Czym żyję? Głównie owocami.
Owoc strącony z właściwego drzewa
pada na stół i ujawnia swoje
wrażliwe wnętrze. Nic mi nie ubyło,
nikomu nic do tego, łąki szczęścia
całe w pokrzywach, ale księżyc świeci
nadal demokratycznie
na wszystkich chętnych. Pozwolono mi
rozwinąć skrzydła aż do samej
ściany. Superkoń i jego jeździec
zasypiają w pół skoku
nad pełnym igieł basenem.
Ależ jedzenie jest,
tylko ukryte. Może gdzieś w pobliskim
lesie, skąd nam kaleczą uszy
odgłosy rąbaniny. W takich chwilach
odsuwam się od Ziemi na wysokość
suborbitalną i widzę
wszystkie te wododziały, zlewnie,
dorzecza. Nagle arcysmutny
jak pierwszy z brzegu filozof
bytu, Adidas z Ortalionu,
parmenidejczyk, twórca paradoksu
węża i lustra.
Tak, dostało się w papę
raz i drugi, od byle
kogo, za byle co,
z finałem na asfalcie i chwilową
przerwą w transmisji. Słoniu,
wyjdź na polanę, kiedy cię tak ładnie
proszą, i daj im się
zgruchotać. Nie po to tyle
nazbierali kamieni
i innych powitalnych rzeczy,
żebyś im teraz odszedł,
z trąbą i resztą.