Henio Złotoręki,
czyli pilnie strzeżony sekret lukratywności
pracy na rzecz kultury polskiej

Wszystko sknocił ten pastelarz paćkarz plastyk pejzażysta grafik kreślarz bohomaziarz wizualny ćwok artysta, nikt go nie znał, nikt znać nie chciał, coś w samotni swej zmalował, tam nabazgrał i przekreślił, tu podkleił i postawił (a w spokoju mógł zostawić): instalacje, kompozycje, konstelacje, smugi, strugi, czerni nieco i chuj wie co. Chciał wystawę zrobić z tego, ktoś w dodatku puścił plotkę, że wspaniałym jest malarzem – chwila, moment, poczekajmy, niech pomyślę nad tym trochę, jak to Juruś mawia czasem, siana to ja nie mam w głowie, czy przypadkiem czar artysty w plotce zawsze nie ma źródła, bo sam z siebie dobry nie był nigdy nikt w żadnej dziedzinie, plotka z czasem potężnieje, rośnie, puchnie i pęcznieje, nikt już tego nie zatrzyma, nikt już tego nie powstrzyma. Jest być może winny ten, co pierwszy plotkę puścił w obieg. Moim zdaniem stoi za tym sam pastelarz paćkarz plastyk, wielkość swoją sam ogłosił, w swej wielkości się umościł, ktoś przytaknął, inny westchnął i tak jakoś poszło dalej.

Lecz pewności żadnej nie ma. Nikt pewności mieć nie może. Coś być może, coś nie może. Tak być może, siak nie może. Czasem coś być bardziej może, a być może mniej coś czasem.

Teraz, kiedy na te rzeczy patrzę okiem kogoś, kto to wszystko ma za sobą i popija mordą ledwie zaparzoną Sagę malinową, myślę sobie, że to wszystko jest jak Saga malinowa: ledwie, ledwie zaparzone. Niby coś się wydarzyło, ale niedowydarzyło.

„Niedowyzdarzyło”, poprawił moje myśli Juruś, co pił ze mną równie niedoparzoną co moja Sagę malinową.

„Niedopowyzdarzyło”, dopoprawił żem Jurusia, co pił ze mną równie niedowyparzoną co moja Sagę malinową.

Niedoparzyło, podowypoprawił mnie Juruś, co pił ze mną równie niedopowyprawioną co moja Sagę malinową.

Niedowarzywżdyłyparzywyło, podowyzaprawił żem Jurusia, co po Sadze malinowej równie co ja poszedł się wysiusiać. Dowysiusiać, żem pozapradowił sam sobie siebie.

Coś tu się popierwydoliły prefiksy, Heniu, podowiedział mi Juruś, i bez nieracji, bo coś wiście się rzeczy wydolperiły refpiksy. Coś ta maga salinowa dziewna, dział wiepo Juśur.

Oj, dział wie, dział, połem ja.

Rujuś w dordze na siuniasie siu pierdowyliłę o rurururę od karoryfelara i leżążał dułgo tam tam tam pod karorfyrefarem, a ja… ja… ja… ja… ja… ja… tamtętą hehe Sagęgę malanelowinową żeeem wydopopiłam i ppp…

Juruś wstał jak młody bóg po dwóch godzinach snu. Przeklęty niech będzie metabolizm tych zasranych gówniarzy, co mnie kiedyś precz wygryzą z mej posady i pijsady! Ja już tak nie piju piju jak kiedyś, ja już piju piju słabu, potem cierpiu cierpiu – czasem nawet bardzu i mnie nie ma trochu, trochu, ale robiu, co mogu, i ten Juruś, wróćmy z dygresji, takie niby dwie lewe ręce, ale pojętny jest całkiem, całkiem, i pić pić umić, a właściwie to jego metabolizm tych zasranych gówniarzy pić pić umić, bo umówmy się, że człowiek to tylko miałka skorupa metabolizmem napędzana, i póki metabolizm tych zasranych gówniarzy napędza skorupę, to i skorupa całkiem, całkiem, a jak już metabolizm się obrazi i pójdzie, to gdzieś pryska meta-, i zostaje boli-zm, boli-zm, już nie całkiem, całkiem, tylko miałknie, miałknie ta skorupa do cna i do dna gna, raz i dwa, i raz, i dwa, no i ten Juruś, wróćmy z dygresji, przeniósł mnie do kantorka na miotły, żeby nikt mnie nie zobaczył w takim przeparzonym stanie.

Jam z kolei do żywych wrócił dwa trzy później, bo ja już nie to, co kiedyś. Budzę się, wstaję i patrzę, i widzę: z lewej miotła, z prawej szczotka. Czy to Eden? Czy to raj? Nie, to kac! Nie, to kac! Leży w kantorku Henio na kacu, czemu ma kaca nie wie i za co. Ból głowy buch! Suchoty w ruch!

Henio wie dokładnie za co. Henio wie dokładnie czemu. Bo ja jestem owym Heniem, a ja w głowie siana nie mam, jak to czasem Juruś mówi, wszystko przez niedoparzoną Sagę ową malinową. Albo ona doparzona, tylko jam się doprzeparzył, albo jam się niedoparzył, i swój osąd o parzności Sagi owej malinowej oddoparzył, tego nie wiem. Wiem na pewno to jedynie i już mówię, że z tych sądów, niedoparzeń, Juruś skonał i jam skonał.

„Juruś!”, wołam, chyba głośno, ale cicho, ledwie, ledwie, jakbym stękał z gębą zszytą, a ci ona zszyta nie jest, gębę mam normalną całkiem, gębę mam niemłodą może, piękną niezbyt i niemiękką, ogoloną też niebardzo, ale za to: gadać – gada, węszyć – węszy, dyszeć – dyszy, widzieć – widzi, słyszeć – słyszy, a i myśleć jej się zdarza.

„Juruś!”, wołam po raz wtóry, głośniej nieco, a im więcej „Juruś!” wołam, to tym bardziej krzepa wraca.

„Juruś!”, wołam po raz trzeci, a to ładnie już wybrzmiało i w korytarz poleciało. 

Juruś zapukał, poczekał i wszedł.

Chodź tu, wejdź, zapraszam, podejdź, takem prosić jął Jurusia, ale on już w środku siedział, głupiom jakoś mu powiedział. Choć jak to przemyślę nieco, a ja siana nie mam w głowie, jak to Juruś mówi czasem, powiem szczerze, że nie zawsze trzeba mądrze, że czasami głupio można, że czasami głupio trzeba, ba, ja sobie nawet myślę, że i co mądrego można w tym, co głupie znaleźć, tylko trzeba cierpliwości, trzeba się pochylić nad tym, co to głupie się wydaje, złapać, podnieść i obrócić, tutaj spojrzeć i tam zajrzeć, a kto będzie chciał, to znajdzie.

No i ten pastelarz paćkarz plastyk pejzażysta grafik kreślarz bohomaziarz wizualny ćwok artysta przyszedł do pani Janiny, o, tu moja wpadka, ja jej wam nie przedstawiłem, a to przecież dyrektorka, pod jej władzą pozostaję od lat wielu, od tak wielu, że ci ona mogła nawet mnie z kołyski wykraść i tu przynieść, żebym złotą rączką stał się. Ja powiedzieć szczerze muszę, odkąd jestem na tym świecie, to ja nie pamiętam, żebym wyszedł poza Dom Kultury. Kiedy wyjrzeć chcę przez okno, zaraz kręci mi się w głowie, i już nie wiem, gdzie ja patrzę, czy do środka, ale z siebie, czy ze środka i na siebie, ale dostrzec oprócz środka nic nie mogę. O czym gadał z dyrektorką ów pastelarz paćkarz plastyk pejzażysta grafik kreślarz bohomaziarz wizualny ćwok artysta wiedzieć – nie wiem, nie słyszałem, ale co powiedzieć mogę, powiem: knuli coś tam, knuli, aż w końcu uknuli. Przyszedł, wszedł, był tam chwilę w środku u niej w gabinecie, jakieś szepty i pomruki, skończył, wyszedł, poszedł. Kiedy wchodził, był ponury, wyszedł zaś w skowronach cały, uśmiechnięty, wniebowzięty, jak jebnięty. Ależ mi się nie spodobał, jakżem go znielubił nagle, z tym skowronkiem i uśmiechem, wniebowzięciem i jebnięciem, mówię zaraz do Jurusia: „Co za menda i kapuśniak! Nie chcę go tu widzieć wcale!”. Juruś kiwnął ostro głową, dał znać, że mi kibicuje, że on również go tu nie chce widzieć wcale.

Ustaliwszy ten konsensus, wyjął zza pazuchy garnek, dał na palnik i podpalił, wlał zuch Sagę malinową i płyn zaczął niedoparzać. Ja tak patrzę, co on robi, w brzuchu coś mnie kłuje srodze, głowa mówi: Heniu, Heniu, co ty kurwa, znówże syf ten wlejesz w gardziel, znów podłości kresu dotkniesz, a ty mógłbyś być herosem, zdobyć szczyty, wzwyż podskoczyć, niebo z ziemią scalić, oceanów toń podpalić, być kimś więcej, być kimś bardziej, a ty dni z kretesem tracisz, Sagę w płomień mózgu lejesz i na amen kiedyś zgasisz, nikt za Heniem nie zapłacze. Ja z kolei głowie na to: co ty mi tu pierdu, pierdu, głowo mała, głowo marna, jaka wielkość, jakie szczyty, jam skorupa jest u schyłku, nic mnie nigdzie nie prowadzi, jeśli można mniej i niżej, proszę wskaż mi, pokaż, ukaż, bo chcę ujrzeć i zobaczyć, a gdy ujrzę i zobaczę to, co niżej, to się wzniosę pod niebiosa. Głowa na to spokorniała, spierzchła w siebie i zmalała. Ach, słuchajcie, pamiętajcie, głowie nigdy nie ufajcie, głowę trza za mordę trzymać, niech pokory się nauczy, gdy wzwyż patrzy, skińcie szybko, w dół spoziera, szus do góry, w lewo zjeżdża, wio na prawo, w prawo zbacza, psik na lewo, ach, słuchajcie, pamiętajcie, głowie nigdy nie ufajcie. Ja tu z głową gadu gadu, Juruś wtenczas Sagu Sagu, z malin Sagę parzu, parzu, aż ją ów chwat niedoparzu rozlał w szklanki i tak do mnie: „Heniu, Heniu, mój ty druhu, bier szło w dłoń, do ust je przyłóż, przechyl stromo i lej w gardziel”. Ja mu na to: „Ty mi głowy słów nie cytuj, com z nią gadał, przegadałem, w głowie z głową i o głowie, w środku, wewnątrz, we mnie, tegoś słyszeć nie mógł tutaj”, na to Juruś odbił piłkę: „Co to niby za różnica, z głową w głowie i o głowie czy pod głową lub bez głowy, słychać wszystko, gdy się słucha, ciszę, szept i śpiew koguta”.

„Dobrześ, Juruś, to zmiarkował”, takem go pochwalił gromko, „całkiemś łebsko to wyłożył, bo to trudno poukładać, co to słychać, gdzie to słychać i czy można słuch usłyszeć, bo słoń słyszy takie niskie, a nietoperz te wysokie, my słuchamy i słuchamy, ale nam to nie pomaga. W kruczoczarnej studni stoim, woda sięga po kolana, ręką w lewo, ręką w prawo, wszędzie wadzi lepka ściana”.

Juruś w złość, i krzyczy gniewnie: „Jakie słonie, nietoperze, zanurz ty się w Sagi głębię, pij to, nie mów już nic więcej”. Nie mówiłem nic już więcej.

Policzyłem do dziesięciu. Litość odwlec mi kazała moment strucia mego ciała, bo mój marny metabolizm, to już nie jest całkiem, całkiem, on już miałknie, miałknie, on już nie jest tak jak kiedyś, kiedyś, kurwa, alem ja był mężny, mocny, władczy, z pięścią kroczył żem przez życie, o bogowie gromowładni, byczy byku, smoczy smoku, druszy druhu, chciałem w prawo, tom szedł w prawo, chciałem w lewo, tom szedł w lewo, w piątek pięć kubików wódki, sześć w sobotę beczek piwa, a w niedzielę boska krzepa, zdrów jak złoto, jak malina, jak sunący w zaspę pingwin, chciałem w prawo, tom szedł w prawo, chciałem w lewo, tom szedł w lewo, teraz jam jest marne echo, jam cień cienia, jam proch prochu, obraz obrazu obrazu. I znowu mi przed oczami stanął ów pastelarz paćkarz plastyk pejzażysta grafik kreślarz bohomaziarz wizualny ćwok artysta, bom tu o obrazie prawił i wykrzywił mi mą mordę grymas szpetny, obelżywy. Juruś spojrzał, drżąc z bojaźni, i mi tak na ucho rzecze: „Wypij! Zaśnij!”. I wypiłem, i zasnąłem.

Kiedym wstał, to dziwnie było, nic nie było, co być winno. Kiedym się tak porozglądał, w lewo, w prawo, w dół, do góry, Bogam nagle tam zobaczył, jak zza winkla na mnie kuka, ja go gonię, on ucieka, ja uciekam, on mnie goni, ja go chaps za nogi łapię, on mnie bach za czoło pachą, pytam, „co ty tutaj robisz, nigdy cię tu nie widziałem, chociaż cię wypatrywałem”, on mi na to nic nie mówi, „co ty do mnie nic nie mówisz”, słowem tnę płótno milczenia, on mi na to nic nie mówi, „ja nóg puścić nie zamierzam, trzymać będę aż do śmierci! O żesz w mordę! Czym ja umarł? Czym ja skonał? Co mi powiesz na ten temat?”.

Spojrzał na mnie okiem innym, nieco bardziej spolegliwym.

Bóg tak zaczął: „Ty żeś, Heniu, nic nie zrobił, całe życie w obiboctwie, stać trza było, ty żeś leżał, spać trza było, ty żeś biegał, nic na miejscu, wszystko nie w czas, co mam z tobą, Heniu, zrobić? Nie dla ciebie nieba chmurki, nie dla ciebie piekła żary, i do czyśćcaś jest nijaki, co mam z tobą, Heniu, zrobić? Lepiąc z gliny twoje członki, szczerze przyznam, nie wiedziałem, że ty taki głuptok bedziesz, że nic nie potrafisz zrobić”.

Ja mu na to ripostuję: „Dom kultury jest mym życiem, jestem sobie złotą rączką. Nie jest tak, że nic nie umiem, coś tam umiem, trochę umiem, nie jest też, że wszystko umiem, prawie umiem, nieco umiem, jako tako, tutaj dziubnę, tam poskrobię, wszyscy zawsze biją brawo, wszyscy zawsze uśmiechnięci, bardzo ich rozweselają rąk mych dzieła najrozmaitsze”.

Bóg mi na to: „Heniu, Heniu, mały brzdącu, co ty mi tu oczy mydlisz, co ty mi tu wygadujesz, nikt ci nigdy brawa nie bił, nikt się nigdy nie uśmiechał, coś tam robisz, rzeczywiście, faktom przeczyć nie zamierzam, nie jest tak, że nic nie umiesz, coś tam umiesz, trochę umiesz, nie jest też, że wszystko umiesz, prawie umiesz, nieco umiesz, jako tako, choć zaznaczyć muszę szczerze, że to twoje coś tam trochę prawie nieco jako tako to jest właśnie rak twój, czyrak, gdybyś choć cokolwiek zrobił przenajbardziej lub przenajmniej, inna gadka by tu była. Czemu siedzisz jak w więzieniu, zamiast wyjść stąd, uciec prędko?”.

Ja mu na to: „Ja wyjść chciałem, próbowałem, szukać drzwi wyjściowych miałem, ale Juruś, mój przyjaciel, zawsze mi coś w głowie mąci, zawsze mi coś w głowie mroczy, a jasności ja nie szukam, jasność to mi może skoczyć, jasność jakaś podejrzana, jasność to nie dla mnie, Boże, niech w niebiosach świeci jasność, we mnie niech się mroczy ciemność”.

Bóg mi na to: „Heniu, Heniu, ty gałganie, jak to jasność nie dla ciebie, tylko jasność jest dla ciebie, jasność kochaj, jasność szanuj, przy jasności zawsze waruj”.

Ja mu na to: „Ciemność to jest moja tarcza, ja za ciemność będę walczył, ciemni nikt mi nie zabierze, w ciemność bezgranicznie wierzę, niech by mi kto gwałtem wydarł ciemność moją miłą, drogą, niechby tylko kto spróbował, usiadłbym gdzieś na ustroniu, moc łez lałbym bez oporu”.

Bóg mi na to: „Heniu, Heniu, ty lebiodo, jakeś mnie za nogi złapał, i w trzymaniu ich masz zapał, spełnię jedno twe życzenie, weź nie zmarnuj tego daru, przemyśl dobrze serca chcenie”.

Ja mu na to nic nie mówię, ja nic nie chcę, ja nie pragnę, życzeń nie mam żadnych wcale. Puszczam Boga, biegnę w ciemność.

On mnie goni, ja uciekam, on ucieka, ja go gonię. I on znika, i ja znikam.

Juruś wstał jak młody bóg po dwóch godzinach snu. Niech przepadnie metabolizm tych zasranych gówniarzy, co mnie kiedyś precz wygryzą z mej posady i pijsady, ja już tak nie piju piju, ja już piju piju słabu, ja już potem cierpiu, cierpiu – czasem nawet bardzu – i mnie nie ma trochu, trochu, ale robiu, co mogu, no i ten Juruś, co dwie godziny spał i wstał, wziął mnie zniósł do piwnicy, żeby mnie nikt nie zobaczył w takim przeparzonym stanie. 

Temat piwnic w domach kultury to osobna sprawa, mroczone spirale, kręgi piekielne, zacieki i kielnie, ozdoby przedwieczne, stoły i krzesła – zdenożone, kulawe i smutne, zakurzone mrowie niepełnosprawnych bytów, którym ktoś odmówił śmierci, szeptem bąkając pod nosem: „Jeszcze się do czegoś przyda”. Czemuż nie ma takiej dziury, w którą jakiś byt wrzucony tak się z bytu odniebyci, że się w niebyt przeniebyci! Wszystek byt bym w dziurę cisnął i bym patrzył wesół na to, jak się z bytu odniebyca!

Przyznać muszę szczerze, bo mam straszny wstręt do kłamstwa, że jam właśnie z takiej dziury – niedoparzonosagowej – po trzech dniach żem się wyczołgał i nie znalazł bytu pięknym. Oj, byt piękny nie był wcale, gdym go ujrzał wtedy, aż żem nawet pisknąć nie chciał i Jurusiam też nie wołał.

„Juruś! Juruś!”, tak żem go nie wołał.

Nikt mi nic nie odrzekł wcale na to moje niewołanie.

„Juruś!! Juruś!!”, tak żem go jeszcze bardziej nie wołał.

Nikt mi nic nie odrzekł wcale na to moje niewołanie.

Leżałem, leżałem i sobie myślałem, na co mi tam kogoś wołać, na co w mrok mam gardłem charczeć, a niech inni mnie wołają, a niech inni gardłem charczą. No i długo żem nie czekał, bo się światło zaświeciło, a przy pstryczku światłowskrześnym stała cała wnerwowzięta dyrektorka przenajstarsza. Oj, nie była zachwycona. Oj, nie była uśmiechnięta, jak pastelarz paćkarz plastyk pejzażysta grafik kreślarz bohomaziarz wizualny ćwok artysta, kiedy od niej z biura wyszedł.

„Heniu, Heniu, ty nierobie, zafajdany i zasrany, szukam cię już od tygodnia, trzeba zrobić instalację pod wystawę artystyczną, biegam, biegam, szukam wszędzie, nigdzie cię nie mogę znaleźć, a ty pewnie pijesz ciągle, szlajasz się gdzieś w mroku, w cieniu.

Jest świetlówka do wymiany w sali numer B622.

Kran przecieka, woda kap kap w toalecie 255A.

W moim biurze koło okna szafa gibie się jak pingwin.

Nie mam już do ciebie siły, wziąłbyś się za siebie trochę, nic nie robisz, co nam trzeba, wszystko stoi nieruszone, tu nie działa, tam przecieka, wszystko jakieś takie trefne.

Skończże Heniu z tym kielichem, przestań pić o każdej porze, ani nawet wiedzieć nie chcę, co za badziew wlewasz w gardziel”.

Szczerze przyznam, kłamać nie chcę: nie wiedziałem, co się dzieje, skąd tu w mroku, co rozbłysnął, wzięła się pani Janina.

„Ja, co zrobić mam, to zrobię”, tak jej na to mówię cicho, „co tam mówisz sam do siebie, szeptem prawie, niewyraźnie”, krzykiem mi zawtórowała dyrektorka przenajstarsza, „ja, co zrobić mam, to zrobię”, powtórzyłem mocniej nieco, ona na to do mnie mówi, „w takim razie rób, co musisz, ja na głowie, powiem szczerze, masę rzeczy mam prócz ciebie, rób, co musisz, obiboku, nie pij nic, co mąci w głowie, po czym zygzak zamiast kroku, po czym śpisz pijany w mroku!”, „ja, co zrobić mam, to zrobię”, tak jej obiecuję szczerze, otrzepując z kurzu spodnie. Popatrzyła na mnie groźnie i odeszła hen do góry. Ja tam patrzę hen do góry, z dołu, z mroku, z dna piwnicy, jak się jasność skrzy w żarówce, jak mnie parzy, żga w źrenice. Światło gaszę prędko, migiem, siadam tam, gdziem spał przed chwilą, myśląc, co mam zrobić z życiem, i przesiedział bym tak długo, gdyby mnie nie znalazł Juruś.

„Heniu, Heniu, co ty robisz, czemu siedzisz tutaj w mroku? Chodź, popilnuj mi palnika, co ogrzewa, niedoparza sagi malinowej kipiel”, ja mu na to: „Juruś, Juruś, zawadiako, mam robotę do zrobienia, którą zrobić muszę pilnie!”.

On mi na to: „Co ty, Heniu, po co robić chcesz robotę, tydzień palcem nie kiwnąłeś, nic z gruchotem nie runęło, co ma stać, to stoi mocno, co ma leżeć, leży płasko, rusza się, co ma się ruszać, czego nie ma, nie wymyślaj”.

„Dobrześ, Juruś, to zmiarkował”, takem go pochwalił szczerze, „całkiemś łebsko to wyłożył, bo to trudno poukładać, co to stać ma, a co leżeć, co być winno, co nie winno, bo na przykład w głowie możesz kwadrat koła spojęciować, a weź spróbuj spytać głowy, jak by to wyglądać miało, milczy głowa, nic nie mówi”.

W kruczoczarnej studni stoim, woda sięga po kolana, ręką w lewo, ręką w prawo, wszędzie wadzi lepka ściana. Juruś w złość, i krzyczy gniewnie, „jaki kwadrat, jakie koło, zanurz ty się w Sagi głębię, pij to, nie mów już nic więcej”. Nie mówiłem już nic więcej.

Milczę ja i Juruś milczy. Patrzym razem w błękit ognia, co się jarzy pod garnuszkiem. „Śniły mi się dziwne rzeczy”, mówię wtem, po dłuższej chwili, „Bogam ja za nogi złapał, on życzenie chciał mi spełnić, ale ja nic chcieć żem nie chciał, wszystkom mógł zażyczyć sobie, co pod słońcem i nad słońcem, ale ja żem chcieć nic nie chciał, ni spod słońca, ni znad słońca, takem piękny sen zmarnował”.

On mi w oczy spojrzał mądrze i powiedział głosem gładkim: „Ty to może właśnieś zyskał, coś mógł stracić swoim chceniem, gdybyś zachciał, to byś dostał, nie ma nic gorszego nad to, czego sam se nie doparzysz, czego sam se nie nawarzysz, prześladować cię to będzie, aż po grobu czułą deskę, żeś coś dostał, boś coś zachciał, chcenie człeka puścić nie chce, chcenie człeka przygnieść pragnie, tyś to może właśnie zyskał, coś mógł stracić swoim chceniem”.

Ja mu na to: „Juruś, Juruś, jam twój ojciec, tyś ma córuś!”.

On mi na to: „Heniu, Heniu, siedź tu ze mną w miłym cieniu!”.

„Będę, Heniu, drogi synu – com cię usynowił słowem – razem z tobą siedział w cieniu, póki cień się cienić będzie”.

Juruś ze wzruszenia zapiał, mi aż mowę odebrało. Miło czasem jest posiedzieć, miło w płomień rzucić okiem, miło zapiać, miło milczeć, miło zamrzeć w nierobieniu, miło też, gdy chcieć nie trzeba, bo z tym chceniem licha sprawa. Dobrze Juruś to zmiarkował. 

Gorycz jakaś zagościła w głowie mojej małej, ciasnej, smutek jakiś i tęsknota, aż żem z serca słowem palnął:

„Ach, nieróbstwo przenajdroższe, kwiaty składam u stóp twoich, hołdów wszystkich jesteś warte, pochwał, hymnów, podziękowań, czołem w parkiet gromko biję, przed twym świętym majestatem, oczu wznieść nie jestem godzien, spojrzeć na oblicze światłe, ujrzeć twarz, co pełna chwały, kiedy robić mi coś każą, przerwać chcą mój brak robienia, zawsze myślą mknę ku tobie, ach nieróbstwo przenajdroższe, rano, wieczór, we dnie, w nocy, zawsześ mi jest ku pomocy, zawsześ jest u mego boku, czekasz, aż przeminie róbstwo, róbstwo srogie, róbstwo podłe, bym położył się w twym cieniu! Prosić cię nie muszę o nic, bo coś zrobić nie w twej mocy, na tym twa polega chwała, stąd cię kocham przenajczulej, to, że jesteś, to już wszystko, ba, to więcej, niż potrzeba, wzdycham o każdej godzinie, ach nieróbstwo przenajdroższe, z tobą złączyć się na zawsze, ach, w nieróbstwie przenajświętszym, żądam, łaknę, chcę i pragnę.

A tu zewsząd: róbta! róbta! W górę patrzę, robić każą, zerkam na dół, tyraj! krzyczą: róbta! z lewej, róbta! z prawej: róbta! róbta! zewsząd! zewsząd! Cóż mam począć? Gdzie mam uciec? Róbstwo czyha z każdej strony, jestem zewsząd okrążony, osaczony, oblężony, ach, nieróbstwo przenajdroższe, cierpień wianek składam w darze, a w ofierze kłos rozpaczy przyjm ode mnie, bo ja wierzę, wierzę mocno, wierzę szczerze, że gdzieś jesteś, że gdzieś czuwasz, że twa troska przenajczulsza, o mej nędzy nie zapomni, że pochylasz się nade mną, kiedy tyram w pocie czoła, i mi szepczesz przecichutko:

Jeszcze chwilkę, jeszcze troszkę, jużci padniesz w piach jak kłoda, róbta! nikt ci nie zawoła, róbta! nikt ci nie rozkaże, spoczniesz, przerwiesz i przepadniesz. Ukołyszę twoje truchło. Rychło truchło twe ululam. Lulajże, truchełko, lulaj!

Głupim nie jest, wiem ja swoje, że na świecie róbstwo rządzi, róbstwo ziemskie berło dzierży, róbstwo srogie, róbstwo podłe, róbta! zewsząd słychać głośno: róbta! srogie, róbta! podłe. W górę patrzę, robić każą, zerkam na dół, tyraj! krzyczą: róbta! z lewej, róbta! z prawej: róbta! róbta! zewsząd! zewsząd! Wiem, że wiara mnie zawiedzie, że nadzieja nie pomoże, i że miłość jest za słaba, by ugasić pożar róbstwa, żeby stłamsić chamstwo róbstwa, sprawstwo róbstwa, róbstwa władztwo! Zgromić wszechmocnego róbstwa nic nie może, nic nie zdoła.

Ach nieróbstwo przenajdroższe, wiem, że nic jest w twojej mocy, wiem, że nic jest w twojej pieczy, że je głaszczesz, że je pieścisz, że je trzymasz w swym uścisku. Gdybyś mi nic w darze dało, ach nieróbstwo przenajdroższe, nic najsłodsze, nic najmilsze, ździebko, krztę, choć ćwiartkę szczypty, to by dla mnie dosyć było, to by dla mnie dobrze było, nic przytulić, nic przygarnąć, niech mnie wspiera w róbstwa dybach, niech mi śpiewa swe piosenki, niech mi nuci coś na uszko, święte hymny nieróbczości, bym łzy nieco słodsze ronił, by me jęki zdławić nieco, by me biada! cichsze było.

Muszę przestać, muszę skończyć, bo nieróbstwa nie wypada: prosić, błagać, przekupywać, można wzdychać, można płakać, można śpiewać, można skamleć. Ach nieróbstwo przenajdroższe, jest mi źle na świecie bardzo, róbstwo butem grdykę wgniata, róbstwo za pomocą bata plecy me na dwoje płata, ciosa, kroi, smaga, ja się kulę, ja się płaszczę, cierpko czekam na kres czuły, bo ja wierzę, wierzę mocno, wierzę szczerze, że gdzieś jesteś, że gdzieś czuwasz, że twa troska przenajczulsza o mej nędzy nie zapomni, że pochylasz się nade mną, kiedy tyram w pocie czoła, i mi szepczesz przecichutko: 

Jeszcze chwilkę, jeszcze troszkę, jużci padniesz w piach jak kłoda, róbta! nikt ci nie zawoła, róbta! nikt ci nie rozkaże, spoczniesz, przerwiesz i przepadniesz. Ukołyszę twoje truchło. Rychło truchło twe ululam. Lulajże, truchełko, lulaj!



Kacper Szpyrka (ur. 1991) – muzyk, księgarz, tłumacz, absolwent studiów filozoficznych na UJ. Jest autorem pierwszego polskiego przekładu książki Miguela de Unamuno Jak się tworzy powieść (2021, PIW). Pozostałe efekty jego działalności literackiej można znaleźć w „Wizjach”, „Stonerze Polskim”, „Interze-”. Współtworzy zespół Kirszenbaum. Sporadycznie pisze opowiadania. Mieszka w Krakowie.

Karolina Tomaszewska (ur. 1992) – studentka ostatniego roku na gdańskiej ASP. Projektuje i tworzy ilustracje pod pseudonimem Kicia. W swoich pracach skupia się na technice wycinania. Interesuje ją self-publishing oraz wszelkie analogowe działania.