Mam na imię Aleksandra, mam pięć i pół roku, jest u nas pełno ludzi, moja rodzina ubrana jest na czarno, prawie nie widzę mojej mamy, płacze, otoczona przez inne kobiety, one też pociągają nosami i ściskają chusteczki w dłoniach. Kiedy jestem przy niej, zaczyna głośniej płakać, dlatego trzymają mnie na odległość. Ciągle ktoś rozmawia przez telefon, często słychać dzwonek do drzwi, wchodzą ludzie w ciemnych strojach, podchodzą do mamy, coś szepczą, zbierają się w grupkach, rozmawiają przyciszonym głosem zlęknieni, dokądś się spieszą, wychodzą, coś szepczą, opowiadają, ale całkiem cicho, bezgłośnie. Ta cisza i skrytość pośród tylu ludzi jest jak widmo, przeraża mnie bardziej niż to, co się stało. Nie wiem, gdzie mam się podziać, przechodzę z jednego pokoju do drugiego, kręcę się, nie umiem sobie znaleźć miejsca, okazuje się, że cały czas komuś przeszkadzam. Namawiają mnie, żebym poszła się pobawić, odpowiadam, że dziś nie mam ochoty się bawić i staram się zostać między dorosłymi, ciekawi mnie to, nigdy nie widziałam tylu osób w jednym miejscu, poza tym nie chcę zostać sama. Zanurzona w milczeniu krzątanina i tajemniczość, wszyscy są zajęci, a jednocześnie pogrążeni w smutku, okazuje się ciągle, że jestem w nieodpowiednim miejscu, ciągle znajduje się ktoś, kto mnie uszczypnie w polik, albo mnie poklepie po głowie i będzie przekonywał, żebym poszła się pobawić. Tylko gdzie miałabym się bawić i z kim? Na zewnątrz jest ponuro, nie ma ludzi, na ulicy nie ma dzieci. Jestem sumienna, jestem posłuszna, dlatego wychodzę z tego pokoju, ale w drugim też jest pełno dorosłych, oni też zaczynają mnie szczypać i gładzić po włosach. Jest mi nieprzyjemnie, że zwracają na mnie uwagę mimochodem, nikt tak naprawdę ze mną nie rozmawia. Przeciwnie: albo starają się z grzeczności przy mnie zatrzymać, albo od razu mnie omijają, boją się, żebym nie zadała znienacka jakiegoś niewygodnego pytania. To, że szepczą między sobą, że specjalnie mówią cicho, żebym nie zrozumiała, mnie dotyka. Wyłapuję jedynie urywki zdań – dokąd ją wysłać? Nie mamy jej gdzie zostawić. Jestem już na nich zła, wszystko przede mną kryją, jestem zmuszona czerpać wiedzę z drugiej ręki, nie wiem jak, sama. Muszę się wysilać do utraty tchu, żeby wszystko obserwować, żeby się domyślać, żeby na nikogo nie liczyć. Już od dwóch dni ci ludzie tak szemrzą w domu, nie przestają przychodzić i wychodzić, a nikt nie wyjaśnił mi co się dzieje. Wielka tragedia, powiedziała jedna z ciotek, jeszcze nie wiesz, co to znaczy, ale kiedy urośniesz, to zrozumiesz, i zagadkowo wbiła we mnie wzrok. Zrobiło mi się nieswojo od tego przenikającego spojrzenia i odsunęłam się, bo zrozumiałam, że podobnie jak pozostali wypowie kilka dyżurnych zdań. Dorośli po prostu się mnie boją, taka jest prawda, boją się, że przed nimi stanę, spojrzę im w oczy i zapytam – dlaczego nie mówicie mi, że mój tato umarł? Dlaczego się przeciwko mnie zmówiliście? Dlaczego to przede mną ukrywacie, skoro ja już to zrozumiałam? Dlaczego raz postanawiacie wziąć mnie na pogrzeb, a potem rezygnujecie? Dlaczego tak bardzo boicie się powiedzieć mi prawdę w oczy?
Nie wzięli mnie na jego pogrzeb. Dwadzieścia lat później zobaczyłam zdjęcia z pożegnania jego szczątków w kasynie wojskowym.
Przez te dwadzieścia lat śnił mi się tylko raz – jest w swojej pracowni, jak zwykle panuje tam nieporządek, wszystko przeszło zapachem farb olejnych, który tak lubiłam, sufit jest niecodziennie wysoki, okna także są wydłużone i ogromne, tak, jakby to pomieszczenie na ostatnim piętrze niedużej kamienicy zostało zbudowane specjalnie pod pracownię malarską, właśnie dla mojego ojca. W moim śnie powoli wchodzę po dopiero co umytych schodach, nie ma windy, w tej cichej sofijskiej dzielnicy uliczki są wąskie, budynki mają co najwyżej trzy, cztery piętra, nie ma w nich ogrzewania, ale to nikomu nie przeszkadza, tu czas jest gęstszy niż w innych częściach miasta, tu człowiek wolniej się porusza, ponieważ uliczki są strome i trzeba się wspinać. Skłaniają do stopniowego oddalania się od innych, do milczącego wchodzenia do własnego wnętrza, do objęcia tego cichego światła, które powoli cię wypełni i sprawi, że staniesz się przezroczysty. Jedynie w stanie takiej przezroczystości i zagłębienia mogłam dotrzeć we śnie do pracowni mojego ojca.
To był sen i to nie był sen. To było na jawie i nie było to na jawie.
Nie zadzwoniłam do drzwi, bo wiedziałam, że tato tam jest. Weszłam do środka, stał plecami do mnie, przed płótnem, malował. Cała jego pracownia i on sam przypominali obraz któregoś z holenderskich mistrzów – przez okna wlatywało światło i padało na jego wydłużoną postać oraz na płótno, które malował. Ściany, podłoga, szeroki fartuch, który zakładał na ubranie, zlewały się w koloryt brudnej, złamanej bieli. I na tym tle obraz, nad którym pracował, odznaczał się ciemnością tonów. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi, ale się nie odwrócił, bo wiedział, że to ja. Trochę się tego wszystkiego bałam, nie powinnam mu przeszkadzać w pracy. Ojciec dalej malował, nie odwracając się w moją stronę. Przyjrzałam się obrazowi w ciemnych barwach, był to autoportret, bardziej żywy niż on sam. Przedstawiał pięć oddzielnych męskich postaci ustawionych w kręgu, znajdowały się w katedrze albo monastyrze, może na zamku. Rozmawiały albo śpiewały, a może w coś się wsłuchiwały? Jedna z postaci miała na sobie złote ubrania, pozostałe były w ciemnych. Dziwny polihipostatyczny autoportret, pomyślałam, był starzec z siwą brodą, był także piękny, zamyślony młody mężczyzna, obaj byli do niego podobni.
– Zobacz, tato, dorosłam – powiedziałam cicho i spokojnie. – Mimo, że żyłam bez ciebie, udało mi się dorosnąć. Oto ja, tato. Zobacz.
Milczenie i światło nagle stały się jakieś ciężkie. Nie odwracał się do mnie, tak jakby mnie lekceważył albo jakby się na mnie gniewał. Byłam tym, co we mnie najlepsze, byłam przezroczysta, udało mi się do niego dotrzeć, a on mnie nie chciał. Do oczu napłynęły mi łzy.
W końcu się odwrócił. Był taki, jakim go zapamiętałam i znałam ze zdjęć. Wcale się nie zmienił. Ale w oczach miał nieznośny smutek. To były rany, a nie oczy. Dlatego je skrywał. Dlatego milczał i do tej chwili się do mnie nie odezwał, żebym nie zobaczyła jego oczu. Chciał ukryć swój smutek. Wiedział, że jeśli choć raz go zobaczę, nie będę w stanie otrząsnąć się z niego już do końca swoich dni. Wiedział, że ten smutek zaraża nieuleczalnie tego, kto choć raz go zobaczy, że śmiertelnie rani każdego, kto się z nim zetknie choćby przez chwilę. Chciał go ukryć, aby mnie ochronić.
– Zdołałaś dorosnąć, a ja nie zdołałem namalować swoich obrazów, Aleksandro.
– Dlatego jesteś taki chory, tato?
– Tak, Aleksandro, dlatego.
I znów odwrócił się do płótna, i znów nastąpiło milczenie. Jego oczy były przeźroczyście zielone, w powietrzu został po nich zielony ślad, niczym tchnienie. Milczałam i próbowałam odkryć związek między moim urośnięciem a tym, że nie udało mu się namalować obrazów. I czy niemalowanie może tak bardzo zdruzgotać człowieka?
– Ale teraz przecież malujesz, tato.
– Ale teraz to już nie to, Aleksandro.
Jego głos przeszywał smutek, był głuchy, pozbawiony radości, głos skierowany do wewnątrz. Chciałam do niego podbiec i się przytulić, ale wiedziałam, że nie powinnam go dotykać.
Nie powinnam zadawać więcej pytań, nie wypada szukać objaśnień, powinnam go zostawić, aby mógł pracować. Moja obecność go przerażała, rozstrajała, obciążała jego i tak już niełatwy los. Powinnam go znów zostawić samego w świetle pracowni, z ciszą, ze zwolnionym czasem, z jego dziwnym autoportretem z pięcioma hipostazami, jedynie praca nad płótnem go koiła, czyniła wszystko bardziej znośnym.
Wyszłam, krocząc do tyłu. Nie chciałam stracić żadnej chwili możliwości patrzenia na jego plecy, odrysowania w pamięci każdego szczegółu, wychwytywania jego myśli. Wyczuwał to, więc usiłował o niczym nie myśleć, starał się być nienaturalnie spokojny, chciał mnie ochronić przed samym sobą, wystarczyło, że nie wytrzymał i odwrócił się, aby na mnie spojrzeć i obarczył mnie nieznośnością swojego smutku. Teraz starał się przynajmniej ustrzec mnie przed swoimi myślami.
Zamknęłam cicho drzwi do pracowni, schody jeszcze nie wyschły, pachniało wodą, wymytym, czystym. Schodziłam po tych samych stopniach, lecz teraz byłam inna, teraz naprawdę dorosłam, otrzymałam potwierdzenie, swoisty dokument pełnoletniości.
Latami nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to nie był sen, a realne zdarzenie, tyle że w innym wymiarze, w którym nie wiadomo, jak się znalazłam i którego nie dane nam poznać. Jakbym była złodziejem, który się tam nikczemnie przedostał. I to tylko z powodu brzemienia, że ojca nie ma, braku, który przypala duszę. Dziecku trudno jest z takim przypaleniem dorosnąć, musisz żyć jakbyś był zdrowy, chociaż jesteś nieuleczalnie chory.
Podobno przyzwyczajamy się do bólu. Ludzie wymyślili ten banał z dobroci, chcieli mieć jakiekolwiek słowa pocieszenia dla tych, którzy zostają na świecie bez ojca.
Aleksandra, dwadzieścia lat później to fragment powieści Teodory Dimowej Porażeni, która właśnie ukazała się w Bułgarii.