w czystej wodzie, chrupał to i owo, wcale nie walił mułem, więc w końcu było widać, że miał się tip-top.

I wtedy właśnie wydarzyła się kolejna tragedia, gdyż karp umarł.

Ona się obudziła z budzikiem, on obok niej leżał zupełnie martwy, ona mu zrobiła usta-usta, on na to nic, ona zadzwoniła na pogotowie, oni przyjechali, powiedzieli: zimny, znowu mało taktownie, więc ona spytała, czy można delikatniej, oni coś tam odburknęli, w każdym razie potem była autopsja, bo jej strasznie zależało na tym, by poznać przyczynę śmierci, w końcu to jej małżonek, innego już mieć nie będzie – tak sobie postanowiła. Dokonało się filetowanie denata, a wniosek z niego płynął taki, że zabiła go błahostka, ta sama, którą on zjadł, i ta sama, którą to właśnie jego małżonka wypowiedziała wiele, wiele lat wcześniej.

Zrozpaczona wdowa podjęła śluby milczenia, na zawsze koniec z gadaniem. I choć bywało jej ciężko, zwłaszcza na samym początku, to faktycznie po kres swych dni nie wypowiedziała już ani jednego słowa, ani pół. Mówiłam, że koniec, więc koniec, tak sobie stanowczo myślała.

Z czasem poznała innych: dorsza, mintaja, mirunę, samogłowa, rybę goliat, a potem nawet pangę. Zwłaszcza relacja z tą ostatnią była w jej grupie towarzyskiej, a także w spółdzielni mieszkaniowej, bo ciągle tam pracowała, powodem licznych kontrowersji. Danego sobie słowa nie złamała: ślubu już nigdy nie wzięła.



Natalka Suszczyńska – autorka opowiadań, zina Sny i Pokemony oraz książek Dropie (2019) i Chipsy dla gości (2024).

Bartosz Kolczykiewicz (ur. 1995) – student Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, absolwent Liceum Plastycznego w Supraślu, tworzy pod pseudonimem Bartecky. Kontrast, zdecydowane kolory, przerysowana forma to jego przepis na sztukę. Nigdy nie przebiera w środkach, uwielbia eksperymentować. Z uwagą obserwuje otaczający go świat i ludzi. Dragsy, performerzy i inne tęczowe ludki to jego wielkie muzy. Kocha modę, taniec i robienie sobie selfie, czego przykładów bez trudu można doszukać się w jego pracach.