Kwitnąc
Kwiatek czysty, smutnego sierca
Ucieszenie, rodzaj dziewczy.
A czemu nam smutek […]?

Anonim

Kiedy Wiktor sypie na niego pierwszą łopatę, ziemia spada Michałowi na brzuch. Potem lecą kolejne, kojarzące się z wakacjami w Rewalu, gdy zasypywał w piasku zamroczonego piwem i rachunkiem za dorsza tatę, oraz ze wszystkimi pogrzebami, które odprawił w swoim życiu.

Tyle że teraz to on leży.

 – Nie jesteście w trumnach. To jest Próba Ziemi, imitacja zbiorowej mogiły – mówi Wiktor. – Macie się poczuć jak ziarna posiane w glebie: mali i nijacy.

„Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” – myśli Michał.

Buła, Kloc i Mietas już są zakopani. Zostali on i Szur, który jak zwykle się waha.

 – I tak żyjesz jak trup, kwiatuszku. Co ci szkodzi? – mówi Wiktor.

Całe ciało Michała znika po ziemią i Wiktor upewnia się, że fajka do snorkelingu i gogle leżą jak trzeba, a potem ostrożnie zasypuje twarz.

 – To pospoczywaj tu sobie chwilę w pokoju, Ojczulku.

Robi się całkiem ciemno.

Najpierw pojawia się świąd, upiorny. Kiedy wierni nie patrzą, Michał ociera się o ołtarz. Jest zrozpaczony. Na noc najada się leków na alergię i wapna, smaruje grubo przeciwgrzybiczym clotrimazolem i nakłada bawełniane majtki.

Budzi się w środku nocy i drapie jak oszalały. Znowu zapada w sen. Śni mu się betonowy Jezus z pomnika przed kościołem, sunie po wyglądającej jak język żółtej zjeżdżalni na basenie Warszawianka. Impet wody zdziera z Jezusa kąpielówki, które natychmiast idą na dno. Kiedy Jezus po nie nurkuje, między dwiema falami błękitnej wody Michałowi migają jego betonowe pośladki.

Budzi się, zdruzgotany bezbożnością tego snu. Na pościeli znajduje ślady krwi z rozdrapanego krocza. Za oknem marzec w najpaskudniejszej odsłonie ciska w szyby śniegiem. Teraz Michał naprawdę widzi pomnik Jezusa, stoi do niego tyłem i patrzy na tramwaje sunące wte i wewte Puławską.

Najwyraźniej jest obrażony.

Swędzenie to dopiero początek. W ciągu kilku godzin przyrodzenie zmienia kolor na zielony, a potem bezboleśnie pęka i zakwita wielkim, turkusowo-różowym kwiatem, trochę przypominającym storczyk. Każdy płatek mieni się świeżym kolorem, jest jędrny i połyskuje.

Wraz z pojawieniem się kwiatu świąd znika.

Perspektywa ziemi rzeczywiście wiele zmienia.

Michał znalazł się na Terapeutycznej Wyprawie Ukwieconego Mężczyzny, bo desperacko chciał się pozbyć przypadłości, ale czy to coś znaczy wobec faktu, że Wiktor mógłby teraz niechcący zaprószyć grudkę ziemi do jego rurki, skąd wpadłaby wprost do tchawicy Michała?

 – Be-ha-pe. Gdybyście zaczęli się dusić, to dawajcie znaki, pomogę się wydostać – mówił Wiktor, zanim ich wszystkich zakopał.

Zapomniał dodać, że ziemia jest za ciężka, żeby się pod nią ruszyć.

 – Panie Boże, daj mi stąd wyjść i zjeść jeszcze raz fryteczki z maka – skamle Michał.

Mało wzniosłe życzenie jak na księdza, ale Bóg i tak nie słucha, więc co za różnica. Odkąd Michałowi wyrósł kwiat, Pan nie utrzymuje z nim kontaktu. Michał podejrzewa, że kwiat to kara za jakiś ciężki grzech, popełniony, ale niezapamiętany. No bo raczej nie za pomyślenie o proboszczu, że mógłby raz porządnie umyć zęby. Albo za to pozbawione sensu kazanie o cnocie i kobiecym kwiecie dziewictwa. Nikt go przecież nie usłyszał – akustyka w kościele pod wezwaniem innego Michała, Archanioła, jest naprawdę denna.

O, Archanioł! Mógłby się tu pojawić ze swoim ognistym mieczem. W sam raz do karczowania kwiatów.

Albo przynajmniej odkopałby Michała spod ziemi.

Gdy kwiat się pojawia, Michał od razu próbuje go oderwać, ale ból jest potworny, jakby wykwit był unerwiony.

Wciąga majtki i spodnie, ale odkrywa, że nie da rady się zapiąć. Wkłada sutannę i na próbę usadawia się w fotelu. Czarna gabardyna osiada na kwiecie jak namiot.

I jak tu prowadzić mszę? Może poprosi proboszcza o kilka dni wolnego, powie, że jest przeziębiony. Ale kiedyś i tak będzie musiał stanąć przed ołtarzem.

Podejrzewa, że gdyby wyznał przełożonemu prawdę, skończyłoby się na nieudanych egzorcyzmach i przeniesieniu do innej parafii. Ale czy on jest jakimś pedofilem? Krzywda robiona dzieciom go obrzydza. Ale nie tylko to, w ogóle brak kontroli. On, po latach posługi i pokus, związanych na szczęście tylko z dorosłymi, po wielu długich rozmowach z Bogiem, czuje się jak wygasły wulkan.

Urolog, do którego umawia się na wizytę, uważa inaczej.

 – To nie jest rak, tylko wołanie o pomoc – stwierdza po wysłuchaniu pacjenta. – Musi pan dawać więcej upustu żądzy.

 – Ale ja nie odczuwam żądzy – odpowiada Michał. Ma ochotę dodać, że jest księdzem, ale jakoś mu wstyd.

Lekarz unosi krzaczaste brwi, aż spotykają się z krzaczastymi włosami. Wygląda jak zdziwiony wzgórek łonowy.

 – No to naprawdę ma pan problem. Trzeba z tym iść do psychiatry.

Nie idzie tam od razu, o nie.

Może i jest ukwiecony, ale na pewno go nie powaliło. Ma nadzieję, że przynajmniej co do raka konował się nie pomylił. Michał zamawia na Allegro krynolinę ślubną, niezbyt pękatą. Włożona pod sutannę unosi ją na tyle, że ta nie opina się na kroczu. Gdyby go podejrzano, byłby spalony na zawsze, ale w ten sposób może jednak wrócić do swoich obowiązków.

„Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował, żebym się nie unosił pychą” – myśli Michał, bo kwiat trzyma się mocno, a nawet, ku jego rozpaczy, jakby rósł. Jest coś drwiącego w tym jego różowo-turkusowym blasku i to wysysa z Michała wszystkie siły. Odprawia msze, chrzci dzieci, błogosławi nowe związki, rozgrzesza mężów zdradzających żony, oszustów skarbowych, alfonsów, sprawców pobić i rozbojów. Tyle syfu, a żaden nie piśnie, że wyrósł mu w kroku kwiat.

 – To niesprawiedliwe – woła do Boga.

Bóg milczy, jak nie przymierzając, matka Michała, całą sobą mówiąca „domyśl się”.

Michałowi wszystkiego się odechciewa. Myśli o Księdze Hioba. Patrzy na fasadę kościoła i stwierdza, że z góry leciałoby się krótko, a efekt murowany, tyle że kiedy go będą zbierali, to zobaczą krynolinę i kwiat. Mógłby się też powiesić na drzewie, tak samo kwitnącym jak on. W Wielkanoc fantazjuje, że to jego przybijają do krzyża, a dodatkowy gwóźdź trafia w krocze.

„Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała?”

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów czuje żądzę. Jest to żądza śmierci.

Pod ziemią każda myśl samobójcza wydaje się Michałowi niedorzeczna.

Nie tylko dlatego, że nagle bardzo, ale to bardzo chce mu się żyć.

Przecież gdyby nawet pragnął przyspieszyć śmierć, to nie miałby jak, bo nie może się ruszyć. Jest bezradny jak noworodek albo sparaliżowany bohater Motyla i skafandra.

Świetna metoda eliminacji obłędu. Niezawodna i szybka. Jeśli przeżyje, to wróci powiedzieć o tym psychiatrce.

 – Na pana miejscu pomyślałabym o tym jak o pęknięciu w asfalcie, z którego wyrasta mlecz – mówi ona, wtedy, dawno temu, kiedy w końcu do niej dotarł.

Gabinet znajduje się na Powiślu, na dziesiątym piętrze bloku z wielkiej płyty. Wszędzie wiszą obrazki sów, które patrzą Michałowi w krocze.

 – Słucham? – Michał wybija się z fantazji o wyskoczeniu przez okno.

 – Może pan chodził czasem po Starej Ochocie czy Pradze, nawet w Śródmieściu są takie miejsca. Takie pole niczego, niby boisko, ale bez bramki czy kosza, trochę podwórko, ale nic tam nie ma, jakiś stary asfalt, gruz. I tam wyrastają sobie chwaściki, trawki. Ktoś postanowił, że wszystko będzie jednolite, a tu proszę – jakieś silne, nieposłuszne ziarno okazuje się lepiej przystosowane niż ten smutny smołowiec.

 – Pani też uważa, że powinienem uprawiać seks? – wzdycha.

 – Nie. Uważam, że powinien pan iść na psychoterapię. Przyjrzy się pan sobie i po kilku miesiącach, może latach, zacznie rozumieć.

À propos czasu. Michał przypomina sobie wtedy, że za dziesięć minut ma dyżur w konfesjonale.

 – Pomyślę o tym – mówi, wstając z krzesła. Psychiatrka stara się go zatrzymać, ale on już zamawia Ubera, a chwilę później zasiada w dźwiękoszczelnym konfesjonale, przed którym stoi spora kolejka.

Przynajmniej kogoś odciąży, on, smutny smołowiec.

Właśnie wtedy poznaje Kloca, w konfesjonale. Ale nie wie jeszcze, że Kloc to Kloc.

Na razie widzi tylko przez szpary w kratce cielsko w białym dresie. Przełyka ślinę. Cieszy się, że coś go dzieli od penitenta, choćby to ażurowe drewienko.

 – Psze księdza, to grzech jechać na taki wyjazd? – pyta Kloc, głosem stworzonym do krzyczenia „Legia Pany”.

Grube palce wsuwają pod kratką ulotkę z akwarelką – turkusowo-różowy storczyk. Pod obrazkiem napis: „Terapeutyczna Wyprawa Ukwieconego Mężczyzny”, poniżej miejsce i data spotkania organizacyjnego.

Michała oblewa zimny pot. Milczy. Zastanawia się, czy po drugiej stronie nie klęczy przypadkiem szatan we własnej osobie. Tymczasem Kloc opowiada, jak zakwitł i czego to nie próbował. Fora internetowe podpowiadały noszenie włosiennicy, picie odchwaszczacza i obwiązywanie kwiatu sznurkiem, żeby odpadł. I nic.

Michał długo ogląda ulotkę.

Kloc dodaje, że prowadzący podobno sam pokonał ukwiecenie.

Michał wyrokuje, że taki wyjazd nie jest grzechem, ale ulotkę musi zatrzymać.

Spotkanie odbywa się w budynku szkoły podstawowej. Wszędzie gumowy zapach sali gimnastycznej zmieszany z czymś lepkim. Michał myśli o rękach dzieciaków, które dawno temu spłukały mu głowę w kiblu.

Przychodzi w anonimowym swetrze, bez koloratki. Kątem oka widzi Kloca, ten ledwo się mieści w ostatniej ławce pod oknem i jak zaczarowany ogląda plastikowy model prostopadłościanu. Reszta porozrzucana po klasie – wszyscy w tych małych ławkach – jakby zaraz mieli pisać kartkówkę.

Ostatni wchodzi siwy, rozczochrany facet w czymś, co wygląda jak worek na ziemniaki z dziurami na głowę i ręce. Jest boso. Przedstawia się jako Wiktor, podłącza komputer pod rzutnik i zaczyna prezentację.

Gdyby ktoś powiedział wtedy Michałowi, że za parę dni da się zakopać temu panu w ziemi, i to razem z głową, tylko by się przeżegnał.

 – Kwiatu trzeba do życia czterech żywiołów: ziemi, wody, powietrza, a konkretnie dwutlenku węgla, i ognia, czyli słońca – zaczyna Wiktor. – Stąd cztery próby: Ziemi, Wody, Powietrza i Ognia. Ta ostatnia jest najważniejsza. Najpierw jedziemy jeden cykl ziemia–woda–powietrze, patrzymy, jak kwiaty reagują. Potem albo walimy to jeszcze raz, albo dobieramy program indywidualnie. Może się wam to kojarzyć z cyklami sterydowymi albo z chemioterapią, i słusznie – nie robi się tego dla przyjemności. No i wiadomo – kwiat to natura, więc wszystko odbywa się w naturze. Wyjazdowo. Pytania?

 – Myślałem, że będziemy ruchać jakieś fajne duperki – mówi wtedy Mietas, oparty o stojak z mapami, trochę dla śmiechu, ale nie do końca.

 – Baba ma cię uzdrowić? Urodziła, wykarmiła i jeszcze ma ci odchwaszczać jaja? Radykalnie męski wyjazd, misiu. Szkoła przetrwania – mówi Wiktor.

 – A skąd wiadomo, że to skuteczne? – pyta Szur, cienki jak sznurówka, w koszulce z przekreśloną strzykawką. Jeszcze wtedy Michał myśli, że Szur sprzeciwia się heroinie, a nie szczepionkom.

Wiktor bez ostrzeżenia unosi swoją szamańską szatę, pod którą dynda nagi fiut.

 – Widzicie tu jakieś płatki? Pręciki?

Michał aż podskakuje i wali się kwiatem w blat ławki. Zdegustowani kolesie odwracają wzrok.

Jak gdyby nigdy nic, Wiktor zmienia slajd prezentacji. Na białej ścianie klasy wyświetla się owłosione krocze z turkusowo-różowym storczykiem. Powyżej twarz Wiktora.

 – I co? Wszystko jasne? – Obrysowuje kwiat czerwonym wskaźnikiem. – To zdjęcie z zeszłego roku. Ktoś chce pokazać swój kwiat?

Michał wybiega z sali, niemal zderzając się z Wiktorem.

Na plebanii bierze prysznic, najchętniej oblałby się wrzątkiem. Chce wymyć z głowy te kwiaty, fiuty, kolesi, smród.

Herezja – myśli.

Perspektywa wyjazdu spływa wartko do kanalizacji. Ma przecież swoją krynolinę i właściwie wcale mu ten kwiat nie przeszkadza.

Ale kiedy schyla się, żeby umyć stopę, dostrzega w kroczu nowy pąk.

Ostatnie, co pamięta spod ziemi, to lekkość nad sercem, jakby nagle otoczyła go czyjaś dobra obecność. Chwilę potem – czerń przenikają świetliste promienie.

„Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”.

Boże, wybaczasz mi? – pyta w myślach Michał, bo w ustach ma rurkę. Po policzku spływa mu łza i zatrzymuje się na brzegu gogli.

Wtedy coś uderza go w klatkę piersiową i ze światłości wyłania się kształt rozczochranej głowy Wiktora.

 – Dobra, wyciągamy Ojca – krzyczy, unosząc saperkę.

Michała obejmują ręce, wiele rąk.

*

A mogłem zapisać się na psychoterapię – myśli, idąc z plecakiem na parking pod Pałacem Kultury. Z daleka poznaje Kloca, Bułę i Wiktora, który znów ma na sobie ziemniaczaną szatę. Szur i Mietas siedzą już w busie. Zaraz ruszą i wszystko znajome, skrzyżowanie za skrzyżowaniem, zacznie się od nich oddalać. Zostaną pola, łąki, lasy i skały. Jakieś wielkie nic, każące zadawać sobie w kółko to samo pytanie: „dlaczego ja?”.

Wiktor nie podejmuje takich tematów. Uczy ich rzeczy, których nie nauczyli ojcowie – rozbijania namiotu, rozpalania ogniska i wspinaczki po skałkach. Daje podstawy medytacji i mówi o wewnętrznym ogniu tummo: to dzięki tej technice Wim Hof, inaczej Iceman, przepłynął pięćdziesiąt siedem i pół metra pod lodem i przebiegł półmaraton boso na śniegu w niewiele ponad dwie godziny.

 – Chcecie traktować swoje kwiaty jako metaforę? Ja wam nie bronię. Tyle że niewiele z tego wynika. A z leżenia pod ziemią, owszem.

Medytacja tummo to przygrywka do Próby Wody.

Próba Wody to przejście po pas przez lodowatą rzekę.

Kiedy w końcu to robią, Michałowi z zimna niemal zamiera serce, a Kloca porywa nurt. Znajdują go kilometr dalej w trzcinach, nieprzytomnego, ale jego kwiat kurczy się o połowę.

Stan kwiatów badają co tydzień. Wiktor ma ze sobą miarkę i chromatometr do mierzenia koloru płatków. Kwiat Michała słabo reaguje na Próby. Może na chwilę staje się bardziej cielisty niż różowy, ale to wszystko.

 – Mocne ścierwo – komentuje Wiktor. – Nic się nie martw, słonko, rozjebiemy skurwysyna.

 – Ile to potrwa?

 – Tyle, ile będzie musiało – odpowiada Wiktor.

Michał mu ufa. Gdyby przestał, nie zostałoby mu nic.

 – Sterydy są po to, żeby przeskakiwać bariery genetyczne. Dla niektórych to jest czterdzieści cztery w łapie, a dla innych trzydzieści siedem. Chcesz być większy, bierzesz teścia, lecisz cykle. Uniwersalna potrzeba. Jeden koleś w Rosji wstrzykiwał sobie olej w bicki, żeby urosnąć.

 – I leciałeś te cykle, aż cię ukwieciło – mówi Mietas, nie bez satysfakcji. Buła jest wielki i piękny. Każdy chce być jak Buła. Dobrze, że ma przynajmniej taki sam cipko-kwiat jak wszyscy.

Mietas, gdyby wyglądał jak Buła, może nie musiałby testować kolejnych słów kluczowych na RedTubie.

Siedzą przy ognisku i opiekają na patykach kawałki konserwy tyrolskiej. Mietas wyjmuje z plecaka flaszkę Jacka Danielsa, metalowe kieliszki i puszcza to w krąg. Buła skręca jointa.

 – A teraz wszyscy walimy cykle żywiołów – mówi Szur.

Nikt go wprost nie nazywa Szurem, ale to więcej niż oczywiste. Między opowieściami o upadłym Imperium Lechitów a przytaczaniem dowodów na płaskość Ziemi mówi, jak to się stało, że zakwitł. Od słowa do słowa przyznaje, że przyłapał syna w niedwuznacznej sytuacji z kolegą, co to niby przychodził tylko pograć na PlayStation. Spakował go wtedy i kazał mu wynieść się do kolegi, skoro tak bardzo go lubi.

 – Rozumiecie, to męskie posuwanie się. Fuj, weź to odzobacz. Własny syn! – żali się Szur. – To mi rozsadziło mózg. I kutasa.

 – Wywaliłeś syna z domu?! – oburza się Mietas.

 – Nie jestem z tego dumny – przyznaje Szur.

 – Chłopie, ile razy byś sobie nie wyziębił tej pały w strumieniu, to nic się nie wydarzy – przerywa mu Buła.

 – Dzwonisz do niego – mówi Kloc. – Jeszcze zanim się najebiesz. Prawda, psze księdza?

 – Prawda – odpowiada Michał.

Nawet nie musiał mówić, kim jest, poznali po głosie.

Kloc wyrywa Szurowi telefon i wybiera numer syna.

 – Nie ma zasięgu – mówi Wiktor. – A do takich rozmów, kwiatki, lepiej się przygotować, a nie tak na przypale. Bo skończy się na tym, że zamiast przepraszać, opowiesz mu o inwazji UFO.

 – To weź nam powiedz, co to jest ta Próba Ognia – nudzi Mietas.

Po kilku obrotach butelki Kloc wyciąga swoją.

 – Zobaczysz – odpowiada Wiktor. – Cierpliwości.

 – To jest Próba Ognia – rechocze Kloc i nalewa wódki do kieliszka, podpala, zdmuchuje i wypija.

 – Nie, to jest Próba Ognia! – Buła wyrywa mu zapalniczkę, kładzie się na ziemi, z nogami podkulonymi jak do porodu, i pierdzi, podkładając ogień. Pierd, owszem, zapala się. Ale spodnie też.

 – Ja pierdoleee – drze się Buła, zdzierając je razem z majtkami i skacze przed towarzystwem na swoich wyrzeźbionych łydkach. Jego kwiat połyskuje w płomieniach ogniska.

Gdyby nie byli nastukani jak kutry torpedowe, toby się tylko śmiali. Ale są, więc jeden za drugim zdejmują spodnie i majtki i zaczynają śpiewać We Are the Champions.

Tutaj film Michała się urywa.

I consider it a challenge before

The whole human race

And I ain’t gonna lose

Budzi go bzyczenie. Dźwięk jest jak widelec wsadzony w płynne żółtko spuchniętego mózgu. Michał jeszcze nie wie, co się dzieje. Na pewno jest goły i zmarznięty, a włosy na nogach ma pełne rosy.

Ognisko zgasło. Wszyscy z wyjątkiem Wiktora leżą wokół, rozebrani jak do rosołu, i chrapią.

A bzyczą pszczoły, wyraźnie zainteresowane kolorowymi kwiatami.

Michał podnosi zapalniczkę Buły i wkłada do kieszeni upapranych w popiele spodni, szybko rozkłada namiot, wciska się w śpiwór i śpi dalej.

Nie przyznałby tego przed nikim, ale Michał zaczyna się czuć dobrze na tej wyprawie. Z biegiem dni mijają mu zakwasy i goją się odciski. Uczy się wyjmować kleszcze jednym pstryknięciem paznokcia i ignorować komary.

Nie pamięta, kiedy ostatnio tyle się ruszał. Nie pamięta, czy kiedykolwiek czuł się częścią jakiejś grupy. W seminarium głównie się modlił, w Świętym Michale proboszcz działał mu na nerwy, a pozostali księża balansowali na skraju demencji. Od kiedy Bóg przestał z nim rozmawiać, Kościół jako wspólnota osób, którym mówił z ambony, jak żyć, też wydawał mu się pozbawiony sensu. Jego kibolski penitent Kloc, z zawiasami za pobicie z ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu, stał mu się bliższy niż oni wszyscy razem wzięci.

I jeszcze ta przyroda. Kiedy przyjechali na miejsce, szli przez pola rzepaku i kwitły bzy. Nie wiadomo kiedy, wokół zaczęły wyrastać figowce, palmy i bugenwille – kwiaty, których fiolet przyprawiał o zawrót głowy – a niebo przybrało śródziemnomorski odcień. A może to on się odmienił od tego oddychania, leżenia w ziemi, wspinania się i patrzenia na świat ze skały, co Wiktor nazywał Próbą Powietrza.

Nie pamięta, czy kiedykolwiek zachwycał się naturą.

Kwiatki nie były dla facetów, tak jak kolor różowy, brokat, cekiny i płacz.

Inna sprawa, że jego własny kwiat, mimo przeróżnych wysiłków, trzyma się mocno, nawet jakby się rozpulchnił. Poza tym Michał nie wie, czy to przez konserwy i liofilizowane żarcie, ale czuje, że go wydęło, no i zdarza mu się wymiotować, zwłaszcza rano.

 – Chyba nie idzie najlepiej – mówi w końcu Wiktorowi.

 – Pokazuj.

Wiktor ogląda kwiat dokładnie, bierze go w dwa palce i pozwala mu opaść. Potem ogląda brzuch.

 – Mordo, nie mam dla ciebie dobrej rady – wzdycha. – Możemy spróbować drugiej Próby Ziemi, zakopiemy cię głębiej. Albo zrobisz jeszcze ze dwa razy skałkę, albo strumień, co wolisz. Ale z kwiatami jest tak, że jedne dają owoc na zewnątrz, jak banany, a inne do środka. I wtedy jest kłopot.

 – Kłopot?

Wiktor zastanawia się, zadziwiająco długo.

 – Chyba jesteś jakimś wyjątkiem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, to totalna kazuistyka. Ale jeśli jest tak, jak myślę, to po pierwsze, kwiat zostaje, bo to przez niego wyjdzie owoc. A po drugie, będzie nim nie banan, tylko ludzkie dziecko. Owoc żywota, rozumiesz, nazwę opatentowała chyba wasza firma. No bo aborcji sobie nie zrobisz, Ojczulku. Komu jak komu, ale tobie naprawdę nie wypada.

 – Aborcji? – wyjękuje Michał. Chciałby powiedzieć coś więcej, ale słowa łamią mu się w ustach. Zostaje z nich garstka trocin.

Wiktor mocno go przytula.

 – Poradzisz sobie, może nawet ogłoszą cię kiedyś świętym.

Zamknięty w pachnącej ostrym, męskim potem banieczce ramion Wiktora, Michał zaczyna szlochać.

Dla porządku robią jeszcze dwie Próby Wody i zakopują go cztery metry pod ziemią, gdzie oddycha przez rurkę od namiotu. Na próżno, poranne torsje tylko się nasilają i Michał przestaje nadążać za tempem wyprawy. Może Wiktor mnie oszukał i jestem po prostu zatruty? – myśli, ale po kilku dniach powiększają mu się piersi i zaczyna z nich kapać mleko.

 – Trzeba im powiedzieć – mówi Wiktor.

Michał wzdycha i idzie na stronę zwymiotować.

Tego wieczora znów siedzą przy ognisku i właśnie dociera do niego Bułowy joint – według skromnej wiedzy Michała na temat prokreacji, coś takiego może zaszkodzić dziecku.

 – Jestem w ciąży – mówi.

Zapada cisza, pulsująca od świerszczy. Wiktor powtarza wszystko, co opowiedział już Michałowi.

 – Musicie wiedzieć, że to pewnie skutek zapylenia krzyżowego. Kiedy leżeliście na golasa przy ognisku, przyleciały pszczoły. Na szczegóły szkoda czasu, najważniejsze, że druga część materiału genetycznego pochodzi od kogoś z was.

Zapada cisza.

 – Będziesz robić test na ojcostwo? – pyta Mietas, niby żartem, ale jednak nie.

 – No co wy – wzdycha Michał. – I co, Mietas, zamieszkamy razem na plebanii i wychowamy to dziecko? A potem zrobimy następne?

Śmiech, który mu odpowiada, jest zwielokrotniony przez ulgę.

Spoko gość z tego Ojca, bierze wszystko na klatę.

 – Ojciec, to będzie nasze obozowe dziecko. Będziemy go zabierać na meczyki – mówi rozradowany Kloc.

 – Albo ją – dodaje Mietas. – Co by to była za kobieta, urodzona przez księdza! Bój się Boga! Może nam urodzisz Mesjaszkę, Ojciec?

 – Możesz zostać youtuberem. Ksiądz samotnie wychowujący dziecko, ale hit – dodaje Buła.

Michał śmieje się jak inni, ale wszystko w nim się kurczy. Szur jako jedyny ma doświadczenie rodzicielskie, jak wiadomo, niełatwe. Tylko gratuluje Michałowi i przez resztę wieczoru siedzi cicho.

Michał się kładzie, ma mdłości. Nasłuchuje przez brezent – żarty, śmiechy, krzyki. Rozkołysana łajba niesie go coraz dalej i dalej od tego miejsca i od nich, na wyspę, gdzie będzie zupełnie sam.

Zresztą nie wiadomo nawet, czy on tam będzie, bo ma wrażenie, że przestał istnieć.

Nigdy nie chciał mieć dzieci. Nie po to wybrał seminarium, żeby się nimi zajmować. No i w przeciwieństwie do kwiatu, dziecka nie da się ukryć pod krynoliną. Czy jest gotowy, żeby odejść z Kościoła i zarabiać na rodzinę? Co on potrafi? Skoro wymyśla kazania, to może – agencja reklamowa? Media?

Poza tym bycie w ciąży wymaga robienia jakichś badań, jedzenia witamin czy czegoś, a on siedzi w dziczy i obserwuje, jak kolesie wspinają się na skały i włażą do lodowatych strumieni.

Zdążył to polubić i właśnie w tym momencie ktoś potraktował go jak naczynie.

Jeśli Bóg uznał, że ma być z niego nowa Matka Boska, to naprawdę źle wybrał. Nawet nie wie, czy to bluźnierstwo, że ciąża go nie cieszy.

Odkąd zobaczył swój kwiat, Michał naprawdę nie wie, o co może chodzić Bogu.

Od tamtego wieczoru wszyscy zaczynają traktować go inaczej. Buła niesie jego plecak, Mietas co i rusz pyta, jak Michał się czuje. Idą dużo wolniej, muszą na niego czekać.

 – Wiktor, ja im tylko przeszkadzam – mówi sfrustrowany po kilku dniach.

 – Przeciwnie. Pomagasz – słyszy, ale Wiktor nie wyjaśnia, co konkretnie ma na myśli.

To uczucie do każdego przychodzi osobno, ale komunikuje z grubsza to samo – właściwie nie masz do czego wracać. Do komputera z pornolami? Siłowni? Świata spisku? Do bicia się w obronie dobrego imienia klubu? Wraz z blaknięciem i znikaniem kwiatów, blaknie znaczenie tego wszystkiego. Co noc śni im się ogień, który pochłania ich warszawskie mieszkania. Zajmują się nim hantle, antyszczepionkowe transparenty, dmuchana lala z rozwartymi ustami, ultrasowe szaliki.

Dobrze by było zacząć wszystko od nowa.

Znaleźć jakiś sens.

Czy naprawdę trzeba go szukać daleko?

 – Słuchajcie, tak nie może być – mówi w końcu Kloc. Michał już śpi, a oni, jak co tydzień, zmierzyli sobie kwiaty i siedzą zadowoleni przy ognisku. – Któryś z nas jest ojcem tego dziecka. A wygląda to tak, jakby miał tylko jednego. Gdzie honor, panowie? Nie można tak kolegi zostawić. On o to nie poprosi, ale tu masę rzeczy trzeba. Hajs, zmienianie pieluch, asysta przy porodzie, nie wiem, kurde, co tam więcej.

 – Nocki. Karmienie. Ząbki. Kolki. Wysypki – dodaje Szur. – Szczepienia. Ubrania. Buty. Wybieranie przedszkola. Wybieranie szkoły. Mówić dalej?

 – Trzeba z Ojcem zamieszkać. Wiadomo, bez podtekstów. Ale zdalnie się tego nie zrobi.

Mietas, Szur i Buła kiwają w milczeniu głowami.

Patrzą po sobie i czują, że coś się zmieniło, ale jeszcze nie wiedzą co.

Kloc budzi się pierwszy i obserwuje świt, później medytuje tummo u wrót namiotu Michała. Chce mu powiedzieć od razu, co postanowili, żeby się przestał martwić. W Klocu narasta duma. Poranne sikanie pokazało mu, że tam w majtkach prawie już w porządku, może tylko trochę za dużo turkusowego.

Czuje, że znowu jest Klocem. A może nawet nie Klocem – po prostu Olkiem. Ma takie ładne, szlachetne imię, którego nikt nie używa. Chyba sam zacznie. Wszystko idzie ku dobremu. Może nawet ten koleś z Ultrasów Enigma, którego pobił prawie na śmierć, odcuka się od respiratora.

Kloc czuje się bardzo, ale to bardzo szlachetny, jednak po godzinie siedzenia pod namiotem Michała zaczyna się niecierpliwić.

Zagląda do środka. Znajduje tylko pusty śpiwór i kartkę z napisem: „Nie szukajcie mnie, poradzę sobie”.

*

Po kilku godzinach marszu w kierunku szosy, na której chciał łapać stopa do Warszawy, Michał napotyka góry. Google Maps musiało stracić zasięg albo on pomylił drogę – od tego upału i ciążowego ogłupienia.

Nie wziął namiotu i teraz widzi, że popełnił błąd, bo robi się zimno. Nie ma też jedzenia. Wypija ostatni łyk wody i kładzie się spać na gołej ziemi. Wiktor uczył ich zaradności, ale przecież obiecywał też, że kwiat zniknie. Wie, że na pewno nie znajdzie w kieszeni batona, o którym ciągle myśli, ale jednak wkłada tam dłoń i trafia na zapalniczkę Buły.

Wtedy przypomina sobie, że nigdy nie przeszedł Próby Ognia.

 – On sobie coś zrobi, mówię wam – krzyczy Szur, który z podejrzliwego stał się nagle gorliwcem.

 – No to, kurwa, ruszaj dupsko – drze się Mietas. Zdążył już spakować dwa namioty, swój i Michała.

Wiktor nigdy nie traci rezonu, ale teraz nawet on poważnieje i co gorsza zaczyna zachowywać się chaotycznie.

Nie wiedzą nawet, czy wybrali dobry kierunek. Dopiero po kilku godzinach Mietas znajduje krzyżyk zawieszony na gałęzi. Idą dalej tą samą drogą, w pełnym słońcu, aż zapada zmierzch. Docierają do gór.

Wydaje im się, że to, co majaczy na szczycie, to najzwyklejsze ognisko. Jednak im dłużej patrzą, tym wyraźniej widzą, że plamka światła porusza się jak człowiek, który jednocześnie walczy z bólem i stara się mu poddać.

Biegną tam najszybciej, jak potrafią. Ich ciała przeszły wiele prób, zgromadziły wielką energię i teraz ona wreszcie się przydaje. Na miejscu nie wahają się ani chwili, wiedzą, że trzeba po prostu pofrunąć w ten ogień, ugasić go swoimi ciałami, skoro te ciała, męskie ciała, są jedynym, co mają.

W końcu Wiktor powiedział, że Próba Ognia jest najważniejsza.

A kiedy znika ogień, pojawia się Obecność.

Michał czuje na sobie chłód i ciężar, jakby znów był pod ziemią, i tak samo jak wtedy nie ma siły się ruszyć, nawet myśleć. Tym razem może jednak zasnąć.

Śni mu się basen Warszawianka, przecznicę od parafii Świętego Michała Archanioła. Siedzi na szczycie wyglądającej jak język żółtej zjeżdżalni i trzyma za rękę dziewczynkę w kostiumie kąpielowym w kwiaty.

Uśmiecha się do niej i ruszają w dół. Po drodze nabierają powietrza, a potem z pluskiem wpadają do wody.


Katarzyna Szaulińska
Czarna ręka, zsiadłe mleko
Filtry, 2022, s. 224



Katarzyna Szaulińska (ur. 1987) – poetka, prozaiczka, psychiatrka i psychoterapeutka. Autorka książki poetyckiej Druga osoba, wydanej w Biurze Literackim w 2020 r., scenariusza komiksu o depresji Czarne Fale i monodramu Córcia wystawianego w Teatrze WARSawy. Laureatka XIII Połowu Poetyckiego, konkursu na Wiersz Doraźny i Pracowni Pierwszej Książki Biura Literackiego w 2019 r., nominowana do nagrody głównej w XXV OKP im. Jacka Bierezina. Publikowała wiersze, opowiadania oraz komiksy, m.in. w „Wizjach”, „Małym Formacie”, „Kontencie”, „Fabulariach”, „Wakacie”, „Kulturze Liberalnej”, Arkuszu 8 „Odry” oraz w angielskim tłumaczeniu Marka Tardiego w „La Piccioletta Barca – Paraphrasis”, „Jet Fuel Review” i „Another Chicago Magazine”. W 2021 roku nakładem wydawnictwa Toad Press/Veliz Press ukazała się w USA książka Faith in Strangers, będąca zbiorem angielskich tłumaczeń jej wierszy. Urodziła się w 1987 roku w Kołobrzegu, mieszka w Warszawie. W Wydawnictwie Filtry ukazał się jej debiutancki zbiór opowiadań Czarna ręka, zsiadłe mleko.