Wedle zwyczaju w dzień poprzedzający Wigilię, popołudniem, wychodziliśmy z rodzicami na cmentarz komunalny. Szliśmy do końca ulicą Studzienną po wewnętrznej stronie chodnika, czyli po prawej, przechodząc obok mojego przedszkola, obok szkoły, przez Aleję Wolności, już wtedy ruchliwą, potem zaś jechaliśmy żółtym autobusem miejskim, a od początku lat osiemdziesiątych – trolejbusem. Przy Zakładach Łożysk Tocznych aleja zakręca w kierunku serca lasu, tam jest cmentarz. Chciałbym wierzyć, że wychodziliśmy wtedy na skrzypiący śnieg, ale na początku lat osiemdziesiątych prawdziwe opady były czymś równie rzadkim jak dziś, zwłaszcza w pierwszy dzień Świąt – zazwyczaj należało zaczekać do stycznia. Wówczas zima w Hajdúság potrafiła być sroga. W Wielkim Lesie1 spoczywają nie tylko dziadkowie, wujowie i ciotki ojca; od końca lat sześćdziesiątych także moja siostra, która zmarła w szóstym miesiącu życia. Gdy pewnego jesiennego poranka matka zabrała ją do żłobka, z dziewczynka była w pełni sił. Po czym, w trakcie pory obiadowej, zadławiła się i udusiła. Matka, która pracowała sto metrów dalej, zobaczyła swoje dzieciątko już martwe, przykryte prześcieradłem. Rodzicom zadano głęboką i ciągle jątrzącą się ranę, sprawiono im taki ból, którego posmak osadził się na dnie każdej późniejszej radości.
Anikó żyła od maja do października. Gdy byłem dzieckiem, w rodzinie krążyły rozmaite opowieści o tej tragedii. Nie dało się ustrzec przed tym, że niektórzy brali je za prawdziwe. Wiele osób mówiło o zapaleniu opon mózgowych. Babcia od strony matki potrafiła zawczasu wyczuć śmiertelną chorobę. W którymś z listów napisała, że już wiele miesięcy wcześniej przeszedł ją zimny dreszcz, gdy, głaszcząc dziewczynkę, wyczuła pod palcami, jak miękkie i delikatne jest jej ciemiączko. Mimo tego ojciec do końca żył w przekonaniu, że doszło do zaniedbania, a pracownikom żłobka zapewne udało się zatuszować zatrucie pokarmowe. Co w ogóle robiła w żłobku niespełna półroczna dziewczynka? Czy podano jej jakieś niezmiksowane jedzenie takie jak ziemniaki, buraki albo coś innego? Czy żłobek mógł przyjąć tak małe dziecko2? Owszem, mógł. Choć w 1967 wprowadzono zasiłek macierzyński, by rozwiązać problem nadmiaru siły roboczej, a także niskich wskaźników demograficznych, rodzice pracowali od świtu do nocy, również w każde sobotnie przedpołudnie, nie obyło się bez dnia, żeby dźwięk telefonu w pobliskiej przychodni nie wzywał mamy.
Choć trudno w to uwierzyć, mamę od żłobka dzieliło tylko sto metrów, gdy zmarła tam jej mała córeczka. Nikt jednak nie zadzwonił. Upłynęło kilka godzin, zanim mama dowiedziała się o wszystkim. Żadne dochodzenie nie potwierdziło ani zatrucia, ani zaniedbania. Wówczas rodzice się załamali. Starci w proch, trzydziestopięcio-, a właściwie trzydziestosześcioletni. Matka była wierząca, ojciec zastępował wiarę pewnością siebie, przedtem wierzył jedynie w swoje umiejętności, które obejmowały wiele dziedzin; od tamtego momentu przestał wierzyć w cokolwiek. Jednak wiele czynności nadal utrzymywało go przy życiu, jego ręce i nogi poruszały się zamiast niego, jak odcięte, ale wciąż drgające, odnóża pająka. Przeżyli. Co prawda później ojciec spędził kilka miesięcy w szolnockim szpitalu MÁV-u3 na oddziale chorób nerwowych. (Wtedy budynek był jak spod igły, z korytarzami wyłożonymi kafelkami w zieloną mozaikę; wiele lat później zatrzymaliśmy się tam z moim przyjacielem, Jánosem Regősem, żeby zobaczyć szpital od środka). Po wyjściu ze szpitala pracodawca wysłał go na rentę, ponieważ nic innego nie dało się z nim zrobić. Borika, czyli moja matka, stała się żywicielką rodziny. Niecały rok później urodziłem się ja. Zawsze to ona była silniejsza. Widziałem, jak potrafiła stłumić ból („Panuj nad sobą”, przykazała w liście babcia, a matka umiała tego przestrzegać), ale przy okazji podobnego pogrzebu zaczęła gorzko płakać, trzęsła się od łez, musieliśmy ją wesprzeć.
Moja matka miała piękną twarz, odrobinę wystające kości policzkowe, drobne piegi w kącikach oczu. Włosy posiwiały jej o wiele wcześniej niż ojcu. Zimą chodziła w szarym podbijanym płaszczu i własnoręcznie dzierganej różowej czapce. Niezbyt pamiętam zimowe ubranie ojca. W moich wspomnieniach najczęściej nosi pasiasty krawat, spodnie od garnituru, brązową marynarkę ze sztruksu i nieprzemakalny płaszcz w tym samym kolorze; raz na wystawie fotograf z „Hajdú-Bihari Napló” pstryknął mu zdjęcie, gdy – z przylizanymi włosami, w kwadratowych okularach – przeszukiwał wzrokiem tablo. Ale co nosił zimą? Może tamtego dnia na cmentarzu nie było aż tak chłodno?
„Miłość nigdy nie ustaje”, zaznajomiłem się z frazą świętego Pawła, gdy szliśmy ręka w rękę ku wyjściu. To była najczęściej pojawiająca się inskrypcja na szarych, granitowych kolumnach i marmurowych stelach. Oraz: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem”. A trzecia to charakterystyczny i istotny dla naszej reformackiej prowincji skrót: A. B. F. R. A., „A boldog feltámadás reménye alatt”, czyli „Pod nadzieją na radosne zmartwychwstanie”. To „pod” jako przyimek określający miejsce jest taki dziwny. Dziwny, jakby nasi najdrożsi znajdowali się nie tylko pod ziemią, ale też pod punktem zerowym nadziei. Zauważyłem, że na prawo od wejścia, w ozdobnym grobie, spoczywa znajomy wujaszek-poeta, Mihály Fazekas, autor baśni o Maćku Gęsiarku. Na próżno szukałem jednak wśród burmistrzów, sportowców i profesorów pulmologii mojego ulubionego wagabundy, Mihálya Vitéza Csokonaiego, – jak pisał w wierszu wieszcz Sándor Petőfi – zapominającego przy winie „o czopie, a także o popie”4. Choć było to w planach, jego kości nigdy nie zostały sprowadzone z oryginalnego miejsca spoczynku na ziemie Wielkiego Lasu. Na ponurą stalową piramidkę natknąłem się dopiero lata później przy ulicy Doroty.
Stojące w Wielkim Lesie krematorium z bladopurpurowej cegły uważałem za ponure, lecz piękne i majestatyczne. Postrzegam je tak również dziś, bo iluż krewnych i znajomych złożono dotąd w tym miejscu na marach – od mojej babki, Margit Boldogh, po Szilárda Borbélya. To już nie skrajnie purystyczne art nouveaux, lecz raczej art deco we wschodniej odmianie, jednak żadne z nich nie jest stuprocentowo czyste, gdyż na przygraniczu oba te style są bardzo płodne. Z arkadami wygiętymi w łuki niczym stogi, dachem pokrytym atramentowoniebieskimi płytkami ze szkliwa, żywymi freskami i kolorowymi witrażami – wyglądało jak dalekowschodnia świątynia lub pałac skrywającego się chińskiego księcia. Przed nim ziała pusta niecka po stawie, przy brzegu stał pomnik z brązu przedstawiający chłopca łapiącego rybę. Zawsze było mi tej ryby szkoda, bo myślałem, że radosny i nieodpowiedzialny chłopak udusi biedaczkę.
Kiedyś zrobiono Anikó zdjęcie, ale – przez brak żyjących świadków – ostatecznie nie można ustalić, na którym jest ona, a na którym ja, w wieku niemowlęcym ledwo dało się nas rozróżnić. Prawdopodobnie odziedziczyłem po niej wyprawkę, kto to może wiedzieć. O jednym z moich misiów mówili, że wcześniej należał do niej. Ktoś obfotografował cały pogrzeb, nie mam pojęcia czemu i kto – my nigdy nie mieliśmy w domu aparatu. Ta seria zdjęć, przyprawiających o ciarki, przetrwała do dziś. Ile razy słyszałem, że gdyby siostra żyła, byłaby nas czwórka, synku. Jacy bylibyśmy wtedy szczęśliwi (bo według nich później nie byliśmy). Z pełną powagą wyobrażali sobie, jak bawilibyśmy się we dwoje, jaką Anikó byłaby uczennicą (poważną, pracowitą, uważną i grzeczną, też taki bądź, synku!), gdzie lubiłaby chodzić, jak znosiłaby zimno i ciepło. Wyczuwałem w tym białym kłamstwie pierwiastek samoleczący, z szacunku i taktu nigdy nic na to nie odpowiadałem. Wiedziałem, że gdyby rodzice nie stracili Anikó, nigdy bym się nie urodził. Bo i gdzie młodszy braciszek miałby znaleźć dla siebie miejsce? W takiej garsonierze jak nasza? Żyliśmy w wątpliwym komforcie piecyka olejnego i, choć matka była internistką, telefonu też nie mieliśmy. Właściwie czemu? Bo nie dostaliśmy łącza. „Lekarzowi należy się łącze od państwa, nie?”, myślałem naiwnie, ale nie bezpodstawnie. Dużo później dowiedziałem się bowiem, że matka ukryła przed ojcem list – w którym Poczta Węgierska z radością informowała o przydzieleniu nam linii telefonicznej – ponieważ wiedziała, jak bardzo zacząłby to przeżywać, wplątując się w kolejne tarapaty. Pralka, aparat fotograficzny i telefon, tych trzech przedmiotów, których koledzy z klasy w żadnym razie nie uważali za rzadkość, ani tym bardziej za towar luksusowy, brakowało przy ulicy Dwóch Młynów, a wszystkich z podobnych powodów – dla obniżenia kosztów lub przynajmniej z ostrożności. Matka przepłukiwała ubrania w mojej starej niebieskiej wanience, a jeśli musiała omówić coś ważnego ze znajomym, dzwoniła z przychodni. Żebym nie zapomniał – auta też nie mieliśmy, bo choć rozkoszowaliśmy się jego wygodą jako pasażerowie, towarzyszyła temu obawa: jeszcze jedna maszyna, która może się zepsuć. Niech rana będzie jak najmniejsza. Mieliśmy jednak lodówkę Lehel i suszarkę do ubrań Hajdú, pamiętam, że nigdy nie przysporzyły nam żadnego kłopotu. Jednak w przypadku pieca trzeba było niemal bez końca go naprawiać i „wujek od pieca” stał się u nas częstym gościem. Mężczyzna, który nazywał się Gyula Pereszlényi, kilka razy zabrał mnie ze sobą pojeździć motorem, oczywiście tylko po okolicy, przez Dwa Młyny, plac Bema, i cichą – zarówno wtedy, jak i dziś – ulicę Studzienną. Pamiętam skórzany płaszcz Gyuli i zapach benzyny. Był pacjentem mamy, chodził do „pani doktór” nie przez grzeczność, ale z powodu przystępnej ceny, i z pewnością dziwiło go, jak żyjemy. W każdym razie nie przez przypadek z pierwszej wypłaty kupiłem pralkę, Electroluxa, o ile pamiętam. Operating, generating / New life, new life.
Ojciec bardzo wcześnie został rencistą państwowych linii kolejowych, choć przecież szczycił się dyplomami inżyniera i ekonoma, certyfikatem operatora kinowego oraz z przemilczaną przeszłością o służbie w gwardii narodowej w 1956 roku (ostatecznie przyznał się w latach dziewięćdziesiątych na weselu którejś z moich kuzynek). Miał na imię János, w naszej rodzinie trzeci o tym imieniu, dlatego ja zostałem Jánoskiem. Tak, to on – starzejący się, niesiwiejący, nienoszący już krawatów, ale chodzący w berecie, w podkoszulku sportowym albo pulowerze, burczący do siebie, powtarzający niezrozumiałe mantry. Ojciec z odległości przypominał Bélę Hamvasa, kiedy ten pracował w magazynach, a z bliska – ponurego drobnego rolnika. Był najstarszym synem z kułackiej rodziny, któremu – mimo przyjęcia na Uniwersytet Przemysłu Ciężkiego imienia Mátyása Rákosiego w Miszkolcu – i wcześniej, i później, w latach pięćdziesiątych, mocno dano w kość. Gdy przed egzaminami wstępnymi do późnego wieczora przewalał łopatą węgiel na debreczyńskim dworcu – jedyny żyjący wuj po dziś dzień to opowiada – pod koniec dnia nie miał siły się ruszać ani nawet trafić łyżką do ust. A po rewolucji musiał rok przezimować, więc zajmował się szlifierką, żeby mieć na chleb. Miał wyniszczają, ale bogatą przeszłość. Jako rencistawysyłał wielkanocne kartki z potwierdzeniem doręczenia królowej Elżbiecie II, Willy’emu Brandtowi i sekretarzowi generalnemu ONZ, Javierowi Pérez de Cuéllarowi. Od pierwszej chwili miałem pewność, że ten zgorzkniały, otępiały i złamany życiowo człowiek, którego rozszyfrowałem, gdy byłem dzieckiem, może być dla mnie wszystkim, ale nie przykładem. Gdy zabierał mnie gdzieś ze sobą, wstydziłem się jego braku powściągliwości. Gdy go ponosiło, bo jego młodsi bracia, którzy wyraźnie lepiej radzili sobie w życiu, zaczynali go pouczać, gniewałem się po równo na wszystkich.
Nie był tak spięty i skłonny do zmartwień jak matka lub ja, tylko uczuciowy i wybuchowy naraz, a jeśli się zdenerwował, wpadał w agresję. Zrywał się nagle, nie umiał kontrolować siły swojego głosu i swoichruchów. Przeklinał wyrafinowanie i gorzko, to od niego po raz pierwszy usłyszałem wyrażenie „aspirować do barcy5”. Długo zachodziłem w głowę, co to może znaczyć, zanim odważyłem się zapytać matkę. Jako mały chłopiec nigdy nie wiesz, z jakiego powodu denerwuje się ojciec, ponieważ gniewa się właściwie o wszystko. Raz z zaangażowaniem gra z tobą w piłkę, struga dla ciebie procę albo bawi się z tobą klockami Lego, kiedy indziej goni cię w kółko po małej łazience za jakąś głupotę, łapie i leci strzał w twarz. Czasem musiałem chować przed nim moje zabawki i płyty, żeby nawet nie pomyślał, ile są warte (my żyliśmy biednie, ale on nigdy na sobie nie oszczędzał). W czasie Bożego Narodzenia w podobny sposób, klnąc, strugał pień choinki, a my z mamą ledwo mogliśmy się doczekać, aż skończy, żeby w spokoju porozwieszać cukierki, bombki oraz girlandy między iglastymi gałązkami. Wtedy wieczór należał do nas dwojga, podawaliśmy posiłki, dzwonki, Jezuska; umieliśmy współpracować. Ojciec wyburkiwał do nas raptem kilka słów, albo raczej w naszą stronę – jakbyśmy nie mieszkali w trójkę – i rozwalał się przed telewizorem albo przeglądał świąteczne wydanie „Hajdú-Bihari Napló”. Transmitowali już nawet pasterkę, później Ludzi wśród śniegu, ale do tego czasu ojciec już mocno spał. Do działania nie było mu potrzebne Życie i wiedza, jak ojcu z wiersza Istvána Keménya6, raczej Ogrodnictwo i winiarstwo oraz Przegląd filatelistyczny. Następny był, na całe szczęście, Film, teatr, muzyka, cóż, tylko to zawsze czytałem do końca, jakbym odnajdywał w tym swoją przyszłość.
Do nich prowadził wymyk.
Lub po prostu tylko dla nich oddycham.
Ojciec był i pozostał dla mnie postacią nie podniosłą, lecz raczej taką, która wciąż się pogrążała. Wieczór drugiego dnia Świąt zawsze spędzaliśmy w jednopokojowym mieszkaniu przy ulicy Nagya należącym do babci od strony ojca. Lampa stojąca, staroniemieckie szafy z barwionego orzecha, biedermeierowskie meble. Na idyllicznym obrazie olejnym wieczór w świetle lamp, matka z córką, spokojne, zajęte wyszywaniem. Lustro weneckie, barometr na półce z talerzami. Długie dywany. Kanapa przykryta narzutą, sprężysty tapczan, w rogu – potężne łoże. Barokowy stojak na kwiaty o kręconych słupkach. W jedno pomieszczenie upchnięto zawartość wielu pokoi. Wszystko, co zostało dziadkom po domu przy ulicy Drzwiowej, większym i szerszym niż obecny, który tak spodobał się kapitanowi Béli Geremu, że skonfiskował go w try miga. 6 stycznia 1950 roku rodzina musiała przenieść się na ulicę Dwóch Młynów, do starszego brata babci Margit, weterynarza, Istvána Boldogha. Szczęście w tym, że skoro już trzeba było, przeprowadzili się przynajmniej po sąsiedzku. Z tego powodu otworzono tylne ogrodzenie, rozdzielające dwa domostwa, dwóch barczystych chłopaków przenosiło meble przez grządki z warzywami.
Gdy zajmowaliśmy miejsca na krzesłach nabijanych miedzianymi ćwiekami, powleczonych czerwonym materiałem, wokół wielkiego owalnego stołu, doświadczałem, jakie to poważanie miał mój ojciec u rodziny. Z młodszą siostrą nie mówili sobie nawet dzień dobry, starszy brat, Pista, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, które przypominały fryzurę Borysa Jelcyna, praktykujący jako wiejski weterynarz, patrzył na niego z góry, wyśmiewał go. Kuzynostwo, z którym bawiłem się bezceremonialne, na przykład w tradycyjny festiwal kwiatów na moim zabawkowym traktorze z przyczepą albo w chowanego w ogrodzie na tyłach domu, tylko czasami słało w moim kierunku pojedyncze, zakłopotane uśmiechy, gdy pojawiał się ojciec. Tak, to cały twój tata, taki właśnie jest. Wujek Jancsi jest dziwny. Ojciec odchrząkał raz, po czym bezładnie zasiadał do zupy. Nie jadł elegancko. Dania mojej babci były cudowne. Kuzynka Emese, przez typowe dla dzieci zlewanie wyrazów, przechrzciła babcię Margit Tóthné Boldogh na Tóbabę. Reszta wujostwa siedziała jak na szpilkach, a my skrywaliśmy się na uboczu; wówczas czułem, choć bezpodstawnie, ale czułem – u Tóbaby po prostu nie było dość miejsca, żeby ktokolwiek mógł się odizolować. Nawet gdyby ktoś z nas chciał, nie dałby rady się odciąć. Reszta rodziny rozmawiała o nowych stanowiskach i zagranicznych podróżach, nie tylko o „Jugo” i „Czesko”, lecz także o Costa Brava i o stanie szwedzkich autostrad; my ani razu nie dotarliśmy choćby do Nagyvárad. Wiele razy tylko ten zabawkowy traktor, traktor z przytwierdzoną do boku rumuńską monetą o nominale dwadzieścia pięć bani, oznaczał dla mnie zagranicę. Z fascynacją badałem każdy przedmiot, który przybywał ze wschodu lub z zachodu, było mi wszystko jedno, każdy okaz miał w sobie coś egzotycznego – zarówno rumuńskie buteleczki po spirytusie, jak i kolorowe papierki ze szwajcarskiej czekolady.
Odnosiłem wrażenie, że Pista, choć uznawany jest przez klientów za speca (fakt faktem – od rana do nocy dogląda trzody w Hajdúszoboszló i okolicach), pod wieloma względami sam jest sobie winien. Wziął za żonę córkę Andrása Kaszanyitzkyego i w ten sposób wszedł do rodziny z bogatą przeszłością, o znacznie większej samoświadomości i szerszych wpływach niż nasza, choć podobnie odtrąconej i oszukanej – Kaszanytzky był najsławniejszym handlarzem szkła i porcelany na wschód od Cisy, wiązało go pokrewieństwo z rodziną Várady-Szabó oraz Vecseych, z Elekiem Londeszem, a w linii bocznej także z biskupem Péterem Méliuszem Juhászem oraz Magdą Szabó7. W 1952 roku ich rodzinny biznes przy ulicy Placowej wraz z całym towarem przejął Komitetowy Dom Handlowy, albo raczej zagrabiło go państwo, a w latach siedemdziesiątych musieli jeszcze zamienić dom w dzielnicy Tócóskert, przeznaczony do rozbiórki, na mieszkanie w bloku, co tylko przyśpieszyło ich upadek. Pista jeździ po wioskach swoją klockowatą Ładą, bierze nadgodziny, a w domu tylko je i pada na łóżko; ciągle powierza Irmuszce opiekę nad trzema córeczkami. Ojciec cierpi całe życie. Jakby tylko jego najmłodszy brat, András, chemik, który wyprowadził się do Miszkolca, miał prawo cieszyć się ze swojego. Choć András był najstateczniejszą osobą w rodzinie, to i tak wiecznie się denerwował; ojcu, przy każdej możliwej okazji, udawało się doprowadzić go do szału jakąś drobnostką, nie mówiąc już o różnicach światopoglądowych. Tak kończyła się każda świąteczna wizyta. Z czego wynikało to poirytowanie? Najczęściej powodem zdenerwowania Andrása były całkowita niezgrabność ojca i jego bujanie w obłokach („Ej, nie tak ma być, a skąd! Nie znasz się na tym Jancsi, nie masz o tym pojęcia”), a András należał do ludzi trzeźwo myślących i twardo stąpających po ziemi. Na rencie ojciec odbiegał daleko od rzeczywistości, a jego brat, aktywny przodownik pracy, nieustannie mu to wytykał; ojciec był gnuśny, a on, cholibka, stał twardo na ziemi, co dawało efekty – posada w przemyśle chemicznym, mieszkanie na osiedlu Avas-Dél, potem dom spółdzielczy w górach. O czymś takim nawet nie mogliśmy pomarzyć.
Jednak kto z nich miałby mieć zrównoważony charakter? Zwłaszcza po tym, co przeszli.
Nasza rodzina w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych była zamknięta razem w jednym albo w drugim domu, w wątpliwej wygodzie pokoju połączonego z kuchnią, w mieszkaniu owdowiałej babci przy ulicy Nagya, gdzie w 1967 roku przez jakiś czas mieszkała też moja młoda matka. Była przybyszką z Jászság. W Debreczynie jedni ją przyjęli, drudzy nie. Pista zawsze przyjeżdżał do nas na urodziny mojej matki, siostra ojca, Éva, nie pojawiła się ani razu.
Tak właściwie to ile pamiętam radosnych chwil z ojcem? Pewnie przesadzam, ale chyba dwie. Pierwsza, gdy pewnego upalnego popołudnia odpoczywaliśmy po obiedzie w stodole w Vámospércs, łaskotał mnie, zabawnie naśladował odgłosy zwierząt i na moje prośby robił śmieszne miny. (Cóż, ojciec jednak potrafił się szeroko uśmiechnąć – na zdjęciach z ogniska Węgierskiej Armii Ludowej w Táborfalva i jako student w Miszkolcu). Czuwał nad nami aniołek, wiszący na ścianie, na złotym tle i w ramie z barwionego orzecha, opierający się na łokciach. Te stylowe meble, będące wyposażeniem jedynego pokoju, uratowały się ze zburzonego domu któregoś z naszych krewnych w śródmieściu. Później stodołę rozgrabiono, oczywiście z ich powodu mebli. Obecnie nie ostały się po tej stodole nawet ruiny, ponieważ rozkradziono też cegły, jedną pod drugiej, została tylko kupka gliny.
Druga, gdy uczył mnie rysować. „Naucz mnie, tato!”, prosiłem go w sobotnie przedpołudnia, a on prędko mi ulegał. (Teraz słyszę to zdanie mówione głosami moich synów). Żyliśmy w tak ciasnym mieszkaniu, że jego biurko stało w kuchni, nie zmieściłoby się nigdzie indziej. Bazgrałem naostrzonym czechosłowackim ołówkiem, a on tłumaczył mi różnice między gramaturami. Z szuflady wyławiał kątomierz, suwak logarytmiczny i ekierkę, jest nawet zdjęcie. Nigdy nie miał cierpliwości ani do mnie, ani do nikogo, jednak wtedy poświęcał mi czas, a jego zdolności manualne – szczególnie w porównaniu z moimi – były wybitne. Według diagnozy Jenő Ranschburga, psychiatry grającego w nadawanym wtedy programie telewizyjnym Krąg rodzinny, ojciec był zimnym, prohibicyjnym rodzicem, którego pokazywano w ostrej opozycji do ciepłej, przyzwalającej rodziny. Nie pod jego pieczą nauczyłem się pływać – ojciec na próżno próbował pokazać mi, jak to się robi, na plaży w Balatonföldvár – tylko w Badacsony, mając dwadzieścia lat; nie był też w stanie nauczyć mnie jeździć na rowerze i nie można zrzucić tego wyłącznie na moją nieporadność – po prostu metody nauczania nie były na jego miarę; miał do tego ciężką rękę i poruszał się zrywami, a oprócz wrażliwości brakowało mu też cierpliwości. Na któreś urodziny dostałem piękny czerwony składak bułgarskiej marki Kemping, nie szosówkowy Fecske ani miejski Csepel, ale Balkán8. To było moje pierwsze spotkanie z korzennym południem. Jak można się spodziewać, ponieśliśmy porażkę zarówno na kocich łbach przy ulicy Dwóch Młynów, jak i na krętej bitej drodze w lesie przy Haláp. Ojciec chciał mnie pchnąć ku karierze inżyniera, oczywiście chcąc sobie wynagrodzić własne niespełnienie. A mnie wtedy interesowała architektura – mechanika nie, kolejarstwo jedynie przez krótki czas, właściwie tylko w sklepie z zabawkami – ale nie dość dobrze rysowałem, a z matematyki miałem tróje. Przewidywałem, że jeżeli nie będzie mi się powodzić w inżynierii, to mnie do tego zmusi, nie będzie przebacz. Już w czasach gimnazjum gorliwie nienawidziłem go za jego naciski i za beznadzieję, z którą musiałem mierzyć się dzień w dzień. To była czynna beznadzieja, którą ojciec wzbudzał stałymi, powtarzalnymi czynnościami. Za cokolwiek się zabrał, zapowiadało to porażkę, a konsekwencje zawsze ponosiliśmy we troje.
Jako nastolatek przyłapałem go raz, jak grzebał w torebce mamy szukając zielonych tysięcy, które przedstawiały Bélę Bartóka. Żyliśmy z wypłaty matki – prędko okazało się, że znacznie gorzej niż jej współpracowniczki; niektóre mieszkały w patynowanych willach w Wielkim Lesie lub przynajmniej w prywatnych domach w Józsa. Oprócz renty z tytułu niezdolności do pracy ojciec miał też kosztowne zainteresowania, niestety nie był to już ani film, ani teatr, ale zbieranie znaczków i pielęgnowanie ogródka, ostatni nie u nas na podwórku, tylko w pobliskiej wiosce, właśnie w Vámospércs. Miałem mnóstwo problemów z przegrzebywaniem informacji, mnóstwo przeżyć przy porównywaniu ich; zrozumiałem wszystko niezwykle późno, ale skoro już zrozumiałem, to raz na zawsze – duży mieszczański dom parterowy przy ulicy Bethlena, którego ojciec był stałym gościem, muzeum znaczków pocztowych, czyli sala wystawiennicza działająca pod szumną i elegancką nazwą „Dyliżans” to, jak na ironię losu, ten sam budynek, w którym w latach sześćdziesiątych znajdował się żłobek Anikó.
Ojciec nie był prostym człowiekiem – z trudem dopasowywał się do innych, zresztą oni też nie mieli łatwo, wchodząc z nim w kontakt; nie należał do osób myślących racjonalnie, przez co czasami opierał się trzeźwym faktom. Mógł stwierdzić, że chociaż to ten sam dom, cóż, trzeba tam chodzić, nic nie da się zrobić (zdarzało mu się dodać: „niech to kule biją”). Skoro spostrzegł się, zorientował, to także się z tym pogodził – nie miałem co do tego żadnej wątpliwości. Pewnego ciepłego październikowego dnia, w jednym z pokoi rozświetlonych słońcem, udusiła się jego przezornie strzeżona córeczka. Według niego przez zaniedbanie. Tu zobaczył ją rozciągniętą na gumowanym prześcieradle. A on, po tym wszystkim, w ramach hobby… Święty Boże, jak on był w stanie tam chodzić, kiedy ja ledwo mogłem uwierzyć, że to ten sam budynek? Z własnej woli wkraczać w to samo okropieństwo? Chodzić w to samo miejsce – jak do innego środowiska albo innej knajpy – po bloki znaczków, z pasją dawać do podbicia małe, duże i średnie koperty pierwszymi dziennymi stemplami pocztowymi, gdzie wśród niezupełnie wyjaśnionych, a nawet dość mrocznych okoliczności zmarła jego pierworodna…?! Nie umiem sobie wyobrazić, jak ojciec mógł przekroczyć ten próg po raz kolejny i do tego robić to regularnie, uczynić z tego tryb życia.
Czy uważał, jak i ja dzisiaj, że miejsca nic nie mogą z tym zrobić?
Gdy byłem nastolatkiem, między rodzicami nie było już dobrze, choć nie żyli też w nienawiści. Raczej w strachu. Nie rozwiedli się jednak, a dokładniej – matka wytrwała przy ojcu, wziąwszy na barki wszystkie obciążenia, które niosła ze sobą jego choroba, również to, że musiała od czasu do czasu zabierać męża na oddział zamknięty, gdy raz lub kilka razy do roku miał ataki schizofrenii, a rodzinie zagrażał nie tylko uszczerbek duchowy, ale również fizyczny. Czy to było poniżenie, czy syndrom sztokholmski – nie chciałbym wskazywać. Tego mężczyznę powierzył jej Pan i nie mogła od niego odejść. Choć babcia z Pesztu tyle razy dzwoniła, żeby matka przywiozła mnie ze sobą, wyratuje nas!
Nie wyratowała.
Tego dnia, jak mawia się dzisiaj, „zjechałem ojca z góry na dół”. Próbował okraść matkę, krzyczałem na niego tak, , jak i on wielokrotnie krzyczał na mnie. Dobrze znał ten język, jego siłę, i jako oprawca, i jako ofiara. Wtedy tylko patrzył na mnie wstrząśnięty. Nie zaczął krzyczeć. Dukał coś, próbował zaprzeczyć oczywistości, że sam właściwie nie wie, czego szukał w torebce matki. Ty, w torebce matki, czegokolwiek? Nie wydurniaj się. Ojciec poniósł porażkę, a ja wszystko zrozumiałem. Tyle, to koniec. Rozwiały się resztki mojego szacunku. (Lata później tą samą bronią, czyli podniesionym głosem, zmusiłem nieokazującego mi za grosz sympatii brzuchatego wuja-weterynarza, żeby zszedł mi z drogi, gdy nie chciał mnie wypuścić z naszego własnego domu). I dopiero po śmierci matki, w wieku dwudziestu lat, po raz pierwszy byłem w stanie porozmawiać z ojcem „jak mężczyzna z mężczyzną”.
Człowiek dopiero w swoich najpóźniejszych z późnych lat nastoletnich bierze pod uwagę, kim jest i skąd pochodzi, kim byli jego przodkowie, jakie jest otaczające go środowisko – na przykład geograficznie i biologicznie – jakie ma podejście do ram narzuconych przez własny kształtujący się umysł (jak pisał Csokonai: „Ktoś ty, skądś ty, gdzie twój dom? I na czyj / głos się poruszasz? I w co się zamieniasz?9”). Wówczas rozstrzyga się, czy człowiek będzie w kolejnych latach nosił długie włosy, czy raczej krótkie, przez przypadek ścięte maszynką na zero; czy będzie ubierał się w marynarki, czy raczej w dżinsy i skórzane kurtki; czy będzie pasjami oglądał Bergmana, czy raczej Felliniego; czy będzie słuchał Nicka Cave’a, czy Czajkowskiego, a może obu? Kogo będzie czytać: Krúdyego czy Dostojewskiego? Czy w ogóle będzie. To wszystko oczywiście może się zmieniać. Ja, czy tego chcę, czy nie, włożyłem czarną marynarkę ojca z jego młodzieńczych lat; gdy byłem studentem, miałem jego fryzurę, włosy zaczesane do tyłu, i choć próbowałem chodzić z pasmami uderzającymi rytmicznie o ramiona, a po maturze nawet z warkoczem, stwierdziłem, że nie wyglądam dobrze w tym przebraniu, z długimi włosami nie byłem sobą. Czy mi się to podoba, czy nie, jestem z mojego ojca. Jestem nim bardziej, niż bym chciał. Po części stałem się wynikiem jego porażek, później przemierzałem ruiny jego bankructwa, ale jest granica – jego upadek, w najgorszym nawet razie, nie jest moim upadkiem. Muszę walczyć o własne porażki.
Jednak dziedzictwo miało na mnie fatalny wpływ, nie pojmowałem tego do tamtej pory, co więcej, nie ufałem swoim genom, nie ufałem informacjom, jakie przekazywali mi ludzie. Jasne było tylko, że stary dom stał się dla mnie za ciasny. Gdy mijałem klimatyczne podwórko, uwielbiane dotychczas, choć podniszczone, drewnianą szopę chylącą się ku upadkowi, garaż zawalony po sufit szpargałami i wyboisty chodnik wyłożony cegłówkami, czułem się klaustrofobicznie. Uciekałem przed ojcem, a tak naprawdę – przed nastoletnim sobą. Najpierw w rzeczywistości równoległe, w setki książek, na przykład w egiptologię, w historię sztuki, a wreszcie – w pisarstwo. Szukałem w ten sposób wsparcia, kilka trwałych wyobrażeń o życiu zaczerpnąłem także z telewizji. Rozpadający się na naszych oczach Debreczyn dziadków: nagły, niesprawiedliwy rabunek ziem Królestwa Węgier z jej Wielkiego Leksykonu Révaiego, jawiącego się w mojej młodzieńczej głowie jako raj, admirał Horthy10, którego babcia uważała za człowieka szykownego, druga wojna światowa, na przykład zbombardowanie Drezna, oraz dręczące pytania – kim są ci Żydzi, co się z nimi stało i dlaczego? Czemu ten sam szykowny Horthy dał im odejść? I co się dzieje z miastami o węgierskich nazwach, które zostały poza granicami11? Rany na ranie, rany innych na mojej. Obrazami powszechnego cierpienia zakrywałem swoje własne. Zmierzała ku mnie katastrofa, choć nie miałem nawet pojęcia, czym mogłaby być. Możliwe, że uda się przeżyć. Wszystko. Rzadko udaje się umknąć.
A Leksykon Révaiego był tak wybrakowany jak mój dom – sfatygowana seria książek, ukryta w lakierowanej, czarnej szafie babci, z bitymi, złotymi literami, kończyła się na tomie Etelka–Geosfera.
W tamtym czasie, w ciągu kilku chwil, w przypadkowym miejscu, potrafiła mnie ogarnąć trwoga związana z drugą wojną światową. Wspominam czasami filmy, które bardzo mnie poruszyły, jak Dziecko wojny i Tak tu cicho o zmierzchu; innego rodzaju przeżyciem był film szpiegowski z NRD o tytule Niewidzialna kamera, wśród seriali Polskie drogi oraz jugosławiański Otpisani. A w okolicach 1984 roku – Archiwum śmierci. Można powiedzieć, że w podstawówce oglądałem je wszystkie nie jako filmy, czyli utwory artystyczne nadające się do analizy, pełne szczodrych nauk, ale jako wyzwolenie – można powiedzieć, że oglądałem je dla celów terapeutycznych. Z niemal autystycznym zwróceniem wgłąb siebie i powolnością przemierzałem zrujnowane polskie miasta. Dokładniej ich scenografię. Prawdziwe kino pojawiło się dopiero później.
Czy był śnieg, czy nie, popołudniu w dzień poprzedzający Wigilię zawsze szliśmy z rodziną matki na cmentarz. W wieku nastoletnim doszło do mnie, że właściwie Anikó swoją śmiercią pomogła mi się urodzić, tak oto jej śmierć stała się moimi narodzinami. Nie mieliśmy szansy żyć w tym samym czasie. Minuta jej śmierci jest momentem ustanawiającym moje życie. Jej kamień nagrobny jest moim kamieniem węgielnym. Stoimy przy nim wszyscy. Nie podkreślam tego bezcelowo – wówczas, gdy byłem nastolatkiem, przyprawiało mnie to o ból głowy. Wyrzuty sumienia dręczyły moje puste istnienie, choć nie było ku temu powodu – nie mogłem zrobić nic z losem jej ani rodziców. Nigdy jednak nie chciałem myśleć o tym straszliwym fakcie i zbliżyć się do tego cierpienia. Co prawda, nie uważałem siebie samego za zamiennik, jednak potrafiłem wyczuć, że bardzo o mnie dbają, bronią mnie przed nawet najlżejszym podmuchem wiatru („Jánosku, plecy ci wystają”). Co oczywiste, rodzice nie dali mnie do żłobka. „Po długim czasie człowiek dochodzi do wniosku, że życie dorosłego nie jest bardziej zagmatwane niż życia dziecka. Oboje bawią się na dnie morza, w pobliżu odwiecznych wraków i cudownych budowli, wśród alg wspomnień, w kołysaniu fal milionów lat” – pisał młody Miklós Mészöly12. Dawno skończyłem czternaście lat, zanim odważono się wypuścić mnie na wakacje z przyjaciółmi bez opieki dorosłych. W tamtym czasie po raz pierwszy zacząłem chadzać na półdniowe, samotne spacery z rodzinnego domu do miasta, a nawet dalej – w ten sposób poznałem od podszewki Debreczyn, małe okoliczne lasy, jak i wioski Hajdúság wraz z przyległościami Bihar.
Teraz myślę, że wtedy, w wigilijne popołudnia, gdy przez godzinę rodzice i Anikó byli razem nie tylko fizycznie, ale też duchowo, ów spacer na cmentarz oznaczał najprawdziwszą wspólnotę. Stali ręka w rękę, ze ściśniętymi gardłami. Mogliśmy wracać. Do końca ulicy Studziennej, w stronę domu, bez żadnego ceremoniału, ale idąc zawsze po łagodnie unoszącej się prawej lub też lewej stronie chodnika. Czekały na nas coroczne, poważne zadania: ustawianie choinki, zupa rybna mamy, panierowany karp z sosem tatarskim i faszerowana kapusta. Podług tradycji w Nowy Rok spadł gęsty, ciężki śnieg – wtedy bariera przed drzwiami sięgała pasa, ledwo dało się je otworzyć, gdy rano wychodziłem do szkoły. Już od niemal trzydziestu lat mieszkam w Peszcie. Obecnie zwykliśmy przyjeżdżać do Debreczyna trzeciego dnia Świąt, a ponieważ nasz dawny dom na Starym Mieście nie istnieje w swojej fizycznej formie, najczęściej nocujemy u rodziny środkowej kuzynki Ildikó, dobry kawałek od dawnej ulicy. Kiedy możemy, idziemy na cmentarz. Teraz, w tym samym miejscu, nad trumną mojej siostry spoczywają matka i ojciec.
1 Węg. Nagy Erdő.
2 Według ówczesnego prawa węgierskiego do żłobka można było zapisać dzieci powyżej szóstego miesiąca życia.
3 Węgierski odpowiednik PKP.
4 Sándor Petőfi, Csokonai, [w:] Wybór poezji węgierskiej, tłum. Adam Kozłowski, Piotrków Trybunalski 1984.
5 Barca – dawniej na Węgrzech dokument wydawany prostytutkom, zawierający jej dane osobowe oraz adres domu publicznego, gdzie była zatrudniona.
6 Prawdopodobnie mowa o wierszu Az apa a nagykönyvben Istvána Keménya.
7 Rodziny Várady-Szabó, Vecsey – ważne rody szlacheckie; Elek Londesz – znany węgierski pisarz i dziennikarz żyjący na przełomie XIX i XX wieku; Péter Méliusz Juhász – węgierski biskup protestancki, uczony, botanik, jeden z najważniejszych przywódców duchowych węgierskiej reformacji; Magda Szabó – węgierska pisarka.
8 Typ roweru przypominający polskie Wigry.
9 Fragment z wiersza Mihálya Vitéza Csokonaiego, Az ember, a poézis első tárgya, przekł. fragmentu: MJ.
10 Miklós Horthy de Nagybánya – węgierski polityk i wojskowy, regent Królestwa Węgier w latach 1920–1944. W czasie jego rządów podczas II wojny światowej, aby wcześniej należące do Węgier tereny obecnego Siedmiogrodu mogły wrócić w granice kraju, Węgry przystąpiły do Paktu Trzech (państw Osi).
11 Mowa o Traktacie z Trianon podpisanym w 1920 roku, w wyniku którego Węgry straciły 2/3 terytorium kraju.
12 Mimo usilnych starań nie znaleziono źródła.